„Na emeryturze zamieszkałam z facetem młodszym o 15 lat. Jestem szczęśliwa, a dzieci twierdzą, że to obrzydliwe”
„– No mamo, błagam cię – Magda opadła na krzesło. – Ty naprawdę myślisz, że on się zakochał? Że to jakaś wielka miłość? Jesteś dla niego wygodnym rozwiązaniem. Ma gdzie mieszkać, ma ciepły obiad i...” .

- Redakcja
Jestem emerytowaną bibliotekarką. Od ośmiu lat wdową. Mam dzieci i i wnuki – cudowne, ale coraz bardziej zajęte swoimi sprawami. Moje życie? Zwyczajne. Ogród, kawa z sąsiadką, książka przed snem. Cisza. I samotność, której przez długi czas nawet nie zauważałam, bo przecież “tak to już jest”.
Ale wtedy poszłam na wykład o literaturze współczesnej, ot tak, z nudów. I tam był on. Piotr. 15 lat młodszy ode mnie. Mówił o książkach z taką pasją, że poczułam się, jakby ktoś uchylił okno w dusznym pokoju. Zaczęliśmy rozmawiać po zajęciach. O poezji, o podróżach, o tym, jak trudno być sobą, kiedy przez całe życie było się “czyjąś żoną”, “czyjąś mamą”.
Na początku myślałam, że to tylko flirt, zabawna rozmowa z kimś, kto przypomniał mi, że jeszcze jestem kobietą. Ale te rozmowy przeciągały się do późnych godzin, a kawy zamieniały się w wino. I zanim się obejrzałam, byliśmy parą.
Gdy zaproponował, że się do mnie wprowadzi, nie wahałam się ani chwili. Uwierzyłam, że można zacząć od nowa, nawet mając ponad sześćdziesiątkę. Ale nie wszyscy byli tak zachwyceni jak ja. Kiedy powiedziałam rodzinie, że Piotr zamieszkał ze mną, zamiast gratulacji usłyszałam:
– Mamo, co ty wyprawiasz?
– On szuka lokum, nie miłości.
– To jest obrzydliwe…
Obrzydliwe? Miłość? Uczucie? Ciepło drugiego człowieka? Nie zamierzam się poddać. Nie teraz. Nie kiedy po raz pierwszy od lat czuję, że naprawdę żyję.
Naskoczyli na mnie
– Mam nadzieję, że upiekłaś to swoje słynne ciasto marchewkowe – powiedziała Magda, gdy zdejmowała płaszcz w przedpokoju.
Jej ton był zbyt radosny jak na nią. Uśmiech napięty. Zięć Paweł posyłał mi uważne spojrzenia spod czapki, którą zdjął dopiero w kuchni. Julia, moja wnuczka, szła za nimi powoli, z rękami w kieszeniach kurtki, jakby przyszli tu z przymusu.
– Jest marchewkowe, i szarlotka, i lasagne, którą Piotr... – zaczęłam z uśmiechem, ale urwałam, bo w tym momencie Magda spojrzała na mnie z nagłym napięciem.
– Kto?
– Piotr. Mój... partner. Jest dziś z nami. Chciałam wam go przedstawić – powiedziałam spokojnie. Wiedziałam, że ten moment musi nadejść.
– Mamo... – Magda odstawiła filiżankę, której nawet nie zdążyła jeszcze wziąć do ust. – Mamo, co ty wyprawiasz?
– Cześć – Piotr wszedł do kuchni z dwiema filiżankami kawy. – Miło was poznać. Jestem Piotr.
– On się wprowadził? Serio? – zapytał Paweł, jakby usłyszał, że adoptowałam . – Przecież on jest... młodszy. Dużo młodszy.
– 15 lat – odparłam. – I co z tego?
– No mamo, błagam cię – Magda opadła na krzesło. – Ty naprawdę myślisz, że on się zakochał? Że to jakaś wielka miłość? Jesteś dla niego wygodnym rozwiązaniem. Ma gdzie mieszkać, ma ciepły obiad i...
