Reklama

Z zewnątrz to wyglądało jak bajka. Święta u rodziny Michała – stół zastawiony jak z katalogu, elegancko ubrane dzieci, wszyscy mówią sobie życzliwe słowa, nawet jeśli nie do końca tak czują. Dom jego rodziców pachniał przyprawami korzennymi, smażonym karpiem i... napięciem. Takim delikatnym, ledwo wyczuwalnym, które pojawia się, kiedy ktoś nie jest mile widziany, ale nikt nie ma odwagi tego powiedzieć głośno. To ja byłam tym „kimś”.

Nazywam się Weronika. Mam 37 lat, dwoje dzieci, męża, którego kocham, i teściową, która od prawie dziesięciu lat daje mi do zrozumienia, że nie jestem wystarczająco dobra dla jej syna. Uśmiecha się, kiedy wchodzę do pokoju, ale jej spojrzenie mówi więcej niż tysiąc słów. Nigdy nie powiedziała mi wprost, że mnie nie lubi. Nie musi.

Co roku starałam się bardziej – piekłam serniki według przepisów z internetu, makowce z domowej masy, a kiedyś nawet lepiłam uszka do barszczu do trzeciej nad ranem. Wszystko po to, żeby usłyszeć coś więcej niż: „No, może być” albo „W moim domu to się robi inaczej, ale jak komu smakuje...”.

W tym roku się poddałam. Kupiłam trzy ciasta w cukierni. Tak, wydałam majątek. Tak naprawdę marzyłam tylko o tym, żeby nikt się nie przyczepił. Choć raz, jeden raz, po prostu było miło.

Tylko sobie żartowała

– O, ciasto! – zawołała Paulina, siostra Michała, gdy wnosiłam pudełko z cukierni. – Ale pięknie wyglądają! Sama piekłaś?

– Nie, tym razem kupiłam. Za dużo pracy miałam, a te są z naprawdę dobrej cukierni – odpowiedziałam spokojnie, starając się nie brzmieć jak ktoś, kto przez trzy dni kalkulował, czy może sobie na nie pozwolić.

Z kuchni wyszła teściowa. Ręce wycierała w fartuch, miała rumieńce z gorąca. Zmarszczyła brwi, spojrzała na torbę.

Gotowe ciasta? – powiedziała z tym swoim półuśmieszkiem. – No cóż… u nas to się piecze samemu, ale może być. Jak komu wygodnie.

Zrobiło się cicho. Tylko ktoś chrząknął. Paulina szybko zażartowała coś o kaloriach, Michał się zaśmiał – takim śmiechem, co to ma rozładować napięcie, a nie dlatego, że było mu wesoło. Uśmiechnęłam się. Przynajmniej tak mi się wydawało. Chyba trochę krzywo. W głowie miałam tylko jedno: „Dlaczego znowu to samo?”.

Siedziałam przy stole jak na szpilkach. Barszcz parował w talerzach, dzieci dopytywały o prezenty, a ja analizowałam to jedno zdanie teściowej. „Może być”. Cały trud, całe moje staranie, sprowadzone do tych dwóch słów.

Może ja naprawdę nigdy nie będę dla niej wystarczająco dobra? Może się oszukuję, że to kwestia czasu, akceptacji, miejsca przy stole? Może ona mnie po prostu nie chce? Popatrzyłam na Michała. Jadł spokojnie, rozmawiał z ojcem o jakiejś nowej inwestycji. Jakby nic się nie wydarzyło. Może rzeczywiście nic się nie wydarzyło. Może przesadzam. A może już przestałam mieć siłę udawać, że wszystko jest w porządku.

W ogóle tego nie rozumiał

– Może jeszcze kawa? – zapytałam cicho, choć było już po dwudziestej trzeciej. Michał ziewnął, zdjął płaszcz.

– Daj spokój, jestem padnięty. Dzieci pewnie też – rzucił, nie patrząc mi w oczy.

Poszłam do kuchni. Zaczęłam bez sensu zmywać dwa talerzyki po kolacji, choć zmywarka była pełna. Czułam, że muszę coś robić, bo jeśli stanę w miejscu, to zacznę krzyczeć. Michał pojawił się w drzwiach, oparł się o framugę.

– Coś się stało? – zapytał.

