„Na emeryturze zaprzyjaźniłam się z młodą sąsiadką i jej córeczką. Dziś one są mi bliższe, niż moja własna rodzina”
„Wróciłam do siebie wieczorem. Bez słowa. Siedziałam w fotelu, patrzyłam w sufit i po raz pierwszy od lat poczułam... ciepło. I przerażenie jednocześnie. Nie chciałam się angażować. Ale coś we mnie się przełamywało. Zmieniłam się”.

- Redakcja
Nigdy nie miałam potrzeby, żeby się komuś zwierzać. Ani wtedy, gdy umarł mój mąż, ani kiedy Michał, mój jedyny syn, przestał się odzywać. Jakoś to sobie poukładałam. Człowiek po sześćdziesiątce nie może sobie pozwolić na sentymenty. Życie się toczy – i albo się idzie z nim dalej, albo zostaje w tyle i gnije we własnych żalach. Ja wybrałam to pierwsze.
Mam swoje rytuały. Poranna kawa z odrobiną mleka, podlewanie kwiatów, krzyżówka z gazety. I balkon – moje ulubione miejsce, z którego obserwuję świat. Ludzie się zmieniają, twarze znikają, ale ja siedzę w tym samym fotelu i widzę, kto z kim, dlaczego, dokąd.
Ona pojawiła się znikąd. Karolina. Z małą dziewczynką – Zuzią. Wprowadziły się naprzeciwko, dźwigając kartony i zmartwienia. Od razu wiedziałam, że to nie będzie zwykła sąsiadka. Ale nic nie mówiłam. Trzymałam dystans. Żadnych bliskich znajomości, żadnego pokazywania słabości.
Tylko że ta mała zaczęła pukać do moich drzwi. Z rysunkami, z opowieściami, z uśmiechem, który rozbrajał. A ja, głupia stara baba, zaczęłam na nie czekać.
Nie chciałam się angażować
– Może wpadnie pani kiedyś na herbatę? – zagadnęła Karolina, kiedy wymieniałyśmy się listami, które listonosz znów wrzucił nie tam, gdzie trzeba. – Zuzia często o pani mówi. Narysowała nawet obrazek z „panią z naprzeciwka”.
Uśmiechnęłam się tylko krótko i mruknęłam coś pod nosem. Dla świętego spokoju. Herbaty nie piłam u nikogo od lat. Nie dlatego, że nie lubię ludzi – po prostu lepiej się nie przyzwyczajać.
Ale kilka dni później znowu usłyszałam pukanie. I znowu stała w drzwiach ta mała – Zuzia – trzymając w rękach laurkę z napisem „Dla pani Joli”. Tego samego dnia dałam się wciągnąć. Przyszłam. Dla niej. Dla tej dziewczynki, która mówiła do mnie „proszę pani” z taką czułością, jakby znała mnie od zawsze.
– Nieczęsto mam gości – przyznała Karolina, mieszając herbatę. – Sama pani wie, jak to jest. Samotna matka, praca, przedszkole, codzienne bieganie...
Nie odpowiadałam. Po co miałam mówić, że ja też jestem sama? Że nie mam nikogo, kto mnie odwiedza?
Zuzia wbiegła do pokoju z lalką i wskoczyła mi na kolana, jakby to było najnaturalniejsze na świecie.
– Babciu, a mogę ci pokazać moją księżniczkę?
Zamarłam. Babciu. Nie poprawiłam jej. Karolina speszona spojrzała na mnie, ale tylko pogłaskałam dziewczynkę po głowie.
Wróciłam do siebie wieczorem. Bez słowa. Siedziałam w fotelu, patrzyłam w sufit i po raz pierwszy od lat poczułam... ciepło. I przerażenie jednocześnie. Nie chciałam się angażować. Ale coś we mnie się przełamywało.
Ktoś zapukał do moich drzwi
– Pani Jolanto... wiem, że to trochę nietypowa prośba, ale… mogłaby pani zaopiekować się Zuzią przez jeden dzień? Muszę pilnie jechać do urzędu w innym mieście. Nie mam nikogo. Nikogo, komu ufam tak jak pani – powiedziała Karolina, nerwowo kręcąc klucze w dłoni.
„Nie mam nikogo”? Zaskoczyło mnie, że ona to powiedziała. Tak jakby... wyrwała mi z ust moje własne słowa.
Zgodziłam się. Nie wiem, czemu. Chyba nie chciałam patrzeć, jak się jeszcze bardziej krępuje. Chyba też nie miałam siły znowu udawać, że mnie to wszystko nie obchodzi.
Zuzia przyszła rano z małym plecaczkiem, w którym miała kredki, kanapkę i ulubioną maskotkę – kota w pelerynie.
– A czy babcie oglądają bajki? – zapytała mnie, układając się wygodnie na mojej kanapie.
– Tylko te stare – odpowiedziałam z udawaną surowością.
Przez kilka godzin mówiła bez przerwy. O tym, co robią księżniczki, dlaczego chłopaki są głupi, i że jej mama czasem płacze, ale nie mówi dlaczego.
A ja siedziałam i słuchałam. I coś we mnie się zmieniało z każdą minutą. W pewnym momencie Zuzia wzięła mój stary album ze zdjęciami i wskazała na jedną z fotografii.
– A to kto?
– To Michał – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Mój syn.
– A gdzie on teraz jest?
Nie odpowiedziałam. Przełknęłam ślinę, spojrzałam przez okno. Jak wytłumaczyć dziecku, że twój własny syn cię nie chce?
Wieczorem, gdy Karolina odebrała Zuzię, zostałam sama. Znów cisza. Ale już nie taka sama. Ktoś był. Ktoś zostawił po sobie ciepło. I puste miejsce w sercu, które zaczęło znowu boleć.
Nie mam kontaktu z synem
Zaproponowałam, że przyniosę rosół. To przecież żadna filozofia – marchewka, pietrucha, por, trochę mięsa i dobry makaron. Ale dla mnie to był gest. Taki... prawie jak rodzinny.
Karolina otworzyła drzwi w fartuchu, a w mieszkaniu pachniało pieczonymi ziemniakami i tymiankiem. Zuzia już siedziała przy stole, uśmiechnięta, z buzią umorusaną od jakiegoś sosu.
– To najlepszy rosół na świecie! – wykrzyknęła, zanim jeszcze zdjęłam apaszkę.
Usiadłam z nimi. Stół nie był duży, ale czuło się ciepło. Jedliśmy w ciszy, przerywanej tylko przez komentarze Zuzi o tym, co dziś narysuje. Karolina odłożyła widelec i spojrzała na mnie poważnie.
– A pani ma kogoś? Znaczy... rodzinę? – zapytała cicho.
Zamarłam. Wiedziałam, że kiedyś padnie to pytanie.
– Mam syna – odpowiedziałam po chwili. – Michała. Ale... od lat nie mamy kontaktu.
– Przykro mi – powiedziała. A potem dodała: – Jeśli to nie wścibstwo... co się stało?
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Może zawiodłam. Może nie umiałam być matką. Może za dużo wymagałam. Albo nie umiałam mówić „kocham cię”. I tak po prostu... przestał dzwonić. Przestał być.
Karolina milczała. Nie oceniałam jej za to. W tamtej chwili nie potrzebowałam słów.
Wieczorem wyszłam na balkon. W rękach miałam rysunek Zuzi. Trzy postacie: ona, Karolina i ja. Poniżej serduszko. A w nim napisane wielkimi literami: „Nasza babcia Jola”.
Poczułam ukłucie pod mostkiem. Smutek? Wzruszenie? Nie wiedziałam. Ale już nie byłam tylko kobietą po drugiej stronie ściany.
Znowu mam rodzinę
Zuzia wbiegła do mojego mieszkania z takim impetem, że omal nie rozsypała mi herbatników.
– Babciu Jolu, zrobiłam coś specjalnie dla ciebie! – wykrzyknęła i wyciągnęła z plecaczka kolorowy rulon.
Rozwinęłam kartkę. Była na niej narysowana trójka: ja, Karolina i Zuzia, pod wielkim, czerwonym sercem. A pod spodem napis: „Moja rodzina”.
Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Przez chwilę nie mogłam powiedzieć ani słowa. Karolina stanęła obok, niepewna.
– Przepraszam... Ja jej nie kazałam tak mówić – zaczęła cicho. – Nie chciałam stawiać pani w niezręcznej sytuacji.
– Nie mów tak – przerwałam. – To znaczy dla mnie więcej, niż myślisz.
Uśmiechnęłam się do Zuzi i przytuliłam ją mocno. Czułam jej ciepłe, małe rączki obejmujące mnie za szyję. Tak, jak kiedyś Michał, zanim przestał przychodzić.
Wieczorem, kiedy zostałam sama, wzięłam ten rysunek i postawiłam go na półce, obok zdjęcia męża. Spojrzałam na niego i powiedziałam cicho:
– Widzisz, Stefan? Mam rodzinę. Znowu.
Siedziałam tak długo w ciszy, myśląc o tej dziewczynce, która bez pytania wdarła się do mojego życia. I o kobiecie, która – choć zraniona – potrafiła otworzyć się na obcą staruszkę z naprzeciwka.
Nie jestem krewną Zuzi. Nie zmieniłam jej pieluch, nie tuliłam jej w nocy. Ale może... może i tak mogę być jej babcią. Z wyboru. Nie z krwi.
Wystarczą mi one dwie
Stałam przed szufladą, trzymając w ręku stare zdjęcie Michała. Miał może dziewięć lat, zębiska wystające, piłka pod pachą, ta jego krzywa grzywka, którą zawsze sama przycinałam. Jeszcze wtedy się do mnie uśmiechał.
Ostatnio częściej o nim myślę. Karolina i Zuzia coś we mnie obudziły. Tę pustkę, którą zaklejałam kawą, telewizorem, podlewaniem kwiatów.
Długo siedziałam tego wieczoru przy stole. Chciałam do niego zadzwonić. Naprawdę. Wzięłam telefon, przeszłam do kontaktów. Imię „Michał” jakby mnie parzyło. Numer wciąż działa. Sprawdzałam. Ale co miałabym powiedzieć? Że nagle zatęskniłam? Że jego matka, ta zimna kobieta, jak może mnie pamiętać, teraz trzyma cudze dziecko za rękę? Nie. Nie zadzwoniłam.
Zamiast tego otworzyłam okno. Spojrzałam na plac zabaw – Zuzia biegała w różowym kapturku, Karolina siedziała na ławce, trzymając termos. W pewnym momencie podniosła głowę i pomachała mi z uśmiechem.
Odwzajemniłam gest. Niewielki ruch, a jednak… coś się zmieniło. Może nie odbuduję tego, co zniszczyłam. Ale przestałam czekać, że on wróci. Nie zamierzam już żyć tylko wspomnieniem kogoś, kto odszedł.
Mam swoje „teraz”. I dwie dziewczyny, które otworzyły mi drzwi, zanim zdążyłam je przed nimi zatrzasnąć.
Jolanta, 60 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przepisaliśmy mieszkanie na wnuczka, bo obiecał się nami zająć na starość. Tydzień później nie mieliśmy dachu nad głową”
- „Podobno indoktrynuję wnuki przestarzałymi wartościami. Czy to, co działało przez wieki, dzisiaj jest przeżytkiem?”
- „Odkryłam, że mój syn ma drugą rodzinę. Widok, który zastałam w domu tej drugiej, zwalił mnie z nóg”