– Magda! – podniosłam głos pierwszy raz od dawna. – Jesteś moją córką, ale nie masz prawa oceniać moich wyborów. Piotr jest tu, bo chce być. A ja... jestem szczęśliwa.
Julia w końcu spojrzała na mnie. Jej wzrok był mieszanką zdziwienia i... żalu?
– Babciu... a nie boisz się? Że on cię zrani? Że to się zaraz skończy?
Piotr zsunął się z krzesła.
– Nie chciałem wywoływać kłótni. Przejdę się na chwilę – powiedział cicho, niemal przepraszająco. – Wiesiu, wrócę za godzinę.
Wyszedł. A ja siedziałam przy stole, pośród najbliższych, którzy właśnie odsunęli się ode mnie o kilka kroków, których może już nigdy nie nadrobią.
– Mamo – Magda podparła się ręką o stół – ty się uśmiechasz jak nastolatka. A on cię wykorzystuje.
Spojrzałam na nią, a potem na Julię. I powiedziałam najprawdziwszą z prawd:
– Po raz pierwszy od lat czuję się żywa.
I wtedy popłynęły łzy. Nie ich. Moje.
Próbowałam przekonać wnuczkę
Julia przyszła kilka dni później. Sama, bez matki. Weszła do kuchni bez słowa i zdjęła kurtkę. Była w bluzie z kapturem, tej swojej ulubionej, spranej, z logo zespołu, którego nazwę zawsze mylę.
– Herbata? – zapytałam, nie patrząc na nią.
Miałam ręce zanurzone w cieście na drożdżówki.
– Zielona z imbirem, jak zawsze – mruknęła.
Zaparzyłam. Usiadłyśmy przy stole. Cisza nie była niezręczna, była raczej ciężka. Jak powietrze przed burzą.
– Babciu... naprawdę w to wierzysz? – zapytała nagle. – Że on cię kocha?
Nie odpowiedziałam od razu. Spojrzałam na parę parujących kubków, na jej dłonie splecione na kolanach. Wyglądała jak dziecko i jak kobieta jednocześnie. Moja wnuczka.
– Julia – powiedziałam spokojnie – z Piotrem rozmawiam tak, jak nie rozmawiałam z nikim od... lat. Nie chodzi o to, że mnie “kocha” jak w komedii romantycznej. Chodzi o to, że mnie widzi. Że pyta, czego ja chcę. Że... jesteśmy dla siebie ważni.
– Ale on ma pięćdziesiąt lat. Ty sześćdziesiąt pięć. – 15 lat, babciu. To prawie tyle, ile ja mam.
Uśmiechnęłam się smutno.
– A gdybym miała trzydzieści pięć, a on dwadzieścia? Też byłoby to podejrzane?
Julia wzruszyła ramionami. Unikała mojego wzroku.
– Po prostu... to dziwne. Boję się, że cię zrani. Albo że zostawi. I wtedy będzie cię boleć podwójnie. A ja... nie chcę widzieć, jak cierpisz.
Wstałam. Podeszłam do niej. Uklękłam przy jej krześle.
– Kochanie. Ja już cierpiałam. Po śmierci dziadka, po tym jak dom się wypełnił ciszą. Po latach życia w tle. Teraz czuję coś... prawdziwego. Nawet jeśli to nie potrwa – warto było. Bo na chwilę czuję się znowu sobą.
Julia przytuliła mnie mocno. I powiedziała, głosem, który drżał:
– Chciałabym umieć cię zrozumieć, babciu. Ale nie umiem. Po prostu... nie umiem.
Wyszła chwilę później. A ja zostałam przy stole. Z gorzką herbatą, niedokończonym ciastem i świadomością, że rysa już się pojawiła. Że Julia mi nie ufa. A ja nie wiem, czy potrafię ją do siebie przekonać.
Nie wierzyłam w ani jedno słowo
Odebrałam telefon od Magdy wieczorem. Brzmiała chłodno, oficjalnie. Poprosiła, bym “przyjechała jutro na kawę”, ale znałam swoją córkę – to nie była kawa. To było przesłuchanie.
Zebrałam się i pojechałam. Julia otworzyła mi drzwi.
– Cześć, babciu. Mama zaraz wróci z pracy. Chcesz coś do picia?
– Herbatę, kochanie. Jeśli masz...
Usiadłam na ich twardym krześle w jadalni. Czułam się jak w gabinecie dentystycznym – niby wszystko znajome, a jednak człowiek czeka na ból. Julia zaparzyła herbatę i usiadła naprzeciwko. Milczała, bawiąc się kubkiem. W końcu spojrzała na mnie i wypaliła:
– On tu był.
– Kto?
– Twój Piotr. Kilka dni temu kręcił się tu w okolicu. Wyszedł z jakiejś kawiarni, widziałam. Wsiadł do auta z jakąś kobietą. Siedzieli razem kilkanaście minut. Śmiali się. Ona go dotykała. Potem odjechali.
Zamrugałam. Gwałtownie. Czułam, jak szklanka z herbatą drży w mojej dłoni.
– Może to ktoś z pracy. Piotr wykłada na uczelni, jeździ na spotkania z fundacjami, z autorkami... – próbowałam powiedzieć, ale Julia już pokręciła głową.
– Babciu. To nie była żadna autorka. Ona miała na sobie krótką sukienkę i śmiała się, jakby byli na randce. A nie na wykładzie.
Drzwi się otworzyły. Weszła Magda, rzuciła klucze na komodę, zdjęła płaszcz. Zerknęła na nas, czując napięcie.
– Coś się dzieje?
– Powiedz jej, mamo – rzuciła Julia.
– Widziałam go z jakąś kobietą – powiedziałam, nie odrywając wzroku od pary w herbacie. – Chyba nie jesteś jedyna.
atrzyłam na moją córkę, na wnuczkę. Obie siedziały naprzeciwko mnie. Mówiły, że się martwią. A jednocześnie... widziałam satysfakcję w kąciku ust Magdy.
– Dlaczego mi to mówicie w ten sposób? – zapytałam cicho. – Chcecie mnie ostrzec? Czy... czekaliście na moment, żeby powiedzieć “a nie mówiłyśmy”?
– Nie chcę, żebyś cierpiała – odpowiedziała Julia. – Ale... chcę, żebyś otworzyła oczy.
Wstałam. Bez słowa. Wyszłam z mieszkania, czując, że coś we mnie pęka. Następnego dnia patrzyłam na Piotra inaczej. Ale nie powiedziałam jeszcze nic. Jeszcze nie.
Czy chcesz, żebym kontynuował i napisał Rozdział 4: Spowiedź Wiesi – w tej alternatywnej wersji historii?
Chciałam znać prawdę
Zrobiłam nam kolację – prostą, ale ulubioną: pieczony camembert, grzanki, czerwone wino. Piotr usiadł naprzeciwko, jakby nic się nie wydarzyło. Śmiał się z jakiejś anegdoty z wykładu, rozlewał wino z nonszalanckim wdziękiem. A ja patrzyłam. I milczałam.
– Co się dzieje, Wiesiu? – zapytał w końcu. – Jesteś cicha.
– A powinnam być głośna?
– W twoim wydaniu “cicha” to już alarm – uśmiechnął się. – Wiesiu?
– Piotr – przerwałam mu. – Kim jest ta kobieta, z którą byłeś w kawiarni?
Zmarszczył brwi. Przesunął kieliszek, ale nie napił się. Zamilkł na kilka sekund.
– To... dawna znajoma. Spotkaliśmy się przypadkiem. Mieliśmy razem fundacyjny projekt, rozliczaliśmy go. Nic więcej.
– Jesteś pewien?
– Wiesiu...
– Bo wiesz, Piotr, ja mogę wiele znieść. Już zniosłam. Samotność, pogardę własnej córki, chłód mojej wnuczki, plotki sąsiadek. Ale nie zniosę jednego – kłamstwa. Ani upokorzenia.
Oparłam łokcie na stole. Poczułam, że znowu się trzęsę. Nie wiem, czy ze złości, czy z lęku. Czy z tego, że wreszcie musiałam to wszystko wypowiedzieć.
– Przez całe życie byłam “czyjąś żoną”, “czyjąś matką”. Wszyscy coś ode mnie chcieli. A nikt nie pytał, czego chcę ja. Aż przyszedłeś ty. I nagle... ktoś mnie widział. Słuchał. Dotykał tak, jak się dotyka osoby, którą się szanuje.
Piotr spuścił wzrok. Wstał. Podszedł. Uklęknął przy mnie, jak dziecko.
– Nie jestem idealny. Popełniam błędy. Ale nie spotykam się z nikim innym. Przysięgam. Jeśli chcesz – pokażę ci wszystko. Maile, wiadomości. Niczego nie ukrywam.
– Nie chcę dowodów – powiedziałam. – Chcę, żebyś mnie szanował. Żebym nie musiała cię sprawdzać. Nie jestem twoją matką ani nadzorcą.
Wstałam, poszłam do sypialni. Ale nie zatrzasnęłam drzwi. Położyłam się i zostawiłam uchyloną szparę. I on przyszedł. Cicho. Bez słowa. Leżeliśmy w ciszy. Jego dłoń dotknęła mojej. Nie spojrzałam na niego. Ale nie odsunęłam się. Bo jeszcze nie wiedziałam, czy chcę go odepchnąć. Ale już wiedziałam, że coś we mnie pękło.
Wierzę Piotrowi
Następnego dnia Piotr wrócił wcześniej z pracy. Przyniósł dwie bagietki, ser i bukiet margerytek. Pocałował mnie w czoło, ale nie w usta. Usiedliśmy na tarasie. Ja z filiżanką czarnej kawy, on z winem.
– Zadam ci pytanie – powiedziałam cicho. – I chcę, żebyś odpowiedział bez poezji. Bez żartów. Bez “Wiesiu, jesteś cudowna”.
– Dobrze – powiedział spokojnie.
– Czy jesteś tu, bo mnie kochasz? Czy tylko dlatego, że to wygodne?
Nie odwrócił wzroku. Ale nie odpowiedział od razu. W jego oczach była walka. W końcu westchnął.
– Wiedziałem, że to padnie. I dobrze, że padło. Twoja rodzina patrzy na mnie jak na pasożyta. Może masz rację. Może sam czasem się tego boję. Że tu mi dobrze. Że się przyzwyczaiłem. Ale wiem jedno, Wiesiu – z tobą jestem sobą. Nie muszę udawać, że jestem mądrzejszy, bardziej błyskotliwy, młodszy. Nie ścigam się. Czuję się... potrzebny. Ale nie dlatego, że ci “czegoś brakuje”. Tylko dlatego, że razem jest lepiej.
– Mnie już nie stać na kolejne rozczarowania – powiedziałam.
– Dlatego nie zmarnuję ani jednego dnia. Ani jednego. Jeśli tylko mi pozwolisz.
Chwycił moją dłoń. Nie szarpnął. Nie nalegał. Po prostu trzymał. Nie odpowiedziałam. Ale też nie puściłam jego ręki. Wierzyłam mu.
Wiesława, 62 lata
Czytaj także:
- „Bogata emerytka z Warszawy była dla mnie jak wygrany los na loterii. Niestety, szybko przejrzała moje zamiary”
- „Mój mąż dba o mnie jak o królewnę, a ja tylko leżę i pachnę. Nie będę chodziła do pracy za jakieś marne grosze”
- „Myślałam, że mąż naprawia altankę. Odgłosy, które dochodziły ze środka, brzmiały jednak inaczej niż remont”