– Twoja mama znowu musiała wtrącić swoje trzy grosze – odpowiedziałam cicho, ale głos mi zadrżał.

– Serio? Przecież nic takiego nie powiedziała. To był żart – wzruszył ramionami.

Odwróciłam się do niego gwałtownie. Woda ściekła mi z dłoni na podłogę.

– Żart? Naprawdę? Ile razy jeszcze mam udawać, że to tylko niewinny żart? Może następnym razem mnie opluje, a ty powiesz, że to „taki styl bycia”?

– Wera, nie przesadzaj. Po co się tak nakręcasz?

– Po co się nakręcam? Michał, ja co roku próbuję. Naprawdę się staram. Dla niej, dla ciebie, dla tej świętej atmosfery. I co roku dostaję policzek. Ciasta z cukierni za 260 złotych, które miały rozbroić sytuację, a ja znowu jestem kimś, kto robi wszystko źle.

– Werka... – westchnął. – Przecież nie powiedziała, że źle. Po prostu...

– Po prostu mnie nie znosi. Tylko nie ma odwagi tego powiedzieć. I ty też nie masz. Stoicie po jednej stronie, a ja ciągle próbuję zasłużyć na wasze uznanie. Tylko nie wiem, po co.

Milczał. Wyszłam z kuchni, zostawiając go tam samego. Naprawdę miałam ochoty na nic. Nie starać się. Po prostu być. A może... wcale mnie tam więcej nie będzie?

Popatrzyłam na to inaczej

– Serio mam ochotę upiec zakalca. Albo jakieś ciasto, które wygląda jak z horroru. Niech sobie to pogryzą.

Magda uniosła brwi znad kawy i spojrzała na mnie z uśmiechem.

– No to po prostu powiedz, że nie przyniesiesz nic. To też opcja.

Siedziałyśmy w kawiarni, gdzie było cicho i ciepło. Na zewnątrz szarówka i deszcz, a ja po raz pierwszy od dawna czułam, że nie muszę się pilnować. Że mogę powiedzieć wszystko.

– Nie umiem. Wiesz, co będzie, jak odmówię? Od razu komentarze. Że młode teraz wszystko kupują, że wygodna, że się nie stara.

– A ty się przecież starałaś. I co?

– No właśnie. Starałam się przez dziesięć lat. Ciasta, prezenty, dekoracje. Wszystko, żeby usłyszeć „może być”. Jakbym całe życie próbowała się wkupić do klubu, do którego nigdy nie zostanę przyjęta.

Magda dopiła kawę i położyła dłoń na mojej.

– Może po prostu nie musisz tam należeć?

Zamilkłam. Nigdy nie spojrzałam na to w ten sposób. Zawsze myślałam, że to ja coś robię źle. Że muszę się dopasować, zmienić, udowodnić. A może... to nie o mnie chodziło?

– Czuję się, jakbym żyła nie swoim życiem – powiedziałam powoli. – Jakbym była statystką w rodzinie Michała. Mam tylko dobrze wyglądać, uśmiechać się i piec ciasta. Nikt mnie nie widzi naprawdę.

– To może czas przestać grać tę rolę.

Pokiwałam głową. Wiedziałam, że ma rację. Może wcale nie muszę zasługiwać.

Koniec ze słodką grą pod publikę

Minął rok. Znowu nadszedł grudzień. Telefon zawibrował w dłoni, gdy właśnie stałam przy zlewie, obierając jabłka na kompot. Wiadomość była krótka. Teściowa napisała: „Przyniesiesz coś słodkiego, jak zwykle?”.

Tyle. Bez „cześć”, bez „jak się macie”. Jakbyśmy przez cały rok się nie widziały, jakbyśmy nie istnieli poza jednym momentem: kiedy trzeba przynieść ciasto. Jak trybik w dobrze działającej maszynie – nie przeszkadzaj, tylko zrób swoje. Poczułam, jak ściska mi się żołądek. Przeczytałam wiadomość trzy razy, zanim zablokowałam ekran.

Wieczorem usiedliśmy z Michałem przy stole. Dzieci bawiły się w pokoju, słychać było ich śmiech. Michał przeglądał jakieś dokumenty.

Dostałam wiadomość od twojej mamy – powiedziałam, nie patrząc na niego.

– Aha. Co napisała?

– „Przyniesiesz coś słodkiego, jak zwykle?” – powtórzyłam powoli.

Michał uniósł wzrok, ale nic nie powiedział.

Nie przyniosę nic w tym roku – oznajmiłam spokojnie.

– Serio? – zapytał, trochę zaskoczony.

– Serio. Nie dlatego, że mi się nie chce. Nie chcę już grać w tej szopce. Jeśli ciasto to jedyna rzecz, która mnie tam definiuje, to nie widzę sensu. I tak nigdy nie są zadowoleni.

– Przecież to tylko ciasto, Werka...

– Nie. To symbol. Symbol tego, jak bardzo chcą, żebym pasowała, ale nie za bardzo. Żebym była, ale się nie narzucała. Żebym coś dawała, ale siebie – jak najmniej.

Michał zamilkł. Nie próbował przekonywać mnie do zmiany decyzji. To było jeszcze bardziej bolesne niż sprzeciw. Może dla niego też byłam tylko kimś, kto zawsze „przynosi coś słodkiego”. Koniec ze słodyczą.

Te Święta były inne

Weszliśmy do salonu jako ostatni. Zawsze czekali na nas z opłatkiem. Jakby chcieli mi dać do zrozumienia, że jesteśmy tylko gośćmi, mimo że minęło już jedenaście lat. Weszłam z podniesioną głową. Bez torby pod pachą, bez pudełek, bez folii, bez cukru pudru na brzegach. Michał milczał. Tylko dzieci ucieszyły się, że „jest karp i mandarynki”.

Po kolacji, kiedy wszyscy rozmawiali o polityce i wakacjach, teściowa rzuciła mimochodem, biorąc łyk herbaty:

– A Wera dziś nic nie przyniosła? No cóż, może teraz taki trend... wszystko gotowe, wszystko kupne, albo wcale...

Zaparłam się w sobie. Słyszałam, jak Paulina próbuje zmienić temat, ale słowa już padły. Powiedziała je na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli, ale na tyle „żartobliwie”, żeby w razie czego móc się wycofać. Tylko że ja już nie miałam w sobie miejsca na milczenie.

– Nie przyniosłam, bo nie chciałam was znowu rozczarować – powiedziałam spokojnie.

Cisza. Sztućce przestały stukać. Teść spojrzał na mnie zaskoczony. Paulina wbiła wzrok w talerz. Michał spuścił wzrok.

– Po tylu latach postanowiłam odpuścić. Nigdy nie chodziło tylko o ciasto, prawda?

Teściowa nic nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tak jak zawsze. Z tym cieniem wyższości w kąciku ust.

– No, skoro tak czujesz – rzuciła w końcu.

Poczułam ulgę. Tak prostą i dziwną, że aż mnie zabolała. Może nie zostanę pokochana. Może nawet nie będę lubiana. Przynajmniej po raz pierwszy byłam sobą.

Nie będę więcej udawać

Wieczorem siedziałam sama w salonie. Michał był z dziećmi w łazience, przygotowywali się do snu. W tle leciała jakaś świąteczna reklama – sielanka z choinką, sztucznym śniegiem i idealną rodziną, która śmieje się nad pierniczkami. Jak z innego świata.

Na kolanach trzymałam telefon, przesuwając palcem po zdjęciach. Święta z poprzednich lat. Ja z sernikiem, ja z makowcem, ja z dziećmi przy stole, ja w fartuchu. Uśmiechnięta, choć nie do końca szczęśliwa. W tym roku nie było zdjęć.

Było mi trochę smutno. Może coś się popsuło na zawsze. Może teściowa już nigdy nie powie do mnie „Wera, zjesz jeszcze kawałek?”. Może Michał będzie miał do mnie żal. Może jego rodzina poczuje się dotknięta, że się postawiłam. Może.

A może... to też początek czegoś nowego. Czegoś, gdzie nie muszę się tłumaczyć z tego, kim jestem i co robię. Gdzie mogę odmówić, nie musząc się potem tłumaczyć przez pół roku. Gdzie nie jestem „żoną Michała”, „synową Grażyny”, „mamą, która przynosi ciasto”. Tylko po prostu Werą. Nie wiem, czy to był akt odwagi, czy desperacji. Już nie chcę żyć na cudzych zasadach. Może, kiedyś... nauczę się, że to wystarczy.

Weronika, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama