„Na emeryturze musiałam szybko nauczyć się pokory. Gdy trzeba było prosić syna o pożyczkę, wstydziłam się sama siebie”
„Pod koniec miesiąca, gdy weszłam na stronę banku, serce mi zamarło. Saldo: sto pięćdziesiąt złotych. – Niemożliwe – szepnęłam. – Przecież dopiero był przelew… Zaczęłam przeliczać wydatki. Wszystko się zgadzało. Tylko że to oznaczało katastrofę”.

- Redakcja
Nie potrafiłam zdecydować, czy to bardziej wzruszające, czy po prostu przygnębiające – mój ostatni dzień w pracy. Biurko, przy którym siedziałam przez trzydzieści pięć lat, nagle wydawało się obce, jakby już należało do kogoś innego. Dziewczyny z księgowości przyniosły tort, zespół wręczył mi bukiet róż i kartkę z podpisami. Uśmiechałam się, dziękowałam, żartowałam nawet, że teraz „wreszcie będę mieć czas dla siebie”. Ale gdy gasły światła i zamykano biuro, poczułam, że zostawiam tam część siebie – tę uporządkowaną, potrzebną, zawsze zajętą Halinę.
Pierwsze dni na emeryturze minęły jak we śnie. Spałam długo, piłam kawę na balkonie, chodziłam do sklepu bez pośpiechu. Mogłam robić wszystko – i właśnie to mnie przerażało. Nagle nikt niczego ode mnie nie chciał. Telefon przestał dzwonić. W kalendarzu zamiast terminów zebrań – pusta biel.
Kiedy po raz pierwszy zalogowałam się do bankowości i zobaczyłam kwotę przelewu z ZUS-u, aż mnie zatkało.
– To chyba pomyłka… – mruknęłam do siebie. Ale nie, wszystko się zgadzało. Po latach pracy, wyrzeczeń i dokładnego liczenia każdej złotówki, miałam żyć za tyle?
Wieczorem zadzwonił syn, Kamil.
– Mamo, gratuluję! Nowy etap życia, co? Teraz odpoczniesz!
– Odpocznę… – powtórzyłam, siląc się na wesoły ton. – Wreszcie nikt mnie nie będzie gonił.
– No i świetnie. Może wpadniesz do nas za tydzień? Dzieci będą zachwycone.
– Zobaczymy, synku – odparłam, chociaż wcale nie miałam ochoty.
Kiedy skończyliśmy rozmowę, siedziałam jeszcze długo przy kuchennym stole. Na parapecie więdły kwiaty, a w pokoju panowała cisza, tak głęboka, że aż dzwoniła w uszach. Nie wiedziałam, co mam z nią zrobić.
Nie mogłam tego zrozumieć
Przez kilka tygodni żyłam tak, jakbym nadal miała grafik i obowiązki. Wstawałam wcześnie, robiłam makijaż, zakładałam marynarkę i wychodziłam z domu „na miasto” – do galerii handlowych, na spacery, do kawiarni. Kupiłam nowe perfumy, płaszcz i kilka bluzek, które wyglądały drogo, nawet jeśli nie były. Wmawiałam sobie, że to po prostu nagroda za lata pracy. Że zasłużyłam.
W sklepie z elegancką biżuterią ekspedientka spojrzała na mnie z szacunkiem, gdy płaciłam kartą. Poczułam się jak dawniej – jak kobieta, która ma na wszystko wpływ.
– Jak się czujesz na tej emeryturze? – zapytała mnie Lidka, kiedy spotkałyśmy się po południu na kawie.
– Wspaniale! – odpowiedziałam szybko. – Wreszcie mam czas dla siebie.
– Ja też tak mówiłam na początku – roześmiała się niepewnie. – Ale wiesz, ja już dawno przestałam udawać, że mnie stać na wszystko jak kiedyś.
– Och, Lidka… – machnęłam ręką. – Trzeba sobie czasem pozwolić, prawda?
Uśmiechnęła się tylko, jakby wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć.
Wróciłam do domu z torbą pełną niepotrzebnych drobiazgów: kremów, których nigdy nie otworzę, chusty, którą założę może raz. Usiadłam na kanapie, a cisza przywitała mnie jak stary znajomy. Włączyłam telewizor, ale nic nie potrafiło mnie zainteresować. Jeszcze wczoraj liczyłam faktury, kontrolowałam budżet spółdzielni, czułam się potrzebna. Teraz… mogłam najwyżej sprawdzać, czy na moim koncie coś się nie pomyliło.
Pod koniec miesiąca, gdy weszłam na stronę banku, serce mi zamarło. Saldo: sto pięćdziesiąt złotych.
– Niemożliwe – szepnęłam. – Przecież dopiero był przelew…
Zaczęłam przeliczać wydatki. Perfumy – dwieście, płaszcz – trzysta, kosmetyczka, kawiarnia, rachunki… Wyszło idealnie. Wszystko się zgadzało. Tylko że to „idealnie” oznaczało katastrofę.
Przez chwilę chciałam zadzwonić do Kamila, ale zaraz się powstrzymałam. Co miałabym powiedzieć? „Synu, nie potrafię żyć bez pracy i wydałam większość emerytury na głupoty”? Nie, ja zawsze byłam rozsądna. Zawsze miała wszystko pod kontrolą. Nie mogłam przyznać, że coś się we mnie rozsypało.
– Jeszcze nie czas na oszczędzanie – powiedziałam głośno, jakby przekonując samą siebie. – Człowiek całe życie pracuje, żeby teraz się ograniczać?
Ale gdzieś w środku czułam ukłucie lęku. Pierwszy raz od dawna nie wiedziałam, co będzie dalej.
Musiałam poprosić syna o wsparcie
Z czasem zaczęło się sypać. Najpierw przyszły wyższe rachunki za prąd i gaz – drobiazg, ale odczułam go boleśnie. Potem okazało się, że kończą mi się oszczędności, a nowy płaszcz wcale nie dodał mi odwagi do życia.
Pamiętam ten dzień, kiedy po raz pierwszy zostawiłam rachunek za prąd na stole. Leżał tam przez dwa tygodnie, pod magnesem z napisem „Uśmiechnij się”. Patrzyłam na niego codziennie, jakby miał sam się zapłacić.
Któregoś wieczoru zadzwonił Kamil.
– Mamo, wszystko w porządku?
– A czemu miałoby nie być? – odpowiedziałam, zbyt szybko.
– Tak tylko pytam, coś jesteś ostatnio jakaś… cicha.
– Nie wymyślaj, po prostu odpoczywam – starałam się, żeby brzmiało lekko, ale cisza po drugiej stronie była zbyt długa.
Po kilku minutach rozmowy zebrałam się na odwagę.
– Synu, mogłabym pożyczyć parę stówek? ZUS coś mi źle przelał, pewnie pomylili miesiące.
– Mamo, u mnie też teraz ciężko – westchnął. – Ale może za tydzień coś dorzucę, dobra?
– Dobrze, kochanie. Nie ma sprawy – uśmiechałam się, choć w gardle miałam twardą kulę.
Kiedy się rozłączył, siedziałam jeszcze długo z telefonem w ręku. Nie byłam zła na Kamila. Właściwie to czułam żal tylko do siebie. Jeszcze parę lat temu to ja mu pomagałam, dawałam wnukom prezenty, byłam kimś, kto zawsze ma zapas „na czarną godzinę”. A teraz – musiałam sama prosić.
Wieczorem przejrzałam szufladę z rachunkami i dokumentami. Układałam je w równe stosiki, jak dawniej w pracy, ale porządek na biurku nie przywracał porządku w życiu. W kuchni zapaliłam tylko jedną żarówkę. „Po co świecić całą lampę, skoro i tak jestem sama?” – pomyślałam gorzko.
Z każdym dniem czułam coraz większą pustkę. Kiedyś miałam cel – tabelki, zadania, ludzi, którzy pytali, co robić. Teraz byłam tylko Haliną z czwartego piętra, która podlewa kwiaty i słucha radia.
Wtedy po raz pierwszy zapukał pan Eugeniusz.
– Pani Halinko, ja tu z małą pomocą. Narobiłem ogórków, szkoda, żeby się zmarnowały – stał w progu z uśmiechem i torbą ze słoikami w dłoni.
– Ojej, panie Gienku, dziękuję, ale po co pan się fatyguje?
– Bo lubię pomagać sąsiadce. Wymienię na kubek dobrej herbaty, dobrze? – uśmiechnął się łagodnie.
Zgodziłam się. Siedzieliśmy przy stole, a on opowiadał o swoich pomidorach i o tym, że nie potrafi przyzwyczaić się do ciszy po śmierci żony. Słuchałam go, a w środku coś mi drgnęło – może pierwszy raz od dawna poczułam, że jeszcze ktoś mnie widzi.
Kiedy wyszedł, trzymałam ten słoik ogórków jak skarb. Może wcale nie chodziło o ogórki. Może po prostu ktoś zapukał w chwili, kiedy najbardziej potrzebowałam, żeby ktoś to zrobił.
Było coraz gorzej
To wydarzyło się pewnego wtorkowego popołudnia. Wracałam z zakupów – w torbie miałam tylko chleb, dwa jogurty i najtańsze mleko. W domu, jak zwykle, było chłodno. Lodówka buczała ciszej niż zwykle, jakby sama była zmęczona tym życiem na pół gwizdka. Aż nagle ucichła. Z początku myślałam, że to prąd. Ale nie – światło w kuchni świeciło się dalej. Podeszłam, dotknęłam drzwi – ciepłe.
– Tylko nie teraz… – szepnęłam.
Otworzyłam, a ze środka buchnął zapach jedzenia. Ser, który kupiłam kilka dni temu, był miękki. Mleko – kwaśne. Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. To głupie, płakać nad lodówką, ale wtedy to nie chodziło o nią. To był ostatni dowód na to, że już sobie nie radzę.
Przez trzy dni udawałam, że nic się nie dzieje. Kupiłam barszcz w słoiku, trzymałam go na parapecie, gdzie było chłodniej. Jadłam zupki instant, wstydząc się samej przed sobą. Wieczorem siedziałam owinięta kocem i patrzyłam w ciemność, jakbym czekała, aż coś się w moim życiu samo naprawi.
A potem po prostu to się stało. Usiadłam przy stole, trzymając kubek z ciepłą wodą, bo herbata się skończyła. I płakałam – cicho, długo, z bezsilności.
Pukanie do drzwi sprawiło, że aż się wzdrygnęłam. Otarłam twarz rękawem.
– Pani Halino, to ja, Gienek – głos sąsiada zabrzmiał ostrożnie. – Wszystko w porządku?
– Wszystko dobrze! – zawołałam zbyt szybko.
– Nie wyglądała dziś pani na kogoś, komu dobrze – powiedział łagodnie zza drzwi.
Nie wiem, co mnie wtedy tknęło, ale otworzyłam. Stał z ciepłym kubkiem herbaty i tym swoim spokojnym uśmiechem.
– Widzi pan, lodówka się zepsuła – wyrzuciłam z siebie, jakbym się tłumaczyła. – A naprawa… za droga. Ale to nic, jakoś sobie poradzę.
– Poradzi pani, ale najpierw ją naprawimy – powiedział spokojnie.
– Nie trzeba, panie Gienku, ja nie chcę, żeby pan…
– Dobrze, dobrze. Ja to załatwię. Bez gadania – położył dłoń na moim ramieniu.
Patrzyłam na niego bez słowa, a w oczach znowu poczułam łzy – tym razem inne, lżejsze.
Następnego dnia przyszedł z jakimś młodym chłopakiem i narzędziami. W pół godziny wszystko działało. Chciałam mu zapłacić, ale tylko się zaśmiał.
– Pani Halinko, jak się robi coś z serca, to nie wystawia się rachunku.
Kiedy wyszli, usiadłam przy stole i długo gapiłam się na mrugające światełko na lodówce. Śmieszne, ale wtedy po raz pierwszy od miesięcy poczułam wdzięczność. Nie za naprawioną lodówkę – za to, że ktoś zobaczył, że potrzebuję pomocy, zanim sama się do tego przyznałam. Może wcale nie trzeba mieć wszystkiego pod kontrolą, żeby żyć. Może czasem wystarczy, żeby ktoś po prostu zapukał.
Nauczyłam się nowego życia
Od tamtej naprawy coś się we mnie zmieniło. Nie od razu – raczej powoli, po cichu, tak jak topnieje śnieg na parapecie. Zaczęłam uczyć się życia inaczej. Prostszego. Takiego, w którym nie wszystko trzeba mieć, żeby być szczęśliwą.
Codziennie rano podlewałam zioła, które zasadziłam w małych kubkach po jogurtach. Pietruszka i bazylia rosły, jakby chciały mi udowodnić, że jeszcze coś potrafię stworzyć. Chodziłam z Lidką na spacery po parku, czasem po prostu po zakupy, bez celu. Ona zawsze miała w torbie termos z herbatą i dwa kubki.
– Po co chodzić do kawiarni, skoro możemy mieć własną? – śmiała się. Miała rację.
Z Gienkiem widywaliśmy się coraz częściej. Raz przyniósł słoik miodu, innym razem jabłka. Siadaliśmy na ławce przed blokiem i rozmawialiśmy o wszystkim: o dzieciach, o starych filmach, o tym, jak bardzo świat przyspieszył.
– Wie pani, życie nie jest takie złe, jak się mu nie przeszkadza – powiedział pewnego dnia.
– Może właśnie tego całe życie nie umiałam – odpowiedziałam, trochę żartem, a trochę serio.
Nauczyłam się gotować z tego, co jest. Z resztek chleba robiłam zapiekanki, z obierków warzywny bulion. Czasem coś upiekłam i zanosiłam Lidce.
– Halina, ty się zmieniłaś – zauważyła któregoś dnia.
– Na gorsze?
– Na prawdziwsze – odparła z uśmiechem.
Wieczorami dzwonił Kamil.
– Mamo, słyszę w twoim głosie, że ci lepiej.
– Może po raz pierwszy tak naprawdę – odpowiedziałam. I to była prawda.
Nie brakowało mi już dawnego życia. Tabelki, planery, kontrola – wszystko to wydawało się teraz śmiesznie małe. Odkryłam, że największy luksus to spokój i obecność ludzi, którzy nie pytają, czy masz pieniądze, tylko jak się czujesz.
Tego dnia, gdy Gienek przyniósł świeży chleb od piekarza, poczułam, że nie chcę już wracać do tamtej dawnej Haliny. Bo tamta była zmęczona i samotna w tłumie. A ta nowa – po prostu była. I to wystarczało.
Doceniam to, co mam
Siedzę teraz na balkonie z kubkiem herbaty w dłoniach. Jesień dopiero się zaczyna – liście wirują w powietrzu, a słońce, choć już słabsze, wciąż potrafi ogrzać dłonie. Na stole stoi słoik z miodem od Gienka, pachnie lipą i latem. W mieszkaniu czuć ciastem, które właśnie wyjęłam z piekarnika. Nigdy nie myślałam, że takie drobiazgi mogą znaczyć więcej niż premie i pochwały od szefa.
Kiedyś bałam się ciszy. Teraz jest moim sprzymierzeńcem. W tej ciszy słyszę własne myśli, spokój, który dawno temu zgubiłam między paragrafami i tabelkami. Nie muszę już niczego udowadniać.
Gienek wychyla się ze swojego balkonu naprzeciwko.
– Pani Halinko, chce pani jabłka? Świeżutkie, z działki.
– A jakże, poproszę! – uśmiecham się.
Po chwili przychodzi, podaje mi jedno, czerwone i pachnące.
– Mówiłem pani, życie nie jest takie złe.
– Tak, panie Gienku… tylko trzeba przestać z nim walczyć – odpowiadam spokojnie.
Patrzę, jak słońce chowa się za blokiem. Myślę o tym wszystkim, co straciłam, i o tym, co zyskałam. Przestałam się spieszyć, przestałam mierzyć własną wartość pieniędzmi i opinią innych.
Już nie wydaję na zbędne rzeczy. Teraz wiem, że prawdziwe bogactwo nie ma nic wspólnego z kontem w banku. Bogactwo to wdzięczność. To sąsiedzkie „dzień dobry”, śmiech przyjaciółki, zapach chleba z miodem. To świadomość, że nie jestem już sama, choć tak długo wierzyłam, że nic innego mnie nie czeka. Los zabrał mi dużo – ale w zamian nauczył mnie najcenniejszej lekcji: cisza też może być pełna życia.
Halina, 61 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn poprosił o pożyczkę, więc zaciągnąłem kredyt. Teraz on hula po świecie, a ja z emerytury spłacam jego fanaberie”
- „Trzymałam w domu kopertę z pieniędzmi na czarną godzinę. Syn ukradł wszystko i zniknął bez słowa”
- „Emerytura nauczyła mnie skromności. Codziennie jem to, co jest w promocji – nie to, na co mam ochotę”

