Reklama

Na emeryturze człowiek powinien odpoczywać. Przynajmniej tak twierdzi większość. Leżak, ogródek, herbatka z cytryną i krzyżówki – brzmi przyjemnie, ale czy naprawdę to wystarcza, żeby poczuć, że się żyje? Nam przestało. Po czterdziestu latach pracy i dwójce wychowanych dzieciach poczuliśmy, że jeśli czegoś nie zmienimy, to uschniemy jak rośliny bez wody. Pomysł przyszedł nagle. Szalony, nieracjonalny i kompletnie niedopasowany do naszego wieku. Ale nie wycofaliśmy się. W końcu kto nie ryzykuje, ten gnije w fotelu. A my postanowiliśmy jeszcze raz zaryzykować wszystko. Nawet siebie.

Decyzja przy kuchennym stole

– A może byśmy tak… coś otworzyli? – rzucił nagle Stefan, mieszając herbatę. Był wtorek, za oknem padało, a w kuchni pachniało jeszcze jajecznicą.

Spojrzałam na niego jak na wariata.

– Otwarli? Co niby mamy otwierać? Przecież my nawet porządnie nie wiemy, jak się tym internetem posługiwać…

– Ale możemy się nauczyć – wzruszył ramionami. – Ty zawsze piekłaś świetne ciasta, a ja… no wiesz, coś tam umiem z budową, z remontami. Może food truck? Albo kawiarnię?

Parsknęłam śmiechem, ale nie złośliwie. Raczej z niedowierzania. Stefan miał czasem takie pomysły, które umierały szybciej, niż się rodziły. Ale tego wieczoru mówił jakoś inaczej – spokojniej, bardziej zdecydowanie.

– Kawiarnię? A skąd weźmiemy na to pieniądze?

Mamy trochę oszczędności. No i działkę po moim ojcu, nikt tam i tak nie chodzi. Można sprzedać albo zastawić. I jeszcze kredyt…

– Chcesz wszystko postawić na jedną kartę? Teraz? Kiedy już moglibyśmy tylko leżeć i czekać na wnuki?

– Właśnie dlatego – odparł cicho. – Bo nie chcę takiego życia. Wnuki nas odwiedzają raz na dwa tygodnie, a resztę czasu siedzimy i oglądamy seriale, których i tak nie pamiętamy.

Milczałam. Przez chwilę wyobraziłam sobie nas dwoje – nie w fotelach, ale w jakimś małym, przytulnym lokalu z zapachem kawy, z muzyką w tle. To było niedorzeczne. I właśnie dlatego tak bardzo mnie to kusiło.

Daj mi kilka dni, żebym ochłonęła – powiedziałam. – Ale nie mów nikomu. Jeszcze pomyślą, żeśmy całkiem zgłupieli.

Pierwszy krok w nieznane

Trzy dni później siedzieliśmy w banku, a moje dłonie lepiły się do plastikowego długopisu, jakbym podpisywała cyrograf z diabłem. Młody doradca uśmiechał się szeroko, zupełnie jakby rozdawał prezenty, a nie dług do końca życia.

Jak państwo chcą zabezpieczyć kredyt? – zapytał, a Stefan bez wahania rzucił:

– Działka. Warta sporo, w dobrej lokalizacji. Tylko stoi i zarasta.

Patrzyłam na niego z boku. Mówił tak pewnie, jakby całe życie był przedsiębiorcą, a nie magazynierem w hurtowni. A ja? Całe moje doświadczenie to dom, dzieci i sernik, który zawsze się udawał. Ale kiedy podpisałam papiery, poczułam coś, czego nie czułam od dawna. Adrenalinę.

Teraz już nie ma odwrotu – powiedział cicho, kiedy wyszliśmy z banku. – Albo się uda, albo sprzedamy wszystko i zamieszkamy u Jarka na strychu.

Parsknęłam śmiechem, ale wcale nie było mi do śmiechu. Po powrocie do domu usiedliśmy nad kartką papieru. Zaczęliśmy planować. Lokal – mały, z ogródkiem. Menu – proste, domowe wypieki i dobra kawa. Nazwa – „U Stefci”, bo Stefan upierał się, że to ja będę duszą tego miejsca.

Następnego dnia pojechaliśmy obejrzeć lokal do wynajęcia. Mała klitka przy ruchliwej ulicy. Brzydka, obdrapana, ale z potencjałem. W mojej głowie od razu zapachniało cynamonem i świeżym drożdżowym.

– Bierzemy? – zapytał Stefan.

– Bierzemy – odpowiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić.

I wtedy pierwszy raz naprawdę uwierzyłam, że może nam się udać.

Coraz dalej w las

Zaczęliśmy od malowania. Ściany były brudne od dymu papierosowego i lat zaniedbań. Stefan klął pod nosem, gdy zdzierał starą boazerię, a ja zeskrobywałam z parapetów zaschnięte gumy do żucia. Pachnieliśmy farbą i kurzem, chodziliśmy brudni, ale szczęśliwi. Codziennie po robocie siadaliśmy na dwóch rozklekotanych krzesłach, które ktoś zostawił po poprzednim właścicielu, i piliśmy herbatę z termosu. Patrzyliśmy na nasz lokal jak na opuszczony zamek, który właśnie zdobyliśmy.

– Myślisz, że ktoś tu przyjdzie? – spytałam, obierając pomarańczę. – Że będą chcieli tu siadać, jeść moje ciasta?

– Muszą. Bo jak nie, to będziemy tu siedzieć sami, aż nas z torbami wyniosą – Stefan się zaśmiał, ale jego oczy zdradzały cień niepokoju.

Nie mówiliśmy o strachu, ale on z nami był. Pojawiał się nocami, kiedy budziłam się zlękniona, myśląc o ratach i rachunkach. Pojawiał się w ciszy, kiedy Stefan liczył paragon po paragonie, zanim w ogóle zaczęliśmy działać. A mimo to – każdego dnia robiliśmy krok dalej. Kiedy zawiesiliśmy szyld, niemal się popłakałam. „U Stefci” z błękitnym kubkiem kawy w roli logo. Stefan twierdził, że wygląda jak zrobione przez dziecko, ale mnie się podobało. Było nasze. Prawdziwe.

Dwa dni później ruszyliśmy z pierwszymi wypiekami na próbę. Pachniało drożdżówką i szarlotką, a ja przez szybę wypatrywałam pierwszego klienta. Ale minęła godzina. I nic. Ani jednej duszy.

– A jeśli to był błąd? – wyszeptałam.

Stefan milczał.

Zawahanie i pierwszy kryzys

Trzeciego dnia z rzędu siedziałam za ladą z kawą, która zdążyła wystygnąć, i ciastem, które trzeba było wieczorem wyrzucić. Przez szybę przechodziły setki ludzi, nikt nie wchodził. Czasem ktoś spojrzał, czasem przeczytał nazwę i szedł dalej.

Może nazwa jest zbyt… babcina? – zaproponowała Zosia, sąsiadka z klatki, która przyszła po kolejną chałkę „na pocieszenie”.

– A może to my jesteśmy zbyt babcini – mruknęłam, podając jej resztkę makowca.

Stefan coraz częściej wychodził „po coś” i wracał późno. Wiedziałam, że łazi po mieście i rozkleja plakaty, rozdaje ulotki, próbuje rozmawiać z ludźmi. Ale widziałam też zmęczenie w jego twarzy, takie, którego wcześniej nie znałam.

– Może zamknijmy to. Przynajmniej teraz nie stracimy wszystkiego – powiedział wieczorem, gdy znów siedzieliśmy wśród niesprzedanych wypieków. – Próbowałaś. Próbowałem. Nie wyszło. To nie dla nas.

– I co? Wrócimy do tego, co było? Do siedzenia w ciszy, herbaty w kubkach z wyszczerbionym uchem i teleturniejów? – cisnęłam ściereczką o blat.

Zamilkł. Przez chwilę myślałam, że zaraz się pokłócimy. Że wrócimy do domu osobno. Ale on tylko podszedł, zdjął fartuch i usiadł na krześle.

– Ja tylko chcę, żebyś była szczęśliwa, Stefcia. A jak trzeba, to pójdę do roboty w markecie, żeby to wszystko spłacić.

Położyłam mu dłoń na ramieniu. Chciałam powiedzieć coś mądrego. Ale wtedy… zadzwonił dzwonek przy drzwiach. Pierwszy klient.

Wszystko albo nic

To była dziewczyna z plecakiem. Zziębnięta, z czerwonym nosem, w dresie i grubych skarpetach wystających z butów.

– Macie coś słodkiego i ciepłego? – zapytała, rozglądając się niepewnie. – Uciekłam z wykładu, mam doła i potrzebuję… czegokolwiek.

– To jesteś w najlepszym miejscu – uśmiechnęłam się i podałam jej kubek kakao oraz jeszcze ciepły kawałek sernika.

Zjadła w milczeniu. Potem spojrzała na nas i powiedziała:

– To miejsce ma klimat. Inaczej niż te wszystkie napuszone kawiarnie z Instagramu. Tu się człowiek czuje… jak u babci. Ale w dobrym sensie.

Wyszła, ale wróciła dwa dni później z koleżanką. A potem z całą paczką. Zaczęli przychodzić studenci, pracownicy pobliskich biur, pary na randkach. Ktoś wpadł na pomysł, żeby zorganizować wieczór planszówek. Ktoś inny zaproponował minikoncert lokalnego gitarzysty. Plotka o „kawiarni z duszą” rozeszła się szybciej niż my zdążyliśmy posprzątać po pieczeniu.

Stefan zrobił stolik z palet, bo zaczęło brakować miejsc. Ja zaczęłam robić po trzy blachy ciasta dziennie. Sernik z jagodami stał się hitem, a cynamonowe ślimaki miały swoją własną fanklubową grupę na Facebooku.

Pewnego wieczoru, gdy zamykaliśmy lokal, Stefan ujął moją dłoń.

Pamiętasz, jak mówiłem, że to się może nie udać?

– Pamiętam – uśmiechnęłam się, zmęczona, ale szczęśliwa.

– To dzięki tobie. Bo ty nie odpuściłaś, kiedy ja chciałem się poddać.

Popatrzyłam na nasze logo, zamgloną szybę i odciski dłoni na ladzie. I pomyślałam: a jednak warto było postawić wszystko na jedną kartę.

Nowe życie czy ostatnia lekcja?

Minął rok. Nasza kawiarnia żyła własnym rytmem – śmiechem, zapachem pieczonego ciasta i dźwiękiem dzwonka przy drzwiach. Już nie sprawdzaliśmy codziennie konta, nie przeliczaliśmy każdej złotówki. Były gorsze dni, jasne. Ale byliśmy w tym razem – ja, Stefan, i ci, którzy nas pokochali za to miejsce.

Czasem przychodzą młodzi ludzie i pytają, jak to zrobiliśmy – „bo to takie odważne, po sześćdziesiątce zaczynać od zera”. A ja tylko się uśmiecham. Bo nie chodzi o wiek, tylko o to, czy masz jeszcze w sobie życie. Czy wiesz, po co rano wstać. Ja wstaję, żeby nakarmić ludzi czymś dobrym. Czasem ciastem, czasem słowem.

Stefan już nie myśli o powrocie na działkę czy remoncie dachu. Teraz majstruje przy ekspresie, zbiera stare krzesła z targów staroci i odnawia je własnoręcznie. Każde krzesło ma teraz swoją historię, jak my.

Czasem siadamy wieczorem w ogródku, zapalamy światełka i słuchamy rozmów, które dobiegają z wnętrza. I wtedy czuję coś, czego nie czułam przez ostatnie dwadzieścia lat. Że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam być. Że nie zmarnowałam tej ostatniej szansy na nowe życie.

Może to nie był tylko biznes. Może to była próba – żebyśmy przypomnieli sobie, kim jesteśmy bez rutyny, bez bezpiecznych butów. Może trzeba czasem wszystko rzucić, żeby zobaczyć, co naprawdę się liczy. Nie wiem, co będzie za pięć lat. Ale dziś, gdy ktoś pyta, czy było warto, odpowiadam: tak. Bo kto nie ryzykuje… ten gnije w fotelu.

Stefania, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama