Reklama

Kiedy przeszłam na emeryturę, nie miałam wielkich planów. Chciałam po prostu odpocząć, czytać książki i cieszyć się spokojem. Niestety, samotność w pustym mieszkaniu zaczęła mi doskwierać bardziej, niż się spodziewałam. Dlatego, kiedy moja córka zaproponowała, żebym zamieszkała z jej rodziną, wzruszyłam się i poczułam ogromną wdzięczność. Myślałam, że oto nadszedł czas, by spędzać więcej chwil z wnukami, pomagać w domu, być częścią codzienności. Z ulgą wynajęłam swoje mieszkanie i przeprowadziłam się do nich. Na początku wszystko wydawało się jak z bajki… dopóki nie padło słowo „czynsz”.

Powrót do rodzinnego domu

– Mamo, będzie ci u nas lepiej niż samej – zapewniała mnie córka, gdy pakowałam swoje rzeczy. – Po co masz siedzieć sama w tym pustym mieszkaniu?

Zgodziłam się bez większego wahania. Ich dom był duży, dwupiętrowy, z ogrodem. Myślałam, że znajdę tam swoje miejsce – spokojny kąt, gdzie nikt mnie nie będzie poganiał ani oceniał. Czułam się wtedy naprawdę chciana.

Przeprowadzka była emocjonalna. Spędziłam w swoim mieszkaniu prawie czterdzieści lat. Każda szuflada skrywała wspomnienia, a każda ściana widziała mnie w różnych momentach życia – z mężem, potem sama. Zamknęłam za sobą drzwi z kluczem w dłoni i wsiadłam do samochodu zięcia, starając się nie płakać.

Będziemy mieli z tobą trochę łatwiej – mruknął, pomagając mi z walizkami. – Może Ania będzie mogła wrócić do pracy, jak ty zajmiesz się trochę dziećmi.

Uśmiechnęłam się, choć w środku coś zadrżało. Może nie powinno, ale miałam nadzieję, że będę dla nich pomocą, nie... darmową służącą. Dostałam pokój na górze, urządzony w ich stylu, bez pytania mnie o zdanie. Łóżko było wygodne, chociaż trochę za twarde. Wnuki – Julka i Staś – przybiegły zaraz po moim przyjeździe.

– Babcia z nami zamieszka! – krzyczały radośnie. Przytuliłam ich mocno, nie wiedząc, że ten entuzjazm też będzie miał termin ważności.

Na razie jednak byłam szczęśliwa. Czułam się potrzebna. Jakby wszystko zaczynało się układać. Nie wiedziałam jeszcze, że był to tylko początek układanki, która miała się za chwilę rozsypać.

Gościnność po nowemu

Pierwsze dni mijały spokojnie. Pomagałam, gdzie mogłam – robiłam zakupy, gotowałam obiady, zabierałam dzieci na spacery, żeby Ania mogła chwilę odetchnąć. Cieszyłam się, że wreszcie mogę być częścią ich codzienności. Nawet nie zauważyłam, kiedy obowiązki zaczęły się mnożyć.

– Mamo, mogłabyś wziąć dzisiaj Julkę do logopedy? Ja nie zdążę po pracy – mówiła córka z uśmiechem, podając mi adres.

– Mamo, zostaw Staśka na angielskim, ja go później odbiorę – dorzucała już po kilku godzinach.

Nie miałam nic przeciwko. Przecież to normalne. Pomagam dzieciom, wnukom – taka kolej rzeczy. Ale z każdym dniem coraz trudniej było znaleźć chwilę dla siebie. Czasem nie zdążyłam nawet usiąść przy herbacie, a już trzeba było szykować kolację albo ogarniać porozrzucane zabawki. Po tygodniu, kiedy wreszcie usiadłyśmy z Anią przy stole, zapytała:

– Mamo, a ile masz z wynajmu mieszkania?

– Trochę ponad dwa tysiące – odpowiedziałam, nie do końca rozumiejąc, do czego zmierza.

– To może, skoro z nami mieszkasz, ustalimy, że przynajmniej część z tego oddasz na rachunki? Wiesz… media, jedzenie, ogrzewanie… W końcu to duży dom – dodała, nalewając sobie kawy.

Spojrzałam na nią w milczeniu. Serce mi lekko zamarło. Nie o pieniądze chodziło, tylko o ton. Jakby nagle przestałam być matką, a stałam się współlokatorką, którą trzeba rozliczać.

– Jasne… porozmawiajmy o tym – powiedziałam cicho, choć w środku coś we mnie pękło.

Stałam się ich lokatorką

Na początku mówiłam sobie, że przesadzam. Że może to normalne, że dorosłe dzieci chcą się jakoś podzielić kosztami. W końcu nie jestem bezrobotna, mam emeryturę, wynajęte mieszkanie. Ale potem usłyszałam rozmowę, która już nie zostawiła mi złudzeń.

– No i co, dała coś? – zapytał zięć, gdy wychodziłam wieczorem z kuchni.

Zgodziła się dorzucać tysiąc miesięcznie. Jak za wynajem pokoju. To i tak tanio, jak na takie warunki – odpowiedziała Ania bez wahania.

Nie zauważyli mnie. Wróciłam po cichu na górę i zamknęłam drzwi. Siedziałam na łóżku jak sparaliżowana. Tysiąc złotych miesięcznie za pokój w domu własnej córki. Nie chodziło nawet o pieniądze. Chodziło o to, że ktoś przeliczył moją obecność na złotówki.

Od tamtej pory wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Śniadania z rodziną zamieniły się w szybkie podjadanie w kuchni, kiedy nikogo nie było. Czułam, że zaczęłam się dostosowywać – wchodzić w rolę wynajmującego. Nie przeszkadzać. Nie być za głośno. Nie korzystać z łazienki zbyt długo. Nie siedzieć w salonie, bo to „ich przestrzeń”.

Najbardziej bolało mnie to, że wnuki też zaczęły zachowywać się inaczej.

– Babciu, mama mówiła, żebyś nie zostawiała swoich książek na stole, bo robimy tam zadania – rzuciła Julka.

Babciu, to nie twój kubek, to taty – dodał Staś.

Zamieniałam się w cień w domu, który miał być dla mnie schronieniem. Zaczęłam się zastanawiać, czy to wszystko nie było wielką pomyłką.

Miłość za złotówki

Nadszedł dzień, w którym zięć przyszedł do mojego pokoju z notesem i miną księgowego.

– Mamo, tak sobie pomyślałem, że skoro już ustaliliśmy kwotę, to może zróbmy to bardziej… profesjonalnie. Spiszemy umowę, ustalimy termin przelewu. Tak, żeby wszystko było jasne i przejrzyste.

Spojrzałam na niego, próbując zrozumieć, czy żartuje. Nie żartował.

– Umowę? – powtórzyłam głucho.

– No wiesz… to tylko formalność. Tak się teraz robi. Dla porządku.

Nie odpowiedziałam. Bo co miałam powiedzieć? Że czuję się jak ktoś obcy? Że przez tyle lat gotowa byłam oddać im wszystko, a teraz nie jestem nawet członkiem rodziny, tylko najemcą? Bałam się, że jeśli to powiem, uznają mnie za roszczeniową, nadwrażliwą, starą kobietę. Kilka dni później Ania zostawiła mi na stole kartkę z numerem ich konta.

– Żebyś mogła przelewać co miesiąc na nasze konto. Ułatwi ci to życie – powiedziała bez cienia złośliwości, jakby podawała mi przepis na ciasto.

Wtedy dotarło do mnie w pełni, że tu już nie chodzi o „dokładanie się do rachunków”. Stałam się dla nich źródłem dodatkowego dochodu. Moja emerytura i pieniądze z wynajmu mieszkania były dla nich jak wygrana na loterii. I nawet jeśli to nie było intencjonalne, nawet jeśli oni tego nie widzieli – ja to czułam. Z każdym dniem coraz bardziej. Ich miłość zaczęła mieć swoją cenę. I nie była tania.

Przelew musi być na czas

Zbliżała się zima, a ja coraz częściej łapałam się na tym, że rozmyślam o swoim starym mieszkaniu. Małe, ale moje. Znajome ściany, zapach książek, stary fotel przy oknie. Tam nikt nie rozliczał mnie z herbaty, którą zaparzyłam o dziesiątej wieczorem. Pewnego dnia wróciłam do domu z zakupami – kupiłam dzieciom ich ulubione płatki i słodycze na weekend. Ania spojrzała w torbę, po czym westchnęła:

– Mamo, ale ustalaliśmy, że te rzeczy kupujemy razem. Trudno to później rozliczyć.

Znowu to słowo. Rozliczyć. Jakbym wniosła coś nieproszona, jakbym zakłóciła jakiś wewnętrzny porządek. Postawiłam torbę na blacie i wyszłam do swojego pokoju. Już nie „mojego” – tylko tego, który mi przydzielono. Wieczorem usłyszałam, jak rozmawiają w salonie.

– Wiesz, że mama nie zapłaciła jeszcze za ten miesiąc? – szeptała Ania do męża. – A gaz podrożał. Zresztą, wiesz… mama długo kąpie się wieczorami.

– Musimy z nią pogadać – odpowiedział.

Położyłam się do łóżka w ubraniu. Wzięłam telefon i spojrzałam na kalendarz. Do końca umowy najmu mojego mieszkania zostały trzy tygodnie. A potem? Potem nie wiedziałam. Ale zaczęłam rozumieć jedno – ja tu nie byłam „mamą”, nie byłam „babcią”, byłam „kosztem”. Stałam się bagażem, który można tolerować, o ile nie jest zbyt ciężki. A najlepiej – jeśli regularnie przynosi wpływy na konto.

Coś więcej niż czynsz

Nie powiedziałam im nic. Nie zapowiadałam, że się wyprowadzę, nie robiłam scen. Po prostu spakowałam swoje rzeczy, gdy nikogo nie było w domu. Wnuki były w szkole, Ania w pracy, a zięć jak zwykle w rozjazdach. Zostawiłam im kartkę – krótką, bez wyrzutów. Napisałam, że dziękuję za gościnę i że czas wrócić do siebie.

Kiedy otworzyłam drzwi swojego starego mieszkania, uderzył mnie znajomy zapach – stęchły, trochę przykurzony, ale mój. W salonie wszystko było tak, jak zostawiłam. Położyłam walizkę pod ścianą, usiadłam na starym fotelu i zaparzyłam sobie herbatę. Mocną, gorącą, bez przeliczania kosztów wody i prądu. Nie płakałam. Nie czułam złości. Czułam ulgę.

Kilka godzin później Ania zadzwoniła.

– Mamo… ale co się stało?

– Nic się nie stało. Po prostu potrzebuję być kochana, nie rozliczana.

Milczała. W tle słyszałam dzieci.

– Myślałam, że to… normalne. Że się dzielimy.

– Zwykła pomoc i dzielenie się to nie to samo, co traktowanie matki jak pensjonariuszki hotelu. Ale nie mam żalu, Aniu. Naprawdę.

Zakończyłyśmy rozmowę w napięciu. Od tamtej pory dzwoni rzadziej, wnuki – prawie wcale. Ale ja mam spokój. I własny kąt, który nie kosztuje mnie godności. Czasem samotność boli. Ale mniej niż życie w miejscu, gdzie trzeba płacić za każdy uśmiech.

Danuta, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama