„Na emeryturze odkładaliśmy pieniądze na wakacje życia. Marzenia prysły, gdy odkryłam, co mąż zrobił z oszczędnościami”
„Nie podejrzewałam, że ten spokój można tak łatwo stracić. Że wystarczy jeden przelew i parę przemilczanych zdań, by wszystko, ta Grecja, ten koc, ten kubek kawy, rozbiło się jak kruchy porcelanowy talerzyk ze ślubnego kompletu”.

- Redakcja
Mówią, że starość to czas spokoju. Jak człowiek całe życie harował, uczciwie płacił składki, odkładał po parę groszy co miesiąc, to na koniec dostanie w nagrodę święty spokój i kubek gorącej herbaty w porannym słońcu. Wierzyłam w to jak dziecko. Nigdy nie robiłam z siebie ofiary, choć nieraz chciało mi się wyć do poduszki. Przeżyliśmy z Władkiem ponad czterdzieści lat razem – skromnie, ale stabilnie. Zawsze byliśmy spokojni. On bardziej zamknięty w sobie, ja trochę bardziej energiczna, ale nigdy z tych, co trzaskają drzwiami.
Nasze życie upływało według zegarka. O siódmej kawa, o dziewiątej zakupy w Biedronce, po południu dłubanie w ogródku. Emerytura miała być naszym czasem. Kiedy dzieci poszły na swoje, a rachunki przestały straszyć, mieliśmy wreszcie żyć.
Planowaliśmy wycieczkę do Grecji, żeby zobaczyć to błękitne niebo z katalogów biura podróży. Marzył mi się też kawałek ziemi nad jeziorem, taka altanka, chociażby blaszana, z plastikowymi leżakami. Mieliśmy oszczędności. Nie wielkie, ale wystarczające. Przez lata skrzętnie odkładane, nazywaliśmy je „na spokojną starość”.
– Władziu, za rok pojedziemy gdzieś na tydzień, co? Do tej Grecji albo chociaż do Zakopanego? – zagadywałam go przy śniadaniu.
– Jak nie wcześniej nas coś nie rozłoży – mruknął z uśmiechem.
– E, przestań. Nie narzekaj. Jeszcze cię na osiołka wsadzę i będziesz mi pozował do zdjęć na Akropolu!
Żyliśmy spokojnie
Śmialiśmy się wtedy. Była między nami ta codzienna bliskość. Nie wielka namiętność, nie żar uczuć, tylko coś jak miękki koc, którym się człowiek owija w listopadowy wieczór. Wspólne zakupy, wspólne śniadania, wspólne milczenia.
Nie podejrzewałam, że ten spokój można tak łatwo stracić. Że wystarczy jeden przelew i parę przemilczanych zdań, by wszystko, ta Grecja, ten koc, ten kubek kawy, rozbiło się jak kruchy porcelanowy talerzyk ze ślubnego kompletu. A ja zostanę z pustym kontem i pytaniem, które jeszcze długo będzie brzmiało mi w uszach: „Dlaczego mi nie powiedziałeś?”.
Listonosz był u nas co drugi dzień. Niski, łysy, z wiecznie zapiętą pod szyję kurtką, nawet w lipcu. Zawsze przynosił same reklamy i jakieś pisma urzędowe, rzadko cokolwiek osobistego. Tego dnia przyszedł trochę wcześniej niż zwykle. Uśmiechnął się krzywo, jakby coś go uwierało w zębach, i rzucił:
– Pani Mario, może niech pani pogada z mężem. Bo te opłaty to… no, wie pani, mogą być problemy.
Spojrzałam na niego zdziwiona, ale zanim zdążyłam zapytać, już go nie było. Wsunął kopertę do skrzynki i pomaszerował dalej. Weszłam do domu i od razu poczułam, jak coś we mnie zaczęło się niepokojąco zbierać. Otworzyłam kopertę. Pismo z administracji. Niezapłacony czynsz. Już drugi miesiąc.
Zaniepokoiłam się
Poczułam suchość w ustach. Przecież wszystko było zaplanowane. Rachunki zawsze opłacaliśmy na czas. Usiadłam przy stole i sięgnęłam po zeszyt, gdzie od lat zapisywałam wszystkie wydatki. Spojrzałam na ostatnie strony. Coś się nie zgadzało. Weszłam na konto. Było pusto. Prawie nic nie zostało z naszych oszczędności. Nawet rezerwy, które odkładaliśmy od lat, zniknęły.
Władek siedział w fotelu i drzemał. Weszłam do pokoju i stanęłam w drzwiach.
– Władek… gdzie są pieniądze? – spytałam cicho, prawie szeptem.
Ocknął się. Otworzył oczy, ale nie spojrzał na mnie.
– Pomogłem Kubie – powiedział po chwili.
– Jak to „pomogłeś”? – głos mi zadrżał.
– Dałem mu trochę, na rozruch… na firmę. Miał plan.
Wszystko przepadło
Milczałam. Patrzyłam na niego, jakby był kimś zupełnie obcym. Przecież rozmawialiśmy o tych pieniądzach tyle razy. Tyle razy powtarzał, że to nasze zabezpieczenie, że nie ruszamy bez potrzeby, że kiedyś się przydadzą. Ale nie mówił nic o tym, że już ich nie ma.
– Ile? – zapytałam.
– Trochę – odpowiedział. Znowu nie spojrzał mi w oczy.
Nie ciągnęłam dalej. Nie było we mnie siły. Wyszłam do kuchni, usiadłam przy stole i zapatrzyłam się w okno. Władek po chwili przeszedł obok mnie, bez słowa, i zamknął się w sypialni. Cisza, która zapadła, była nie do zniesienia. Nie była spokojna. Miała ciężar, którego nie dało się unieść. Całe nasze życie zaczęło się rozpadać właśnie w tej ciszy.
Od tamtego dnia dom przestał być domem. Niby te same ściany, te same sprzęty, ale jakby wszystko się przesunęło, pękła jakaś linia porozumienia. Władek próbował zachowywać się normalnie. Rano nastawiał czajnik, smażył jajka, stawiał przede mną talerz. Jadłam w ciszy, patrząc przez okno. On czasem próbował coś powiedzieć, jakiś żart, wspomnienie. Odpowiadałam monosylabami albo wcale.
Miałam do niego żal
W ciągu tygodnia wyłożył na stół swoje klasery. Otwierał jeden po drugim, przyglądał się znaczkom, jakby chciał się z nimi pożegnać. Wystawił je na sprzedaż w internecie. Nic nie powiedziałam. Tylko patrzyłam, jak pakuje kolejne pudełka.
Nie chciałam rozmawiać ani z mężem, ani z synem. Z żadnym z nich. Nie chodziło już o pieniądze. Chodziło o to, że zrobili to beze mnie, jakbym była dodatkiem do konta, jakby moje zdanie nic nie znaczyło. Jakbym już dawno przestała się liczyć.
Siedzieliśmy jak zwykle wieczorem przed telewizorem. Leciał jakiś program, głośny i bez znaczenia. Patrzyłam w ekran, ale nic nie widziałam. Od kilku dni było tak samo. Dwa fotele, jeden stół, jedno życie, które się już nie sklejało. W końcu odezwałam się, nie odrywając wzroku od błyskających obrazów:
– To koniec, prawda? My się skończyliśmy.
Nic nie rozumiał
Władek poruszył się niespokojnie. Zamilkł na chwilę, potem odezwał się cicho:
– Sprzedałem wszystko, co miałem. Chciałem coś naprawić.
– A siebie też sprzedasz? – odwróciłam się do niego. – Żeby znów było dobrze?
Milczał. Wiedziałam, że nie potrafi nic powiedzieć. Może nawet nie wiedział, co zrobił naprawdę.
Poczułam ciężar lat spędzonych razem. Tych wszystkich decyzji, które podejmowaliśmy wspólnie. A może tylko mi się tak wydawało? Może ja mówiłam „my”, a on już wtedy myślał tylko „ja i syn”? Jak długo można żyć obok siebie, udając, że to jeszcze ma sens?
Czasem człowiek nie potrzebuje dramatów, żeby coś się skończyło. Wystarczy jedno zawahanie. Jedna decyzja za plecami. Może starość to nie spokojne dni, tylko próba pogodzenia się z tym, co przepadło.
Maria, 69 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy wygrałam miliony w totolotka, mąż nalegał, by nie mówić rodzinie. Bał się, że wydoją nas z kasy”
- „Mąż pachniał tanimi perfumami, a kochanek pieniędzmi. Wybór był prosty, ale luksus miał swoją cenę”
- „Joga w lesie miała mi pomóc, ale spotkałam samotnego wdowca. Po tym wieczorze na macie nic nie było już takie samo”

