Reklama

Kiedy umarł mój mąż, świat jakby nagle przygasł. Nie od razu, nie w jednej chwili – to raczej było jak powolne zastyganie. Cisza w domu, pusty fotel, talerz mniej do mycia, jedna szczoteczka w kubku. Z Anką, moją córką, widywałam się rzadko – praca, dzieci, wiecznie w biegu. A ja? Dni zlewały się w jedno: krzyżówki, radio, okno. Pewnego dnia spojrzałam na siebie w lustrze i pomyślałam: „To już wszystko?”. I wtedy, zupełnie z przekory, zapisałam się na kurs tańca. Bez wielkich planów. Po prostu chciałam przypomnieć sobie, jak to jest... być w ruchu.

Reklama

Znalazłam miejsce dla siebie

Weszłam do sali jako jedna z ostatnich. Drewniana podłoga skrzypiała pod stopami, a z głośników leciała jakaś spokojna rumba. Panowała dziwna mieszanina zapachu perfum, potu i dezynfekcji. Kurs tańca dla seniorów – tak to było nazwane, choć samo słowo „senior” nadal brzmiało dla mnie obco, jakby mnie nie dotyczyło. Stanęłam pod ścianą, ściskając torebkę i zerkając na innych uczestników. Część już się znała, śmiali się, żartowali. Poczułam się jak uczennica w nowej szkole. Nagle obok mnie stanął wysoki mężczyzna w jasnej koszuli.

– Czy mogę prosić panią do tańca? – zapytał, lekko się kłaniając.

– O... tak, jasne – odpowiedziałam, zaskoczona, że w ogóle ktoś do mnie podszedł.

– Janusz – uśmiechnął się. – A pani?

– Łucja.

Jego dłoń była ciepła i pewna. Ruszyliśmy razem w rytm muzyki, najpierw sztywno, potem coraz bardziej płynnie. Szeptał: „na dwa, na trzy, i w bok”. Śmiałam się, gdy nadepnęłam mu na stopę. Po tańcu usiedliśmy razem na krzesłach pod ścianą.

– Pani pierwszy raz?

– Tak. Czułam się dziś jak siedemnastolatka przed randką – przyznałam z uśmiechem.

– I bardzo dobrze. Taniec odmładza. Mnie uratował po śmierci żony. Dwa lata temu... – zawiesił głos.

– Mój mąż odszedł cztery lata temu – powiedziałam cicho.

Pokiwał głową ze zrozumieniem. W sercu zrobiło mi się ciepło. Może jednak nie jestem jeszcze taka sama, samotna?

Coś między nami iskrzyło

Zaczęliśmy rozmawiać poza salą. Najpierw krótko po zajęciach – o tańcu, o pogodzie, o tym, jak bardzo człowiek może się zastać, jeśli za długo siedzi sam. Potem pojawiły się telefony – wieczorne, miłe, ciepłe. Janusz potrafił słuchać, miał w głosie coś kojącego. Kilka razy rozśmieszył mnie do łez, innym razem wzruszył w ciszy. Pewnego popołudnia zaprosił mnie na spacer. Usiadłam obok niego na ławce w parku, tuż przy zeschniętym klombie. Słońce wisiało nisko, drzewa rzucały długie cienie.

– Czasem myślę, że jestem cieniem człowieka, którym byłem, zanim odeszła Basia – powiedział nagle. – Tylko że... cień też przecież znaczy, że jeszcze tu jestem, prawda?

– Tak – odpowiedziałam, czując gulę w gardle. – Mój Marian... też czasem jeszcze mówi do mnie w nocy. We śnie. A ja się budzę i odruchowo sięgam po jego dłoń.

Janusz spojrzał na mnie uważnie. Przez chwilę milczeliśmy, ale ta cisza nie była niezręczna. Była bliskością.

– A pani... to znaczy, Łucjo, masz kogoś, kto się tobą opiekuje? Córka? Syn?

– Córka. Anka. Ale wiecznie zapracowana. Troszczy się, ale jakby... z dystansu. Wiesz, jak to teraz jest.

– Znam ten dystans.

Wzięłam głęboki wdech. Serce mi waliło.

– Janusz?

– Hm?

– Czy my jesteśmy jeszcze zdolni do... no wiesz... zakochania się?

Spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.

Myślę, że właśnie zaczynamy.

A ja – po raz pierwszy od lat – nie zaprzeczyłam.

Poznałam jego prawdziwą twarz

Na kursie czułam się już swobodnie. Znałam kroki, znałam ludzi, znałam rytm. Z Januszem stanowiliśmy zgraną parę. Zaczęłam się uśmiechać do własnych myśli, śledzić pogodę z nadzieją na spacery, a nawet pomalowałam usta przed wyjściem. Coś się we mnie budziło. I właśnie wtedy zaczęłam dostrzegać, że Janusz... rozmawia też z innymi. A może bardziej – że z innymi rozmawia tak samo jak ze mną. Widziałam, jak trzyma Barbarę za rękę, jak pochyla się do Marty, śmiejąc się niskim głosem. Wcześniej myślałam: „jest ciepły, życzliwy”. Teraz zaczęłam myśleć: „czy to nie ta sama czułość, którą daje każdej z nas?”.

Po zajęciach usłyszałam urywek rozmowy. Stałam przy drzwiach toalety, kiedy przemknęły obok mnie Irena i Marta.

– ...pożyczył ode mnie dwa razy. Powiedział, że miał problem z emeryturą, ale potem jakby zapomniał.

– Ode mnie też brał. Niby na lekarstwa.

– A flirtuje, jakby miał dwadzieścia lat.

Zamarłam. Serce waliło mi jak młot. Wyszłam z łazienki i podeszłam do Ireny, zatrzymując ją ruchem ręki.

O kim mówiłyście? O Januszu?

Irena spojrzała na mnie z mieszaniną współczucia i zmęczenia.

– Łucja, nie chciałam... ale tak, o nim. On to robi często. Lubi być adorowany. I czasem wykorzystuje tę... naszą tęsknotę.

– To nieprawda. Myślisz, że ja... że my... że ja mu coś dałam? – głos mi zadrżał.

– Nie wiem. Ale uważaj na siebie.

I wtedy dotarło do mnie: może byłam tylko kolejną kobietą w jego grze.

Pora na rozliczenie

Czekałam do końca zajęć. Nie tańczyłam. Stałam z boku, patrzyłam. Janusz, jak zwykle czarujący, podawał rękę jednej, kłaniał się drugiej, śmiał się z trzeciej. A ja czułam, jak we mnie coś się gotuje. Gdy tylko muzyka ucichła, podeszłam do niego stanowczym krokiem.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam.

– Teraz? Łucjo, co się stało? – zdziwiony, ale spokojny. Jakby gotów był na każdą scenę.

– Może pójdziemy gdzieś na bok?

Usiedliśmy na schodach przed budynkiem. Chłodne powietrze szczypało w policzki. Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Słyszałam rozmowę Ireny i Marty. Wiem, że pożyczałeś od nich pieniądze. Wiem też, że flirtujesz z każdą kobietą, która cię słucha.

Janusz westchnął i przetarł twarz dłonią.

– Łucjo... Przesadzasz. Czasem kobiety same oferują pomoc. A że jestem miły? Taki mam charakter.

– Nie jesteś „miły”. Jesteś wyrachowany. Wiesz, czego nam brakuje. I sprzedajesz nam ułudę za cenę czułości.

– Nie każda umie się cieszyć chwilą – powiedział chłodno. – Ale wy... wy wszystkie jesteście takie same. Chcecie być kochane, wierzycie w bajki. A ja tylko próbuję żyć.

Zatkało mnie. Zamarłam, poczułam pieczenie w oczach.

– To była gra?

– Nie. Ty byłaś wyjątkowa. Ale każda z was tak myśli.

Wstałam powoli. Zostawiłam go tam, z jego słowami, z jego cieniem, i pierwszy raz od dawna – z podniesioną głową.

To był mój ostatni taniec

Wróciłam na zajęcia tydzień później. Sama. Bez Janusza. Przez chwilę wahałam się przed wejściem – może to jednak zbyt trudne? Może lepiej wrócić do krzyżówek i okna? Ale coś mnie pchnęło do przodu. Może duma, może przekora, może po prostu chęć, by zatańczyć jeszcze raz – dla siebie. Sala była ta sama, muzyka ta sama, twarze znajome. Irena spojrzała na mnie z zaskoczeniem, a potem uśmiechnęła się lekko i zrobiła miejsce obok siebie. Usiadłam. Milczałyśmy przez kilka taktów walca, aż w końcu się odezwała.

– Dobrze, że przyszłaś.

– Dobrze, że jeszcze umiem.

– Zawsze umiałaś, Łucja. Tylko czasem trzeba się o tym przekonać w bólu.

Patrzyłam, jak inne kobiety tańczą, jak niektóre się śmieją, inne kręcą głowami do muzyki. Wśród nich była Marta, była Barbara. Każda z nas niosła swoją historię. I żadna już nie była taka naiwna jak wcześniej.

Po zajęciach zostałyśmy z Ireną na herbatę. Siedziałyśmy w małej kawiarni przy rynku. Rozgrzewałyśmy dłonie na filiżankach.

– Myślisz, że się jeszcze kiedyś zakocham? – zapytałam nagle.

– Może. Może nie. Ale lepiej się sparzyć niż zamarznąć – powiedziała Irena i dotknęła mojej dłoni.

I wtedy się uśmiechnęłam. Pierwszy raz od tamtej rozmowy. Nie przez grzeczność. Ale naprawdę, z głębi. Zrozumiałam, że choć to nie był bajkowy taniec, to i tak warto było go zatańczyć.

Mam w sobie wiele życia

Kiedy patrzę w lustro dziś, widzę kobietę, która się nie złamała. Nie zmarła razem z mężem. Nie zgasła po zdradzie czułości. Widzę zmarszczki, oczy trochę zmęczone, ale też spojrzenie, które znowu potrafi dostrzec światło. Nie żałuję, że dałam się porwać. Nawet jeśli taniec z Januszem okazał się oszustwem, to przecież nie wszystko było kłamstwem. Moje wzruszenie – było prawdziwe. Moje uśmiechy, drżenie rąk, te późne wieczorne rozmowy z bijącym sercem – to wszystko wydarzyło się naprawdę. I choć on miał w tym swój teatr, ja grałam z sercem na dłoni.

A teraz już wiem, że nie trzeba się bać. Nie miłości, nie rozczarowania, nie siebie. Taniec mi został. I świadomość, że wciąż mogę czegoś chcieć, że wciąż mogę wracać do życia – kawałek po kawałku. Anka zaczęła mnie pytać, co słychać. Prawdziwie, nie z obowiązku. Może poczuła, że jej matka nie jest już cichą figurką w oknie, ale kobietą z opowieścią. Opowiedziałam jej część. Tę, którą da się opowiedzieć. I usłyszałam:

– Dobrze, że poszłaś. I że nie wróciłaś taka sama.

Nie wiem, czy jeszcze się zakocham. Ale nie zamykam się już w czterech ścianach oczekiwań. Może kiedyś znów zatańczę z kimś nowym. Może sama. Ważne, że to już nie będzie taniec w cieniu. To będzie mój taniec. Na nowo.

Łucja, 62 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama