Reklama

Poranki w lesie zawsze miały dla mnie smak ciszy. Mgła unosiła się nisko nad ziemią, jakby ktoś przykrył świat wilgotnym kocem. Pachniało mokrym mchem, igliwiem i czymś jeszcze – spokojem. Po rozstaniu z Markiem to właśnie ten zapach trzymał mnie przy życiu. Pracowałam zdalnie, pisałam raporty, wysyłałam maile, ale tak naprawdę to w lesie czułam, że oddycham naprawdę.

Tam nie trzeba było nic mówić. Kroki grzęzły w mchu, a ja, z koszykiem w dłoni, mogłam udawać, że jestem częścią tej zielonej głuszy. Grzyby były moim pretekstem do samotności – wymówką, by uciec od ludzi. Aż do tamtego dnia.

Borowiki nie lubią takich miejsc – usłyszałam nagle męski głos za sobą. Odwróciłam się i zobaczyłam mężczyznę z koszykiem. Spokojny, z lekkim uśmiechem i siwym pasmem we włosach.

– A jednak właśnie tutaj znalazłam trzy – odpowiedziałam, pokazując mu swój łup.

To musi być przeznaczenie – zaśmiał się. – Adam jestem.

Rozmawialiśmy o grzybach, o lasach, o tym, jak trudno dziś znaleźć coś prawdziwego. Kiedy odchodził, zaproponował, byśmy następnym razem poszli razem „tam, gdzie rosną prawdziwe borowiki”. Uśmiechnęłam się tylko. Nie wiedziałam, że tym uśmiechem otworzę drzwi do czegoś, co zmieni mój spokój w niepokój. Czasem najpiękniejsze rzeczy zaczynają się w lesie – tam, gdzie człowiek się ich najmniej spodziewa.

To było jak znak od losu

Nie planowałam go spotkać. Poszłam do lasu tego dnia, żeby przewietrzyć głowę po nieprzespanej nocy – jednej z tych, kiedy człowiek myśli, że już mu wszystko jedno. A jednak, kiedy usłyszałam szelest za plecami, serce przyspieszyło.

Znowu się spotykamy – powiedział Adam, wychylając się zza brzozy z uśmiechem. – Widzisz? Mówiłem, że tu rosną najlepsze.

W jego koszyku lśniły prawdziwe okazy jak z książki o grzybach. Podał mi jednego.

Weź. Na szczęście.

– A jak się okaże trujący? – zaśmiałam się.

– Wtedy będę musiał cię ratować – odparł tak spokojnie, że nie wiedziałam, czy żartuje.

Spacerowaliśmy razem między sosnami. Mówił, że gotuje. Nie zawodowo, tylko „z potrzeby serca”. Że grzyby mają duszę, a sos z borowików to jak pocałunek – raz gorzki, raz słodki, ale zawsze zostawia ślad.

Powinienem kiedyś zrobić ci sos, taki prawdziwy – powiedział. – Nie z przepisu, tylko z serca.

Zaśmiałam się, a w środku coś się poruszyło – to ciepło, które czuje się, gdy ktoś pierwszy raz patrzy na ciebie tak, jakbyś była kimś ważnym.

– W sobotę – dodał po chwili. – Ja gotuję, ty tylko przychodzisz.

Zgodziłam się. Nie wiem, czemu. Może dlatego, że w jego głosie było coś kojącego, a może dlatego, że od dawna nikt mnie nigdzie nie zapraszał.

Wracając do domu, czułam dziwny niepokój. Jakby las wiedział coś, czego ja jeszcze nie wiedziałam. Może niektóre zaproszenia brzmią jak obietnica, a kończą się jak ostrzeżenie.

Kolacja była jak z bajki

Drzwi otworzyły się, zanim zdążyłam zapukać. Adam stał w progu w lnianej koszuli z lekko podwiniętymi rękawami. W domu pachniało ziołami i smażonymi grzybami. W tle grała cicha muzyka – jakiś jazz, który otulał jak miękki koc.

W samą porę – powiedział, uśmiechając się tak, że zapomniałam, po co przyszłam. – Sos właśnie dochodzi.

Kuchnia wyglądała jak z innego świata – wszędzie poustawiane słoiki z suszonymi ziołami, doniczki z bazylią, czosnek spleciony w warkocze. Na stole – dwa nakrycia, świece, kieliszki i talerze z makaronem w kremowym, parującym sosie.

– Powiedz, że to najlepszy sos, jaki jadłaś – rzucił, gdy podał mi talerz.

– To coś więcej niż sos – odpowiedziałam po chwili. – To czysta magia.

Śmiał się. Ja też się śmiałam. Piliśmy wino, rozmawialiśmy o rzeczach nieistotnych, o książkach, o tym, jak trudno dziś komuś zaufać. Czułam, że tonę w tej rozmowie, jak w czymś gęstym i ciepłym.

– Masz oczy jak mech po deszczu – powiedział nagle. – Zielone, ciche i trochę smutne.

Nie umiałam odpowiedzieć. Położył rękę na mojej dłoni i przez chwilę nikt nic nie mówił. Później wszystko wydarzyło się naturalnie, bez słów. Świece przygasły, a ja pozwoliłam sobie zapomnieć o ostrożności.

Kiedy nad ranem obudziłam się w jego łóżku, świat był cichy. Pachniało winem, dymem i jego skórą. Przez chwilę czułam się szczęśliwa. Dopiero po kilku minutach zauważyłam, że boli mnie brzuch – lekko, jakby coś mnie ściskało od środka. Zignorowałam to. Nie chciałam psuć tego, co – wydawało mi się – właśnie zaczynało się dobrze.

Czułam się okropnie

Kiedy wróciłam do domu, świat wyglądał jak zza mgły. Woda z kranu miała metaliczny smak, a kawa pachniała jak popiół. Myślałam, że to po winie. Ale potem przyszły mdłości. Najpierw delikatne, jakby żołądek się buntował przeciw wspomnieniom. Potem mocniejsze – fale ciepła, zawroty głowy. Potknęłam się o własne nogi, zanim dotarłam do łóżka.

Telefon zadzwonił, gdy leżałam skulona w pościeli. Na ekranie: Basia.

– Domi, wszystko w porządku? Nie odzywasz się od wczoraj.

Chyba się czymś zatrułam – wyszeptałam. – Mdli mnie, kręci mi się w głowie…

– Co jadłaś?

– Grzyby… Adam zrobił sos. Boże, jeśli coś było nie tak…

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Dominika, idź do lekarza. Natychmiast. To mogą być trujaki.

– Nie, nie… to były borowiki – broniłam się, choć głos mi drżał.

Spróbowałam wstać, ale nogi miałam jak z waty. W żołądku czułam piekący ogień, w głowie pustkę. Słońce wpadało przez firankę, a ja miałam wrażenie, że każda jego smuga tnie mnie od środka.

Wieczorem napisałam do Adama: „Nie czuję się dobrze po wczoraj. Co to były za grzyby?”. Nie odpisał. Przez całą noc czekałam, wpatrując się w ekran. W pewnym momencie zaczęłam się bać. Nie wiem, czego bardziej – że mnie oszukał, czy że naprawdę popełnił błąd.

Rano wszystko ustąpiło, ale we mnie zostało coś gorszego niż ból – nieufność. Jak rozpoznać, czy ktoś podał ci coś przypadkiem… czy z miłością?

Znowu zostałam sama

Minęły cztery dni. Ciało wróciło do siebie szybciej niż myśli. Mdłości ustąpiły, ale głowa wciąż była ciężka – od wspomnień, od niepokoju. Każde powiadomienie w telefonie podrywało mnie na równe nogi. Żadne nie było od niego.

Siedziałam w kuchni, pijąc herbatę z miodem, i wpatrywałam się w pusty kubek. W smaku miodu czułam coś gorzkiego. Może to ja się zmieniłam, a może świat zawsze taki był – tylko wcześniej tego nie zauważałam.

Napisałam do Basi: „Chyba to koniec. Nie odpisuje. Może to i lepiej”. Odpowiedziała od razu: „Domi, może to był tylko przypadek. Nie dramatyzuj”.

Może to był przypadek – powiedziałam do siebie na głos. – Albo może ja jestem przypadkiem. Naiwną kobietą, która dała się zwabić zapachem lasu.

Basia zadzwoniła wieczorem.

– On się odezwał?

– Nie. Ale wiesz… chyba nie chcę już, żeby się odezwał.

– Może go przestraszyłaś?

– Albo może ja powinnam się przestraszyć, że w ogóle mu zaufałam.

Głos mi się załamał. Zanim się obejrzałam, miałam mokre policzki.

Następnego ranka poszłam do lasu. Sama. Ziemia była chłodna, a zapach wilgotnych liści wrócił do mnie jak wspomnienie z innego życia. Słońce przebijało się przez korony drzew i przez moment wszystko wyglądało tak samo, jak wtedy, gdy go spotkałam.

Pochyliłam się nad grzybem, dotknęłam jego kapelusza i wyszeptałam:

Niektóre rzeczy są piękne tylko z daleka.

Zebrałam kilka kurek. Zawsze im ufałam.

Już nie ufam ludziom jak dawniej

Minęło kilka tygodni. Zima przyszła cicho, jakby nie chciała mnie przestraszyć. Na parapecie wciąż stał koszyk, ten sam, w którym kiedyś niosłam grzyby od Adama. Nie potrafiłam go wyrzucić, choć patrzenie na niego bolało.

Nie wiem, co się z nim stało. Nie szukałam odpowiedzi – może wyjechał, może zniknął w lesie, może po prostu zapomniał. Czasem, kiedy wiatr huczy nocą między drzewami, wydaje mi się, że słyszę jego głos. Ale nie wychodzę. Już nie.

Nie mam dowodów, że zrobił coś nie tak. Może to był przypadek. Może moja wina, że mu zaufałam. Ale od tamtej kolacji coś we mnie umarło – ta lekkomyślna część, która chciała wierzyć, że dobre rzeczy przychodzą bez ostrzeżenia.

Basia mówi, że powinnam dać sobie spokój, że to tylko pechowa historia. Może ma rację. Ale kiedy mijam półki z suszonymi grzybami w sklepie, czuję w gardle gorycz. I wtedy myślę, że trucizna nie zawsze robi krzywdę. Czasem po prostu zostaje w człowieku – jak echo czyjegoś dotyku, jak cień po uśmiechu.

Od tamtej pory chodzę do lasu rzadziej. Nie szukam już borowików, nie szukam przygód. Zbieram tylko kurki – proste, żółte i zawsze takie same. Bo one nigdy mnie nie oszukały. W przeciwieństwie do ludzi.

Dominika, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama