Reklama

Nie płakałam na pogrzebie Wiktora. Łzy mi nie pasowały – były za dramatyczne, za histeryczne, zbyt otwarte. Wolałam ciszę i porządek. A tego dnia wszystko musiało być perfekcyjne. Od białych chryzantem, które zamówiłam z wyprzedzeniem, po granit na tabliczce – bez żadnych złotych liter. Skromność. Klasa. Tak, jak lubił Wiktor.

Stefania, moja teściowa, stała naprzeciwko mnie – czarna jak kruk, ręce zaciśnięte na różańcu jakby się miała z tego świata urwać razem z nim. Patrzyła na mnie spode łba, jakbym to ja trzymała łopatę i przysypywała jej syna ziemią. Nie zamieniłyśmy wtedy ani słowa. Ale to był początek.

Od tamtego dnia spotykałyśmy się na cmentarzu regularnie. Czasem mijałyśmy się o godziny. Czasem stawałyśmy obok siebie – dwie kobiety, które kochały tego samego mężczyznę, każda na swój sposób. Ale od razu było widać, że grób to dla nas pole bitwy. Ona – znicze z wizerunkiem Matki Boskiej. Ja – minimalistyczne, eleganckie, bez plastiku. Ona – gerbery. Ja – hortensje, suszone eukaliptusy. Ona – „na bogato”. Ja – „estetycznie”.

Dziś, jak co miesiąc, spotkałyśmy się znowu. Stanęłam przy grobie, przytrzymując wieniec, który ułożyłam sama. Szklany klosz na zniczu odbijał promienie jesiennego słońca. Stefania już tam była. W rękach – klasyczna wiązanka.

On nie znosił białych róż – mruknęła, nie patrząc na mnie.

– Za to kochał porządek – odpowiedziałam bez wahania. – Czego w twoim życiu zawsze brakowało.

Spojrzała na mnie krótko, tak jakby chciała plunąć, ale wychodziła z siebie i stawała obok, żeby zachować godność. Ułożyła swoją kompozycję tak, że przysłoniła moje znicze. Przesunęłam je z powrotem na środek. Zaczęło się. Znowu.

Przynosiła tonę kiczu

Nadeszła rocznica śmierci Wiktora. Rok minął jak z bicza strzelił. Mnie się wydawało, że wciąż jeszcze noszę jego zapach na ręcznikach, które zbyt długo wiszą w łazience. Że kubek po kawie zostawił w zlewie, jak zawsze. Że zaraz wróci. Ale wracała tylko Stefania. Zawsze punktualna jak zegarek.

Tego dnia przyjechałam wcześniej – chciałam mieć czas, żeby wszystko przygotować, zanim się zjawi. Miałam w planie ustawić złamaną gałąź bukszpanu, którą przywiozłam z ogródka. Wiktor lubił bukszpan – kojarzył mu się z domem jego babki. Był w tym jakiś spokój. Pamięć. Postawiłam kompozycję przy płycie, zapaliłam znicze i zsunęłam z tabliczki poprzednie liście. Było pięknie. Tak jak powinno.

Wtedy ją zobaczyłam. Wysiadła z taksówki jak generał na inspekcji. W rękach – ogromna wiązanka z czerwonych róż, opasana złotą wstążką z napisem: „Synkowi – Mama”. Do tego trzy złote znicze z hostią i różańcem. Czułam, jak narasta we mnie ciśnienie.

Podeszła. Spojrzała. Prychnęła.

– Ty już wprowadziłaś swoje porządki?

– Jak widać – odpowiedziałam chłodno.

Zaczęła przestawiać moje rzeczy. Przesunęła bukszpan na bok.

– To wygląda jak zwiędłe badyle. Ja tu przyniosłam coś z klasą.

– Klasą? – powtórzyłam z ironią. – To dla ciebie klasa, że wstążka świeci się jak na wieńcu do cyrku?

To był mój syn! – krzyknęła nagle. – Mam prawo zrobić mu porządną oprawę!

– A mój mąż! Byłam z nim przez dwadzieścia lat – nie ty! – rzuciłam ostro.

Zrobiła krok w moją stronę, tak jakby miała zamiar mnie odepchnąć. Nie cofnęłam się. To ja mieszkałam z Wiktorem. Ja znałam jego poranne mruknięcia, jego obolałe stopy, jego lęki i jego ciche „przepraszam”, gdy zapomniał o moich imieninach. A nie ona.

I nagle... obie zamarłyśmy. Na środku płyty, między naszymi wiązankami – leżała róża. Jedna. Czerwona. Świeża. Ułożona z precyzją. Nie było jej, kiedy zaczęłam układać swoje rzeczy.

– Co to ma być? – zapytała Stefania, unosząc brwi.

– Nie wiem – odpowiedziałam. – To nie moja.

– I na pewno nie moja – dodała z wyrzutem.

Rozejrzałyśmy się. Nikt nie był w pobliżu. Ale róża leżała tam jak zagadka. Obie zamilkłyśmy. I po raz pierwszy nie wiedziałyśmy, co powiedzieć.

Dalej myślałam o tej róży

Tydzień później wróciłam na cmentarz. Sama. Stefania wyjechała do sanatorium – dzwoniła do mnie wcześniej tylko po to, żeby powiedzieć, że nie będzie mogła przyjść na cmentarz. Żeby się usprawiedliwić. Przynajmniej wiedziałam, że tym razem będę mogła w spokoju pójść na grób.

Przyniosłam znicze, posprzątałam płytę z kolejnych liści, poprawiłam moje bukszpanowe gałązki, które dziwnym trafem były rozrzucone – pewnie znowu „wiatr”, jak mawiała teściowa. Róży już nie było. Ani płatków. Ani śladu. Jakby nigdy jej nie było. A jednak wcale mnie to nie uspokoiło. Kto ją położył? Dlaczego tylko jedną? Przecież nie ma się jednej róży przypadkiem w ręku. Nie przynosi się jej w garści z zakupami. To było celowe. Symboliczne. Intymne.

Siedziałam na ławeczce obok, patrząc na płytę grobu i myśląc o tej ciszy, którą Wiktor tak lubił. Ciszy bez jego matki. Beze mnie. Z książką. Czasem mówił, że kocha mnie najbardziej, kiedy milczę. Śmiałam się wtedy, ale wiedziałam, że mówił serio. Nie byłam łatwa do zniesienia.

Telefon zadzwoniła teściowa.

Byłaś już na cmentarzu? – zapytała, jak gdyby nigdy nic.

– Tak. Właśnie jestem. Róża zniknęła.

– Mówiłam ci. Pewnie jakaś pomyłka. Albo ktoś się wygłupił. Może... – zawiesiła głos. – A może to jakaś jego... kochanka?

Zamilkłam. Nie wiedziałam, czy właśnie mnie prowokowała, czy żartowała.

– Co ty za bzdury opowiadasz?! – rzuciłam po chwili.

– No przecież. Myślisz, że znałaś go tak dobrze? Ty wszystko chciałaś kontrolować. Ale jego serca nie znałaś. Nie pozwalałaś.

Poczułam, jak mi ręce drżą. Siedziałam dalej na tej ławeczce, ale już nie widziałam grobu. Widziałam jego oczy – zamknięte, jak ostatnio. I te słowa teściowej wbijały mi się w głowę jak gwoździe.

– Wiktor był cichy – powiedziałam. – Ale wierny.

– Cichy? To nie znaczy wierny. Milczenie nie znaczy świętość – odparła.

Rozłączyła się po chwili tej swojej gadki.

Siedziałam tam długo. Zbyt długo. Wcześniej byłam pewna, że znam Wiktora na wylot... a teraz nie byłam już taka pewna. A ta jedna róża wydawała się coraz bardziej osobista.

Musiałam się dowiedzieć

Zaczęłam się rozglądać. Najpierw nieśmiało. Później z uporem. Na bazarku, pod blokiem, nawet na przystanku. Ktoś musiał ją przynieść. Tę różę. A ja miałam zamiar dowiedzieć się kto.

Sąsiadka z drugiego piętra, pani Elwira, zapytała mnie, czy wszystko w porządku.

– Jakbyś ducha zobaczyła, Ilonko. Bliżej ci do nieba ostatnio niż do ziemi – zaśmiała się.

– Może tak. Może czas zacząć coś innego – rzuciłam.

Nie zrozumiała. Ale miała rację. Od kiedy Wiktor odszedł, ja byłam myślami przy nim, a nie przy żywych.

Tego samego dnia, wracając z zakupów, zobaczyłam kobietę. Miała ciemny płaszcz, włosy spięte w niedbały koczek i psa na smyczy. Nie byłabym w stanie powiedzieć, co mnie przy niej zatrzymało. Ale coś we mnie zadrgało. Twarz znajoma, choć nie do końca. Usta jakby coś mówiły. Ale bezgłośnie. Pies powąchał mnie, jakby wiedział, że się przyglądam. Kobieta uniosła wzrok. Patrzyła na mnie krótko. Nie uśmiechnęła się. Zniknęła za furtką, którą zamknęła ze stuknięciem.

Na drugi dzień znów ją zobaczyłam – szła z psem w stronę bazarku. Zatrzymała się przy stoisku z kwiatami. Sprzedawczyni podała jej... jedną różę. Czerwoną. Taką samą jak tamta. Jedną. Zostawiła pieniądze, podziękowała, pies pociągnął ją dalej. Ja stałam za kioskiem, z bijącym sercem, jak szpieg, jak bohaterka tandetnej powieści. I wtedy postanowiłam. Muszę do niej podejść. Muszę zapytać.

Następnego dnia byłam gotowa. Ubrana w płaszcz Wiktora – jego ulubiony, szary, z wełny. Czułam się w nim jak za szybą. Nie sobą. Czekałam pod klatką. Gdy wyszła, od razu ją zaczepiłam.

– Przepraszam, proszę pani... Czy pani znała mojego męża? Wiktora R.?

Zatrzymała się. Spojrzała na mnie. Zmarszczyła brwi. I odpowiedziała spokojnie:

To nie jest miejsce na taką rozmowę.

Zamknęła za sobą furtkę. A ja zostałam z mocno bijącym sercem. Wiedziałam, że nie mam zwidów. Ta kobieta coś wiedziała. I coś czuła.

Łączyła ich historia

Znowu była sobota. Czas, w którym Wiktor zawsze chodził do piekarni po bułki, a potem do warzywniaka po ziemniaki. Rytuały. Niby drobiazgi, a wszystko, co po nim zostało, to właśnie te ciche, uporządkowane gesty. Żadnych listów miłosnych. Żadnych tajnych wiadomości. Tylko smutek. I może jedna róża za dużo.

Podeszłam pod jej klatkę niepewnie. Serce biło mi jak oszalałe. Elwira – tak brzmiało imię na domofonie. Nacisnęłam.

– Słucham?

– Dzień dobry... Tu Ilona R. Żona Wiktora. Chciałabym z panią porozmawiać.

Cisza. Już miałam się odwrócić, gdy drzwi zaskrzypiały i otworzyły się z cichym kliknięciem. Weszłam do środka. Na korytarzu pachniało starymi książkami i herbatą. Tak pachniało też u nas, kiedy Wiktor żył. Zrobiło mi się słabo.

Elwira otworzyła drzwi. Miała na sobie sweter w szarą kratkę, okulary z cienką oprawką i spojrzenie kobiety, która zbyt długo rozmawia tylko z psem.

Proszę wejść. Robię herbatę.

Kiwnęłam głową.

W salonie panował ład, ale nie porządek. Jakby nikt tu nie sprzątał od śmierci kogoś bliskiego. A może od początku. Pies – niewielki kundel z siwą mordką – położył się pod stołem. Usiadłyśmy naprzeciwko siebie. Ona nalewała herbatę z dzbanka. Ja nie spuszczałam z niej wzroku.

– Pani mąż – zaczęła. – Wiktor... Tak, znałam go.

– Skąd?

Zawahała się.

To nie była miłość. Proszę się nie bać. Ja wiem, że pani się tego boi.

Zamilkła. Oparła się o krzesło, patrząc gdzieś za mnie.

– Cztery lata temu mój pies, ten tutaj, wpadł pod samochód. Byłam sama i w panice. Nikt się nie zatrzymał. Tylko on. Wiktor. Zaniósł go do weterynarza. Siedział ze mną, aż powiedzieli, że będzie żył. Od tamtej pory przychodził raz w miesiącu w odwiedziny. Siadaliśmy na ławce. Rozmawialiśmy. Albo milczeliśmy. Nie musiał nic mówić. Był obok jak przyjaciel.

Poczułam, jak coś mnie rozsadza od środka. Ulga? Złość? Wdzięczność?

A dlaczego ta róża?

– Bo nie chciałam rzucać się w oczy. To był nasz sposób mówienia „pamiętam”. Nic więcej. Nie zabierałam go pani. Wiem, że on był cały czas pani.

Zamilkłam. Chciałam jej podziękować. Ale też krzyczeć. Że powinna mnie uprzedzić. Że przez tydzień myślałam, że mój mąż miał romans. Ale z moich ust nie wyszło nic. Tylko łzy zapiekły mnie w oczach.

Wreszcie wyszeptała:

– Nie kochałam go, pani Ilono. Ale był dla mnie kimś... kimś, kto przyszedł, kiedy myślałam, że nikt już nigdy nie przyjdzie.

To nas zmieniło

Nie zabrałam zniczy. Ani wiązanki. Nawet bukszpanu. Po raz pierwszy od roku. Miałam tylko jedną różę. Świeżą. Wiedziałam, gdzie ją położę – dokładnie tam, gdzie leżała ta pierwsza. Ta, która nie była moja. Ale która teraz – w dziwny sposób – stała się także częścią mnie.

Grób był czysty. Nawet teściowa nie zdążyła jeszcze znowu go „udekorować”. Pomyślałam o niej z niechęcią, ale bez tej złości, która zwykle we mnie buzowała. Z jakimś współczuciem. Może ona też się bała. Że ktoś kochał Wiktora inaczej. Albo bardziej. Może ona też myślała, że wszystko można kontrolować.

Położyłam różę. Pochyliłam się, poprawiłam ramkę z jego zdjęciem. Patrzyłam na jego oczy – wciąż takie same. Ciche. I jakby nieobecne. Może właśnie dlatego nigdy nie wiedziałam, co myśli naprawdę.

Przepraszam – szepnęłam. – Za to, że chciałam cię mieć tylko dla siebie.

Usiadłam na ławce. Wiatr był chłodny, ale nie przeszywał. Już nie. Oparłam się o poręcz, zamknęłam oczy.

Telefon zadzwonił. Stefania. Zastanawiałam się, czy odebrać. Ale coś mi mówiło, że powinnam.

– Byłam dziś przy grobie – powiedziała od razu. – Widziałam różę.

– To ja ją zostawiłam – odpowiedziałam.

Cisza. Przez moment myślałam, że się rozłączyła.

Była ładna – powiedziała w końcu. – Prosta. Bez przesady. On pewnie by tak chciał.

Zamurowało mnie. Stefania, która nie wrzasnęła. Nie oskarżyła. Nie porównała zniczy.

Dziękuję – powiedziałam. I tym razem... naprawdę to poczułam.

Rozłączyłyśmy się bez awantury. Bez kąśliwości. Coś się zmieniło. Może wreszcie we mnie to, co próbowałam utrzymać za wszelką cenę – iluzję kontroli.

Patrzyłam jeszcze chwilę na różę. Zrozumiałam, że czasem wystarczy tylko tyle. Jedna. Ale prawdziwa.

Pogodziłam się z tym

Usiadłam na tej samej ławce, na której – jak powiedziała Elwira – siadywali razem z Wiktorem. Zaskakująco wygodna. Miała starty lakier i lekko obluzowaną deskę, ale była cicha. Nic nie skrzypiało. Czułam pod palcami ciepło ostatniego słońca października.

Na trawniku po drugiej stronie alejki pies Elwiry ganiał się z dwójką dzieci. Dziewczynka w różowej kurtce piszczała, a chłopiec coś wołał. Pies szczeknął, jakby z radości, i przewrócił się na plecy, gotów do głaskania. Elwira siedziała obok.

Wtedy przyszło do mnie coś, co przez ostatnie miesiące nie chciało się ujawnić. Wiktor nie należał tylko do mnie. Nie chodziło o zdradę. Ani nawet o tajemnicę. Chodziło o to, że człowiek nigdy nie należy tylko jednej osoby. Że może być czułością w cichym geście dla sąsiadki. Oparciem dla obcej kobiety w poczekalni u weterynarza. Że może być wspomnieniem, które nie kończy się na obrączce. I że to nie znaczy, że był mniej mój.

Wprost przeciwnie. On rozumiał samotność. Dlatego milczał. Dlatego był dla niej. I dla mnie też. Niektóre fragmenty człowieka należą do świata. Do tych, którym podał dłoń w ciemności. Do tych, z którymi dzielił ławkę. I róże.

Popatrzyłam jeszcze raz na dzieci i psa. Pomyślałam o Stefanii. Może i ona kiedyś zrozumie. A może nie musi. Wzięłam głęboki oddech. I wypuściłam powietrze tak, jakby coś we mnie wreszcie puściło. Może myślałam, że miłość to własność. A ona była tylko dzieleniem się. I teraz dzielę go z kimś jeszcze. Ale nie tracę przez to nic.

Ilona, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama