Reklama

Nie pamiętam dnia, w którym moja matka ostatni raz powiedziała mi coś miłego. Jej słowa ranią bardziej niż nieprzespane noce z dzieckiem, którego ojciec zniknął, zanim zdążył je naprawdę poznać. Zrobiłam wiele błędów, to prawda, ale chyba nie zasłużyłam, by przez całe życie za nie płacić. Według niej jestem hańbą rodziny – samotną matką, która sprowadziła wstyd na porządny dom. Mimo że minęły już trzy lata od narodzin mojego syna, ona wciąż nie może się z tym pogodzić. A ja coraz częściej myślę, że muszę się z tego domu wyrwać, zanim się rozpadnę całkiem.

Córka, która zawiodła

– No widzisz, gdzie cię to zaprowadziło? – zaczęła, zanim zdążyłam zdjąć kurtkę. – Gdybyś wtedy mnie posłuchała, to teraz miałabyś porządnego męża, a nie dzieciaka i wózek.

Spojrzałam na nią bez słowa, próbując nie wybuchnąć. Mój trzyletni syn, Tymek, zasnął w samochodzie. Wzięłam go ostrożnie na ręce, chciałam tylko wnieść go do łóżka, ale matka nie zamierzała dać mi spokoju.

– Patrz, jak sąsiedzi patrzą! Każdy wie, że wróciłaś z pracy i znowu sama. Nawet do sklepu w sobotę nie masz z kim pójść, tylko to biedne dziecko ciągasz.

Wiedziała, jak wbijać szpile. I robiła to z wprawą. Przez pierwsze miesiące po porodzie próbowałam z nią rozmawiać, tłumaczyć się. Że nie chciałam, żeby tak to wyglądało. Że on, ojciec Tymka, po prostu nie dorósł. Ale matka nie uznawała takich tłumaczeń. Według niej to ja byłam winna wszystkiemu.

– Ojciec ledwo patrzy ludziom w oczy. Tak się za ciebie wstydzi. Mówić, że córka z bachorem i bez męża? – potrafiła powiedzieć to przy obiedzie, przy pełnym stole.

A ja? Przestałam nawet się bronić. Po co, skoro jej świat był prosty: kobieta bez męża to kobieta przegrana. I ja, jej jedyna córka, nie tylko nie spełniłam oczekiwań, ale jeszcze sprowadziłam hańbę na całą rodzinę. Tylko że ja już nie miałam siły jej tłumaczyć, że miłość nie zawsze wystarcza.

Na pokaz przed ludźmi

Był odpust. Jak co roku, matka ubrała się w garsonkę i narzuciła mi, żebym też wyglądała „jakoś przyzwoicie”. Tymka wystroiła w koszulę i ciemne spodnie, a potem zaciągnęła nas na mszę, jakbyśmy byli idealną rodziną.

– Uśmiechaj się chociaż – syknęła mi do ucha, gdy przechodziliśmy obok państwa Lipińskich. – Co mają pomyśleć, że zgrywasz ofiarę? Sama się w to wpakowałaś, to miej chociaż godność.

– Mamo, ja tylko chciałam…

– Cicho bądź. Nie dziś.

Uśmiechałam się więc, jak idiotka, do sąsiadek, które plotkowały pod kościołem. Matka uścisnęła rękę sołtysa, zamieniła kilka słów z nauczycielką ze szkoły, której nie cierpiałam. Wszystko było na pokaz. Z zewnątrz – szanowana matrona z córką i wnukiem. A w środku? Milczenie, napięcie i wciąż ta sama gorycz. Po mszy zaprosiła do nas panią Halinę z córką. Niby przypadkiem.

– Wpadnijcie, mamy placek i kompot. A ta moja wnuczka to świetnie gotuje, prawda, Jolu? – zwróciła się do mnie tonem, który nie znosił sprzeciwu.

Skinęłam głową, choć w środku się gotowałam. Wiedziałam, po co to robi. Żeby pokazać, że mimo wszystko da się mnie jeszcze jakoś sprzedać. Że nie jestem kompletnie stracona. Wieczorem, gdy goście wyszli, powiedziała z ulgą:

– No, jakoś to wyglądało. Nie byłaś dziś aż taką hańbą.

Tymek spał w moich ramionach. Patrzyłam na niego i wiedziałam, że jedyne, co muszę robić dobrze, to być jego mamą. Nie córką na pokaz.

Nie trafiłam z ojcem dziecka

Ojciec Tymka miał na imię Damian. Przystojny, wygadany, trochę zbyt pewny siebie, ale wtedy mi to imponowało. Poznałam go w pracy – był kurierem, przywoził paczki do biura. Uśmiechał się szeroko, zawsze rzucał jakiś głupi żart. Zaczęliśmy pisać, wychodzić na kawę. Potem było już za późno – zakochałam się.

– Uważaj, Jolka – ostrzegała mnie koleżanka. – On to taki, co wszędzie dobrze, gdzie go nie ma.

Nie posłuchałam. Gdy zaszłam w ciążę, powiedział, że „da radę”, ale szybko okazało się, że nie był gotowy na nic. Przestał przyjeżdżać. Potem przestał dzwonić. Po porodzie pojawił się raz. Dał Tymkowi pluszowego misia i zapytał, dlaczego jestem taka spięta.

– Nie był taki zły, ale ty zawsze wszystko komplikujesz – rzuciła matka, kiedy powiedziałam jej, że Damian zniknął. – Dziewczyny mają gorzej, a jakoś faceci przy nich zostają.

Bo według niej to była moja wina. Może faktycznie zbyt mocno wierzyłam, że rodzina stworzy się sama. Że on zrozumie, że dziecko to coś więcej niż weekendowy obowiązek. W tym samym czasie matka coraz częściej powtarzała:

– Damian to może jeszcze się opamięta. Ale nie, ty dumna. Ty lepiej wiesz.

Nie wiedziałam lepiej. Ale wiedziałam, że nie będę błagać chłopaka, który wybrał wolność i brak odpowiedzialności. Tymek nie potrzebował ojca, który pojawiałby się tylko wtedy, gdy akurat nie miał innych planów.

Samotność z dzieckiem i z matką

Samotność ma różne twarze. Czasem to noc, kiedy dziecko budzi się z płaczem, a ty nie masz nikogo, kto by je wziął choć na minutę. Czasem to chwila, gdy wracasz z pracy i słyszysz ciszę – nie tę przyjemną, tylko tę, która cię przygniata. A czasem samotność siedzi naprzeciwko ciebie przy stole. Nosi fartuch, robi herbatę i z każdym łykiem przypomina ci, jak bardzo się zawiodła.

Kiedyś dziewczyny wracały z mężami do domu. A ty co? Z brzuchem i siatkami – rzuciła raz matka, gdy Tymek miał może z rok.

– Mamo, ja też pracuję, robię wszystko, co mogę – próbowałam tłumaczyć, ale jej to nie obchodziło.

– Pracujesz, pracujesz… Jakby to coś zmieniało. Chłopa ci to nie wróci. Nazwiska dziecku też nie.

Czułam, jak się we mnie wszystko zaciska. Jak samotność rozszerza się w piersi, bo nawet w domu nie było już żadnego bezpiecznego miejsca. Mieszkałyśmy razem tylko dlatego, że nie miałam wyjścia. Mojej pensji nie starczało na wynajem. A matka dobrze o tym wiedziała. Bywały dni, że wolałam zostać w pracy dłużej, niż wracać do tej wiecznej wyliczanki, ile mnie kosztuję. Ile kosztuje Tymek. Ile ją kosztuje moja porażka.

A potem wracałam. Bo gdzie miałam pójść? Patrzyłam na mojego synka, który rysował słońce zieloną kredką i mówił, że to dla babci, bo babcia ma smutne oczy. I wtedy pękało mi serce.

Nie mam już siły

– Zrobiłam rosół. Nie wiem, czy wystarczy dla wszystkich, ale jak nie, to zjesz później – oznajmiła matka z kuchni, nawet na mnie nie patrząc.

– Dla wszystkich? Kogo zaprosiłaś? – zapytałam ostrożnie, wchodząc z Tymkiem na rękach.

Pani Halina wpadnie z wnukiem. Muszą coś zjeść, zanim pójdą na cmentarz. A ty znowu przyszłaś późno, jakbyś się specjalnie spóźniała.

– Byłam w pracy…

– Zawsze ta praca. Jakbyś była prezesem banku.

Już nawet nie miałam siły się z nią kłócić. Zostawiłam Tymka w jego pokoju z książeczką, położyłam torbę i bez słowa poszłam pod prysznic. Stałam pod strumieniem gorącej wody, aż zaczęły mnie piec ramiona. Tylko tam mogłam jeszcze przez chwilę czuć, że mam kontrolę nad czymkolwiek.

Coraz częściej łapałam się na tym, że oddycham za płytko, że w nocy nie śpię, tylko słucham, czy Tymek się nie przebudzi, czy matka znowu nie będzie chodzić po domu i wzdychać demonstracyjnie.

– Dziewczyny w twoim wieku mają już drugie dziecko i męża, co im samochód tankuje. A ty co masz? Kredyt na pralkę i kota w worku – powiedziała tydzień temu, kiedy próbowałam zamknąć lodówkę.

– Mam Tymka – odpowiedziałam tylko.

Nie zrozumiała. Albo nie chciała. Dla niej dziecko bez ojca to nie rodzina. A ja byłam w jej oczach tylko kimś, kto nie spełnił oczekiwań. Tylko problemem. Wiedziałam, że jeśli szybko czegoś nie zmienię, to pewnego dnia po prostu się stąd nie obudzę.

Już nie muszę się tłumaczyć

Pewnego wieczoru wróciłam z pracy wcześniej. Tymek bawił się u sąsiadki, której córka chodziła z nim do przedszkola. W domu było cicho, tylko matka siedziała w kuchni i cerowała jakiś stary obrus.

– Nie było cię cały dzień – powiedziała, nie podnosząc wzroku. – Dziecko obcy ci wychowują.

– Sąsiadka zaproponowała. U ciebie tylko same uwagi słyszy.

Spojrzała na mnie. W jej oczach nie było gniewu, tylko coś, co wyglądało jak zmęczenie.

– Ty naprawdę myślisz, że ja ci źle życzę?

– Nie wiem już, co myśleć, mamo. Ale wiem, że dłużej tak nie mogę.

Następnego dnia zadzwoniłam w sprawie mieszkania. Pokój z aneksem w starym bloku, ale tani. Mały, ciasny, z balkonem wychodzącym na ruchliwą ulicę. Ale nasz. Zaczęłam pakować się po cichu. Matka patrzyła, jak znoszę kartony, ale nic nie mówiła. Dopiero gdy wychodziłam z ostatnią walizką, rzuciła:

– I co teraz? Znowu narobisz sobie kłopotów?

Zatrzymałam się w drzwiach.

– Nie. Teraz właśnie zaczynam żyć.

Zamknęłam za sobą drzwi, czując, jak pierwszy raz od lat oddycham naprawdę. Tymek siedział na kanapie w nowym mieszkaniu, trzymając w dłoniach plastikowy dinozaur.

– Mamo, tu będzie lepiej?

– Tak, kochanie. Tu będziemy mogli być sobą. I nikt już nie będzie nas za to karał.

Usiadłam obok niego i przytuliłam go mocno. Nie miałam wszystkiego. Ale miałam siebie. I jego. I pierwszy raz – nie musiałam się z tego nikomu tłumaczyć.

Jolanta, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama