„Na koniec wakacji wybraliśmy się całą rodziną na Rysy. Nie miałem pojęcia, że to będzie ostatnia podróż mojego ojca”
„Patrzyłem, jak jego dłonie pewnie chwytają łańcuchy, jak uśmiecha się, gdy wiatr rozwiewał mu włosy. Byłem dumny, że to mój ojciec. A jednocześnie czułem, że jest dla mnie trochę nieosiągalny – jakby należał bardziej do tych gór niż do nas”.

- Redakcja
Co roku końcówka wakacji pachniała dla mnie tak samo: mokrym śpiworem, wilgotnym kurzem z plecaków i gorzką herbatą z termosu, którą tata nazywał „smakiem zwycięstwa”. To była nasza rodzinna tradycja – jeszcze zanim zacząłem rozumieć, czym są góry, wiedziałem, że bez nich lato się nie kończy. Ojciec powtarzał:
– Rysy uczą pokory i doceniania rodziny.
Wtedy śmiałem się, bo co niby miała wspólnego skała z tym, żebyśmy się mniej kłócili w domu? A jednak – tam, wysoko, wszystko było inne. On prowadził, ja próbowałem dotrzymać mu kroku. Patrzyłem, jak jego dłonie pewnie chwytają łańcuchy, jak uśmiecha się, gdy wiatr rozwiewał mu włosy. Byłem dumny, że to mój ojciec. A jednocześnie czułem, że jest dla mnie trochę nieosiągalny – jakby należał bardziej do tych gór niż do nas.
Mama pakowała kanapki, Kaja – siostra starsza ode mnie o dwa lata – zawsze narzekała, że znowu zamiast nad jezioro, to w góry. A jednak gdy już staliśmy razem na szlaku, nawet ona milczała, patrząc na niebo, jakby sama zapominała, że miała być obrażona.
Tamtego dnia nic nie zapowiadało tragedii. W połowie drogi ojciec nagle zwolnił. Odwrócił się, jakby chciał coś powiedzieć, i po prostu… osunął się na ziemię. Najpierw myślałem, że to żart. Ale jego oczy nie śmiały się wcale. Potem był śmigłowiec. Ratownicy. Słowa, których wolałbym nigdy nie usłyszeć: „Nie udało się”.
Od tamtej chwili nie umiem wrócić w góry. Nienawidzę ich. Nienawidzę ciszy, która została. Mama płacze po cichu, Kaja próbuje się uśmiechać. Ja już nawet nie wiem, kim jestem bez niego. W środku czuję tylko pustkę i złość – że zabrało mi go tam, gdzie zawsze czuł się najsilniejszy.
Nie mogłem się z tym pogodzić
Matka siedziała w kuchni, oparta o blat, trzymając w dłoni zdjęcie ojca. To zrobione chwilę przed jego upadkiem – jeszcze z uśmiechem, z ręką uniesioną w geście triumfu. Zdjęcie stało na stole jak pomnik, jak przypomnienie, że coś się skończyło. Przechodząc obok, zatrzymałem się i spojrzałem na nią. Milczała, jak zwykle w ostatnich miesiącach. Patrzyła w ten papier, jakby mógł jej coś odpowiedzieć.
– Czemu ciągle to zdjęcie leży na stole? – zapytałem, chociaż wiedziałem, że to głupie pytanie. – Myślisz, że jak będziemy na nie patrzeć codziennie, to będzie lżej?
Nie od razu zareagowała. Westchnęła, jakby zbierała się na odpowiedź.
– To ostatnie, co mamy – powiedziała cicho.
– Wiesz co? Wakacje powinny kończyć się w parku rozrywki. A nie na krzyżu w kamieniach.
Spojrzała na mnie, ale nic nie powiedziała. Cisza zawisła między nami jak ciężka zasłona. Odwróciłem się i wyszedłem z kuchni, zostawiając ją samą z tym zdjęciem. Zawsze sama. Albo chciała być sama, albo nie potrafiła inaczej.
Zamknąłem się w swoim pokoju. Leżałem na łóżku, patrząc w sufit. Kiedyś tu pachniało nowością, teraz tylko kurzem i czymś nieuchwytnym, co nie dawało mi spokoju. Chciałem krzyczeć, ale nie miałem siły. Chciałem coś rozwalić, ale nie miałem już na nic energii. Byłem jak ktoś, kto zapomniał, po co rano wstaje.
Czułem złość. Na nią, że nie potrafi się wyrwać z przeszłości. Na siebie, że jej nie pomagam. Na ojca, że nas zostawił – choć przecież nie chciał. Czułem też coś jeszcze gorszego – bezsilność. Ta cisza między nami była jak pokuta, której nikt nie umiał zakończyć.
Zacząłem przestawać wychodzić z domu. Przestałem odbierać wiadomości od znajomych. Zniknąłem im z oczu, zanim zdążyli zadać pytania. Nic mnie już nie śmieszyło. Rzeczy, które kiedyś sprawiały mi radość, wydawały się teraz głupie i niepotrzebne. Czasami siadałem na dywanie i gapiłem się w drzwi, jakby miał przez nie wejść ojciec, po raz kolejny z plecakiem na ramieniu, z błyskiem w oku, mówiąc: „Gotowy?”. Tylko że nikt już nie wchodził.
Powrót był się niemożliwy
Siedzieliśmy z Kają w jej pokoju. Miała słuchawki na szyi, laptopa na kolanach i zeszyt pełen bazgrołów, który udawał plan nowego roku szkolnego. Patrzyłem na nią z boku. Dziwnie się zachowywała – jakby próbowała być znowu normalna. Układała wszystko, planowała, zapisywała jakieś postanowienia. Tyle że w jej oczach wciąż było to samo zmęczenie.
– Myślałam… – zaczęła, nie patrząc na mnie. – Że może w tym roku w ostatni weekend wakacji… wrócilibyśmy tam. Na Rysy. Domknąć pętlę. Zrobić to dla taty.
Zamarłem. Nie wierzyłem, że to powiedziała.
– Zróbmy to dla taty – powtórzyła, jakby się zawiesiła w jednej myśli. – On by chciał, żebyśmy...
– Nie wiem, czego by chciał – przerwałem jej. – Ale wiem, że go nie ma. I że nigdy więcej nie wejdę na Rysy. Nigdy.
Spojrzała na mnie. Po raz pierwszy od dawna nie było w niej pobłażliwości. Była twarda, jakby trzymała się tylko jednej myśli, która miała jej uratować resztki porządku w życiu.
– Tu nie chodzi o górę. Chodzi o nas – powiedziała spokojnie.
Poczułem, że we mnie coś się rusza. Coś bolesnego i narastającego.
– Właśnie dlatego nie pójdę – powiedziałem ostro. – Nie chcę też was tam widzieć. Jak udajecie, że to tylko „trudne wspomnienie”. Jak chodzicie po tych samych ścieżkach, jakby można było coś cofnąć.
Kaja zamknęła zeszyt. Nic nie odpowiedziała. Przez chwilę patrzyła na mnie, jakby czegoś szukała w mojej twarzy, ale zaraz potem odwróciła wzrok. Wyszedłem. Drzwi zamknęły się za mną z trzaskiem, choć nie chciałem tego. Po prostu nie umiałem już dłużej tam siedzieć.
Zszedłem do piwnicy. Tam zawsze było chłodno i ciemno. W dzieciństwie ojciec robił tam przeglądy sprzętu, smarował buty, sprawdzał karabinki. Teraz wszystko pokrywał kurz. Plecak leżał w kącie, zrolowana mata wystawała z kieszeni bocznej. Nie dotykałem ich. Stałem tylko i patrzyłem.
Po raz pierwszy dotarło do mnie, że straciłem nie tylko ojca. Straciłem poczucie, że świat ma jakiś sens. Że coś będzie takie samo jak wcześniej. Że wakacje znów się zaczną i zakończą jak dawniej. Byłem już tylko chłopakiem w pustym domu, w którym nikt nie potrafił powiedzieć prawdy na głos.
Mogli temu zapobiec
Nie planowałem tego usłyszeć. Po prostu wróciłem wcześniej do domu. Miałem iść do biblioteki, ale coś mnie zawróciło. Może zmęczenie, może to, że i tak nie zamierzałem czytać. Gdy tylko przekroczyłem próg, usłyszałem głosy z kuchni. Ciche, zniżone. Męski i kobiecy. Wujek Maciek i mama.
Stanąłem na schodach i przysiadłem, nie wiedząc czemu. Podsłuchiwać nie chciałem, ale nie ruszałem się ani o centymetr.
– Mówiłem mu, żeby odpuścił – to był głos wujka. – Że nie musi co roku...
– On uważał, że jak nie wejdzie, to przestanie być sobą – odpowiedziała matka. Jej głos był zmęczony, jakby nosił w sobie cały ciężar minionych lat.
– A Wojtek? Wiedział?
Zapadła cisza. Potem matka powiedziała najgorsze zdanie, jakie mogłem wtedy usłyszeć:
– Nie. I nigdy nie miał się dowiedzieć.
Zrobiło mi się gorąco. Wstałem. Kroki same mnie niosły. Wszedłem do kuchni jak ktoś, kto nie wie, czy jeszcze jest synem, czy już tylko widzem czyjegoś kłamstwa.
– Wiedziałaś coś – powiedziałem. Głos mi drżał, ale się nie zatrzymałem. – I nic nie zrobiłaś?
Wujek Maciek cofnął się, jakby wiedział, że nie powinien był tu być w tym momencie. Matka zamarła. Z jej dłoni wypadła łyżeczka, odbijając się od talerza z głośnym brzękiem.
– Wojtek... – zaczęła, ale nie pozwoliłem jej dokończyć.
– Ile lat miał problemy? Od kiedy to wiedziałaś? – zapytałem ostrzej, niż planowałem.
– To nie tak... – próbowała coś powiedzieć, ale każde jej słowo wydawało mi się teraz wymówką.
– Byłaś z nim wieczorem przed wyprawą. Wiedziałaś. I pozwoliłaś mu iść. Przecież on tam umarł na twoich oczach.
Cisza. Ta sama, która zawsze zapadała po kolacji, gdy ojciec szedł czyścić buty, a my z matką sprzątaliśmy po cichu. Tylko że wtedy to była cisza domowa. Teraz była cisza między ludźmi, którzy już nie potrafili być dla siebie bliscy.
Wyszedłem z kuchni. Maciek za mną nie ruszył. Mama też nie. A ja czułem, że coś się przełamuje – nie ze smutku, tylko z rozczarowania. Ojciec nas zostawił. Matka pozwoliła mu odejść. A ja zostałem z niczym.
Miałem do nich żal
Nie pamiętam, jak długo szedłem. Noc była ciepła, asfalt kleił się do butów, a miasto milczało. Nikt mnie nie zatrzymał, nikt nie spytał, dokąd idę. Wyszedłem z domu bez celu, ale nogi same mnie prowadziły. Mijałem znajome bloki, przystanki, kioski, aż dotarłem pod skałki – te same, na które ojciec kiedyś mnie prowadzał, kiedy byłem jeszcze mały. Mówił wtedy: „Zobacz, tu się człowiek uczy trzymać równowagę”.
Usiadłem na zimnym kamieniu, patrząc w górę. Nie było tam wiele – ciemność, kilka gwiazd, rozciągnięta dal. Myślałem: może gdybym był wyżej, byłoby mi lżej. Może, gdybym wtedy, na szlaku, coś zrobił, coś powiedział, on by żył. Może, gdybym znał prawdę wcześniej, mógłbym go powstrzymać.
Matka powiedziała mi wszystko dopiero nazajutrz. Wcześniej milczała. Nie próbowała mnie zatrzymać, kiedy wyszedłem. Chyba wiedziała, że potrzebuję zniknąć.
Znalazłem ją w kuchni, siedzącą przy zgaszonym świetle. Obok leżał kubek z niedopitą herbatą. Przysiadłem naprzeciwko, nie mówiąc ani słowa.
– Bałam się, że jak go powstrzymam, znienawidzi mnie – powiedziała, patrząc w przestrzeń. – A teraz ty mnie nienawidzisz.
Nie odpowiedziałem. Może rzeczywiście tak było. Albo jeszcze nie umiałem nazwać tego, co czułem.
– Wiesz, wieczorem przed wyprawą... Było cicho. Inaczej niż zwykle. On był spokojny, taki... lekki. Jakby już wszystko wiedział. Patrzyłam na niego i myślałam, że nie mam prawa mu tego odebrać. Ostatniej wspinaczki. Ostatniego razu, kiedy był sobą.
Nie płakała. Ja też nie. Ale w środku coś mnie rozsadzało. Nie dlatego, że zrozumiałem. Raczej dlatego, że nie chciałem rozumieć. Że nie chciałem wybierać, komu bardziej wierzyć – ojcu, który poszedł mimo wszystkiego, czy matce, która pozwoliła mu iść.
Musiałem się z tym pogodzić
Pojechałem do wujka Maćka. Nie zapowiadałem się. Otworzył zaskoczony, ale od razu zaprosił do środka. W kuchni zaparzył herbatę. Usiadłem przy stole.
– Chcę wiedzieć, jaki był. Nie ojciec ze zdjęć. Ten prawdziwy.
Maciek spojrzał na mnie uważnie. Usiadł naprzeciwko, z kubkiem w dłoni.
– Zawsze szukał granic – powiedział cicho. – Ale też zawsze mówił, że rodzina to jego największe osiągnięcie.
Patrzyłem w blat stołu. Nic nie mówiłem.
– Kochał cię, Wojtek. Ale wiedział, że jeśli powie ci prawdę, nie pójdziesz z nim. A on chciał, żebyś był obok.
– Czemu mi nie powiedział? – zapytałem. – Że może umrzeć?
– Bo wiedział, że nie pozwolisz mu pójść. A to była jego ostatnia droga. Wiedział, co ryzykuje.
Nie płakałem. Ale w środku poczułem coś dziwnego – jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężar. Nie był to spokój. Bardziej zgoda, że pewnych rzeczy nie zmienię.
– Dzięki – powiedziałem tylko.
Wujek Maciek nic nie odpowiedział. I dobrze. Nie trzeba było nic mówić.
Wojciech, 22 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po 10 latach milczenia brat zjawił się na pogrzebie ojca. Rodzinne więzi to nie kotlet, żeby je można było odgrzać”
- „Wakacje w Irlandii zaczęły się od zgubionych dokumentów, a było tylko gorzej. Jechałam z facetem, ale wracałam sama”
- „Trafiłem 6 w totka, ale zrobiłem głupotę. Do końca życia będę pluł sobie w brodę, że fortuna przeszła mi koło nosa”

