Reklama

Rodzinne imprezy zawsze miały w sobie coś wyjątkowego. Pachniało domowym ciastem, śmiech niósł się z kuchni, a dzieci biegały między stołem a ogrodem. Tego dnia nie spodziewałam się niczego więcej niż kilku rozmów, może wspólnego zdjęcia i kolejnych uwag teściowej. Mój mąż był obok, jak zawsze – obecny fizycznie, ale myślami gdzieś daleko. A ja… ja po prostu chciałam poczuć, że żyję. Kiedy pojawił się on – jego brat – coś we mnie drgnęło. Nie planowałam niczego. Ale czasem jedno spojrzenie zmienia więcej, niż setka słów.

Przy stole ze wspomnieniami

Stół uginał się od jedzenia, jak zwykle, gdy teściowa przejmowała kontrolę nad organizacją. Pierogi, pieczeń, sałatki w kryształowych miskach, których nikt poza nią nie wyciągał z szafek. Siedziałam między mężem a jego bratem – Adkiem. Niby przypadek, ale czułam dziwne napięcie, gdy nasze kolana ocierały się pod stołem. Udawałam, że tego nie zauważam.

– Kto pamięta, jak wujek Marian wpadł do stawu po pijaku? – zaśmiał się ktoś z końca stołu.

– I jak potem twierdził, że chciał łowić ryby gołymi rękami! – dopowiedział ktoś inny.

Śmialiśmy się wszyscy. Wino krążyło z rąk do rąk, kieliszki nie zdążyły dobrze się opróżnić, a już były napełniane na nowo. Mój mąż rozmawiał o jakichś sprawach remontowych z kuzynem, ja zaś czułam na sobie wzrok Adka. Prawie nie odzywał się przez pierwszą godzinę. Tylko obserwował.

– Długo się nie widzieliśmy – powiedział nagle, pochylając się w moją stronę.

– Minęło chyba z pół roku – odpowiedziałam cicho.

Uśmiechnął się. Ciepło, trochę łobuzersko. Jak wtedy, gdy poznaliśmy się na naszym ślubie. Był świadkiem mojego męża. Pamiętam, że wtedy też poczułam lekki ucisk w żołądku, gdy ujął moją dłoń, by złożyć życzenia. Przez chwilę naprawdę zapomniałam, że jestem mężatką, że siedzimy wśród bliskich. Byłam tylko ja i on. I to, jak uważnie mnie słuchał.

Jeden krok za blisko

Impreza trwała w najlepsze. Dzieci biegały po ogrodzie, starsi wyciągnęli gitarę, ktoś fałszował „Hej sokoły”, a wujek z teściem kłócili się o politykę. Typowy rodzinny wieczór. A jednak coś się zmieniło. Każde spojrzenie Adka wydawało się dłuższe, głębsze. Jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znajdował słów. Ja też ich nie szukałam. Uciekałam wzrokiem, a potem wracałam do niego szybciej, niż powinnam.

– Pomógłbym ci z sałatką, ale pewnie masz już za dużo pomocników – rzucił półżartem, kiedy weszłam do kuchni.

– Teoretycznie jestem tylko od dekoracji – odpowiedziałam, przemywając dłonie nad zlewem.

– Zawsze byłaś od czegoś więcej.

Odwróciłam się powoli. Stał tuż za mną. Zbyt blisko. Poczułam jego oddech na szyi, a serce zabiło mi szybciej. W kuchni było duszno, choć okno było uchylone. Tylko my – wśród zapachów ziół i resztek obiadu.

– Adek, nie zaczynaj – szepnęłam, nie patrząc mu w oczy.

– A jeśli to nigdy się nie skończyło?

Zamarłam na sekundę. Czy to możliwe, że od tamtej nocy – sprzed lat, tej jednej rozmowy przy ognisku, tego jednego tańca, tego jednego spojrzenia – on też to nosił w sobie? Drgnęłam, kiedy dotknął mojej dłoni. Tylko na moment. Ale ten moment wystarczył, by poczuć się jak ktoś inny. Jak kobieta, którą chciał ktoś zauważyć. Adek mnie widział. I to było niebezpiecznie przyjemne.

Jego dłoń na moim biodrze

Wieczór zrobił się chłodniejszy, więc część rodziny przeniosła się do salonu. Tam, gdzie stała kanapa pamiętająca komunie i chrzciny wszystkich dzieci w rodzinie. Wino się skończyło, ale ktoś przyniósł nalewkę teściowej – słodką i zdradliwą. Nalałam sobie tylko troszkę. Potrzebowałam czegoś, co stłumi ten chaos w głowie.

Adek usiadł obok mnie. Mój mąż zniknął gdzieś na górze, mówił coś o telefonie służbowym. Nie szukałam go wzrokiem. Skupiłam się na Adku. Pachniał czymś świeżym, trochę miętą, trochę lasem. Zawsze kojarzył mi się z czymś czystym, prostym, prawdziwym.

– Pamiętasz tamto wesele, gdzie puścili „Jolka, Jolka”? – zapytał.

– Tańczyliśmy wtedy, prawda? – uśmiechnęłam się.

Przytaknął. I zanim pomyślałam, co robię, szepnęłam:

Lubiłam, jak trzymałeś mnie wtedy za rękę.

Spojrzał na mnie, inaczej niż wcześniej. Już nie ciepło. Intensywnie. Powoli pochylił się bliżej.

– Nic się wtedy nie stało – powiedział. – Ale mogło.

Czułam, jak jego palce delikatnie suną po moim biodrze. Jak przesuwają się po materiale sukienki, ledwie muskały skórę, a ja nie zrobiłam nic, by to przerwać. Oparłam się o jego ramię. Szminka zostawiła ślad na jego koszuli, a jego usta – ślad na moim karku. W tym wszystkim było coś chorego, a jednak czułam się... żywa. I przerażona tym, jak bardzo mi się to podobało.

Powrót do rzeczywistości

Obudziłam się z bólem głowy. Światło dnia wpadało przez niedomknięte rolety, a ja nie od razu zorientowałam się, gdzie jestem. Na sofie. W salonie. W ubraniu z wczoraj, z zaschniętą szminką i pulsującym sercem. Adriana już nie było. Gdzieś zniknął. Może spał na poddaszu, może po prostu uciekł. Nie miałam odwagi zapytać.

W kuchni siedział mój mąż. Pił kawę i czytał wiadomości na telefonie, zupełnie jakby nic się nie stało. Uśmiechnął się na mój widok, nieco zmęczony, ale ciepło.

– Ciężka noc? – zapytał.

– Trochę mnie głowa boli – odpowiedziałam, unikając jego wzroku.

Nie pamiętał. A może pamiętał, ale nie chciał wiedzieć. W tej rodzinie wiele rzeczy przechodziło bez słowa. Były sprawy, o których się nie mówiło – dla dobra wszystkich. Przez kolejne dni próbowałam wcisnąć wszystko w szufladkę „to się nie wydarzyło”. Tylko że szufladka nie chciała się domknąć. Każde wspomnienie dotyku, spojrzenia, słów – wypływało z niej jak z pękniętego kranu.

Po kilku tygodniach zorientowałam się, że spóźnia mi się okres. Z początku nie myślałam o tym zbyt poważnie. Zdarzało się. Ale kiedy minął kolejny tydzień, a test ciążowy pokazał dwie kreski, wpadłam w panikę. Stałam w łazience z testem w dłoni, a ręce mi się trzęsły. W głowie huczało jedno pytanie, które nie dawało mi spokoju: czyje to dziecko?

Test, którego nie zrobiłam

Nigdy nie zrobiłam testu na ojcostwo. Choć miałam okazję, choć byłam o krok. Za każdym razem, gdy o nim pomyślałam, czułam, jak serce podchodzi mi do gardła. A jednak – nie sięgnęłam po niego ani razu.

Synek urodził się zdrowy, z jasnymi oczami i ustami tak znajomymi, że każdego dnia wpatrywałam się w niego jak w zagadkę. Czasem miałam wrażenie, że widzę w nim Adka. Innym razem – męża. Były dni, gdy prawie wierzyłam, że wszystko sobie wymyśliłam. Że to tylko mój strach i wyrzuty sumienia grają mi na nosie. Ale były też chwile, kiedy spojrzenie dziecka przypominało mi zbyt wiele.

Mój mąż był szczęśliwy. Kochał naszego syna od pierwszej chwili. Nosił go na rękach, nocami wstawał do karmienia, kąpał, tulił. Patrzyłam na nich i czułam się jak oszustka. Jakbyśmy wszyscy grali w jakąś sztukę, tylko ja znałam prawdę zza kurtyny. Adka widywałam rzadko. Po porodzie pojawił się raz, przyniósł misia i nieśmiało zapytał, jak się czuję. Widziałam, jak patrzy na dziecko. Nie powiedział nic, ale jego oczy mówiły za dużo. Od tamtej pory unikał wspólnych spotkań. Nie wiem, czy podejrzewał. Nie wiem, czy chciał wiedzieć. Ale ja... ja już nie potrafiłam patrzeć na niego jak kiedyś.

Między oczami a ustami

Minęły trzy lata. Nasz synek rośnie szybko, jest bystry, czasem uparcie milczący jak jego ojciec – albo ten, którego nazywam ojcem przy wszystkich. Nauczyłam się z tym żyć. Z niewiedzą. Z cieniem w sercu, którego nikt poza mną nie widzi. Były momenty, kiedy chciałam wyznać prawdę. Nocą, gdy leżeliśmy razem, a mąż trzymał mnie za rękę. Chciałam szepnąć mu do ucha, że może to nie on. Że może popełniłam największy błąd naszego życia. Ale zawsze coś mnie powstrzymywało. Lęk. Wstyd. A może zwyczajna miłość, która była za bardzo zniszczona, żeby już była czysta, ale wciąż wystarczająco silna, by nie zburzyć wszystkiego.

Dziś Adek znów był u nas. Przyjechał na urodziny małego. Przywiózł zabawkowy samochód i uśmiech, który nie sięgał oczu. Przez cały dzień unikaliśmy się spojrzeniem, ale na koniec, kiedy odprowadzałam go do drzwi, powiedział:

– Ma twoje oczy. Ale czasem... widzę w nim siebie.

Nie odpowiedziałam. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami. W salonie mój mąż śmiał się z synem, bawiąc się autkami na dywanie. Patrzyłam na nich i czułam, że muszę wybrać. Ale nie wybrałam. Wybrałam milczenie. Dla dziecka, dla tej rodziny, dla pozorów, które były jedynym, co mi zostało. Mam w sobie dwie prawdy. Jedna żyje w spojrzeniu mojego syna. Druga w jego ustach. Może nigdy nie dowiem się, która jest prawdziwa.

Ewelina, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama