„Na emeryturze odcięliśmy się od technologii. Odkryliśmy, że miłość po 40 latach małżeństwa wciąż istnieje”
„Parsknęłam śmiechem. Rozmawialiśmy o tamtych czasach, o wczasach pod namiotem, o tym, jak dzieci się darły, bo zgubiliśmy ich piłkę plażową. Nie było żadnych powiadomień, reklam ani dźwięków z telefonu”.

- Redakcja
Mam męża Henryka, dwójkę dorosłych dzieci i czworo wnucząt. Przez większość życia żyłam, jak trzeba – praca, dom, zakupy, obiady, kredyty, rachunki, wakacje raz w roku – najczęściej w Ustce. Nic wyjątkowego, nic dramatycznego. I może właśnie to mnie najbardziej przeraża: że całe życie można przeżyć bez przeżywania naprawdę. Że można być obok, nigdy nie będąc naprawdę razem.
Żyliśmy osobno
Z Henrykiem jesteśmy małżeństwem od czterdziestu lat. Znamy się lepiej niż łyse konie, a mimo to od lat nie umiemy ze sobą rozmawiać. Codzienność nas wchłonęła. Nasze rozmowy? Ostatnio głównie takie:
– Co na obiad?
– Gdzie są moje okulary?
– Słyszałaś, co się dzieje w telewizji?
Tyle. W tle zawsze coś gra – radio, telewizor, dzwoni telefon, coś pika. Nie ma już ciszy, nie ma też bliskości. Aż pewnego dnia po raz setny pokłóciliśmy się o to, kto zostawił tablet w lodówce.
– To chyba ty, Heniek! Znowu grzebałeś w przepisach i zapomniałeś, gdzie to odłożyłeś! – krzyknęłam.
– Ja?! Ja tylko do łazienki z nim chodzę, a ty zostawiasz go wszędzie – odburknął, grzebiąc po omacku w szufladzie na sztućce.
Wtedy po tej głupiej kłótni coś się we mnie przełamało. Spojrzałam na niego – zgarbionego, z siwymi włosami w nieładzie – i pomyślałam: „Czy to jest nasze życie? Czy naprawdę na tym ma się skończyć?”.
Miałam tego dosyć
– Heniek… – powiedziałam. – A może byśmy tak wyłączyli wszystko?
– Co znaczy „wszystko”?
– Telewizję, smartfony, tablet, radio. Na próbę, na kilka dni.
Pokręcił głową, jakbym zaproponowała, żebyśmy wyjechali w Himalaje. Ale potem spojrzał na tablet w lodówce, potem na mnie… i się zgodził.
Pierwszego ranka bez telefonu miałam wrażenie, że zapomniałam czegoś ważnego. Co chwilę odruchowo sięgałam do kieszeni szlafroka, żeby sprawdzić godzinę albo zobaczyć, czy ktoś nie napisał. Siedziałam przy stole, patrząc w talerz owsianki i czułam pustkę, jakby coś mi zabrano.
– Coś nie tak z mlekiem? – zapytał Henryk, podnosząc wzrok znad herbaty.
– Nie, wszystko w porządku – odpowiedziałam, choć wcale tak nie było.
On też był nieswój. Gapił się przez okno, kręcił się po kuchni, wreszcie usiadł ciężko przy stole. Przez kilka minut jedliśmy w milczeniu. W tle nie brzęczało radio, nie grała telewizja, nie piknęła żadna wiadomość. Cisza była dziwna. Niewygodna. Jak ktoś, kogo się nie zaprasza, ale i tak przychodzi.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak po prostu na ciebie patrzyłam, Heniek – powiedziałam nagle, zaskakując samą siebie.
To był eksperyment
Spojrzał na mnie uważnie, z kubkiem w dłoniach. Mrugnął, uśmiechnął się lekko.
– Chyba wtedy, jak zgubiłaś się na koloniach w lesie nad Soliną, a ja chodziłem z drągiem i myślałem, że cię uratuję – rzucił i zaśmiał się cicho. – Miałem piętnaście lat i byłem przekonany, że umrę przy tym głupim strumyku.
– A ja byłam wściekła. Bo przez ciebie zmarzłam i jeszcze te jeżyny mi porwały rajstopy.
– I od tamtej pory wiedziałem, że się z tobą nie da nudzić – dodał i uśmiechnął się szerzej.
Parsknęłam śmiechem. Rozmawialiśmy o tamtych czasach, o wczasach pod namiotem, o tym, jak dzieci się darły, bo zgubiliśmy ich piłkę plażową. Nie było żadnych powiadomień, reklam ani dźwięków z telefonu. Tylko my i nasze wspomnienia.
Potem przyszedł wieczór. Zwykle o tej porze oglądaliśmy wiadomości albo Henryk grał w coś na tablecie. Tym razem siedzieliśmy w fotelach, on z książką, ja z zeszytem. Zapisałam kilka pierwszych zdań nowego opowiadania, które nosiłam w głowie od miesięcy, ale nigdy nie było na nie czasu.
– Co piszesz? – zapytał.
– Opowieść o kobiecie, która zorientowała się, że życie jej ucieka.
– To autobiografia?
– Jeszcze nie wiem – odpowiedziałam i wróciłam do pisania.
Czułam, że odpoczywam
Minęły trzy dni. Nadal nie włączaliśmy żadnego ekranu, choć pokusa czaiła się wszędzie – na szafce leżał telefon, jakby czekał, aż się złamię. Nie złamałam się, Henryk też nie. Zamiast tego zaczęliśmy mówić więcej, nawet jeśli początkowo rozmowy były trochę niezgrabne, jakbyśmy ćwiczyli język po długiej przerwie. Ale świat z zewnątrz nie patrzył na to z entuzjazmem.
– Co wy, do epoki kamienia łupanego wracacie? – zapytał Zdzisiek, sąsiad z trzeciego piętra, kiedy powiedziałam mu, że zrezygnowaliśmy z technologii. – Co wam odbiło?
Śmiał się, ale było w tym więcej kpiny niż ciekawości. Inni też reagowali dziwnie. Koleżanka z dawnej pracy zadzwoniła do naszej córki, żeby zapytać, czy wszystko u nas w porządku.
– Ale jak mamy się z wami skontaktować? – zapytała rozdrażniona Jola, nasza córka, kiedy nas odwiedziła, zaniepokojona. – A jak coś się stanie?
– Zawsze możesz napisać list – odparłam pół żartem, pół serio.
– Mamo, przecież to niepoważne – powiedziała po chwili. – List?! Do was? Jak w XIX wieku?
Nie rozumieli tego
Któregoś dnia usiedliśmy z Henrykiem przy stole i napisaliśmy list do wnuków. Wyciągnęłam papeterię, którą dostałam kiedyś na imieniny i nigdy nie użyłam. Pisałam do nich, że dziadek przestał klikać w rybki, a babcia odkryła, że znowu lubi pisać. Zapytaliśmy ich, co robią i poprosiliśmy, żeby też napisali. Włożyliśmy list do koperty i poszliśmy razem na pocztę.
Tego dnia Henryk wyciągnął z piwnicy stare radio tranzystorowe. Przez pół dnia siedział w garażu, coś tam lutował i szukał baterii. Wieczorem z kuchni dobiegał cichy jazz.
– Działa – powiedział z dumą, pokazując mi radio. – To chyba moje największe osiągnięcie od lat.
Pewnego popołudnia druga córka przyszła z pretensjami.
– Mamo, co wy wyprawiacie? – zaczęła. – Czemu nie odbierasz? Czemu tata nie odpisuje?
– Bo nie używamy telefonów – powiedziałam spokojnie. – Taka decyzja.
– Ale przecież to absurdalne!
– Nie przestaliśmy być waszymi rodzicami, tylko przestaliśmy żyć waszymi powiadomieniami – powiedziałam.
Odnaleźliśmy się
List od wnuków przyszedł szybciej, niż się spodziewaliśmy. Litery nierówne, ale czytelne. „Babciu, dziadku, list to super pomysł. Mama pomogła nam napisać. Narysowaliśmy was w ogrodzie. Tęsknimy!”.
Pomysł przyszedł spontanicznie. Siedzieliśmy z Henrykiem w ogrodzie, słuchaliśmy muzyki z radia, gdy Henryk rzucił:
– A gdyby tak zrobić spotkanie? Bez telefonów, po prostu… razem?
Tydzień później nasz ogródek zamienił się w coś, czego nie umiałam nazwać. Na stole parował dzbanek herbaty, sąsiadka przyniosła ciasto. Henryk, zwykle milczący, pod koniec wieczoru powiedział coś, co mnie zatrzymało.
– Wiesz, gdybyśmy to zrobili wcześniej, może nie zmarnowalibyśmy tylu lat na przewijanie ekranów.
Nie wiem, czy tak będzie zawsze. Może znów coś zacznie hałasować. Może znów się pogubimy. Ale przynajmniej teraz wiemy, jak do siebie wrócić. Bo nie trzeba wcale daleko szukać, by odnaleźć siebie. Czasem wystarczy wyłączyć wszystko i nie bać się ciszy.
Bożena, 62 lata
Czytaj także:
- „Cieszę się, że mąż po 25 latach w końcu mnie zdradził. Dostał taką nauczę, że po 5 minutach wracał ze łzami w oczach"
- „Przed mężem Joli kochanki wyrastały jak grzyby po deszczu. Przymykała na to oko, bo obiecał jej tą jedną rzecz”
- „Rodzina kpi, że zostawiłam swój kwiatuszek dla wyjątkowego faceta. Nie dam w sobie zasiać nasionka byle burakowi”

