Reklama

Gdy mój mąż przeszedł na emeryturę, myślałam, że w końcu będziemy mieć czas na wspólne pasje, podróże, albo chociaż porządki w piwnicy. Niestety, szybko okazało się, że jego jedyną pasją stało się przesiadywanie na kanapie w starych dresach, z pilotem w jednej dłoni, a kanapką z pasztetem w drugiej. Niby człowiek pracował całe życie, więc należy mu się odpoczynek, ale... do jasnej ciasnej, czy emerytura oznacza całkowite otępienie?! Przysięgam, że czasem się go boję. I nie chodzi o jego zachowanie. Chodzi o to, że on serio potrafi zapomnieć, jak się robi herbatę.

Zupa w czajniku

– Co to za smród? – zapytałam, wchodząc do kuchni.

Zatrzymałam się w progu. Na kuchence stał czajnik, z którego wydobywał się dziwny dym, a cała kuchnia pachniała jak… rosół ze spalonymi skarpetami. Podeszłam bliżej, uchyliłam pokrywkę i niemal upadłam z wrażenia. W środku – zamiast wody – pływały warzywa, makaron, a nawet kawałek kurczaka.

– Tadeusz?! – wrzasnęłam.

Z kanapy dobiegło przeciągłe „noooooo?”, jakby się nie wydarzyło nic niezwykłego.

– Ty… ty podgrzałeś zupę w czajniku?!

– No bo chciałem tylko trochę rosołu. W garnku za dużo wychodzi, a czajnik ma akurat rozmiar na jedną porcję – odpowiedział, nie ruszając się z miejsca.

Patrzyłam na niego, nie mogąc uwierzyć. Człowiek, który kiedyś prowadził remonty generalne i potrafił rozebrać silnik w maluchu z zamkniętymi oczami, teraz nie widział problemu w gotowaniu zupy w czajniku elektrycznym.

– Wiesz, że tego już się nie da doczyścić?! Czajnik pachnie jak knajpa z autostrady.

– No to kupimy nowy – wzruszył ramionami. – A ten zostawimy do gotowania zup, genialne, nie?

Usiadłam przy stole i złapałam się za głowę. Jeszcze chwilę temu martwiłam się, że Tadeusz będzie się nudził na emeryturze. Teraz zaczęłam się bać, że zanim się obejrzę, znajdę w pralce spaghetti albo pasztet w zamrażarce.

Wersalka kontra suszarka

Nie minął tydzień od incydentu z czajnikiem, a Tadeusz już wymyślił nowy numer. Wróciłam z zakupów, wchodzę do mieszkania i widzę go, jak w salonie rozkłada naszą wersalkę… ale nie po to, żeby się położyć. Na oparciu suszyły się moje majtki. Na siedzeniu – ręczniki. Na karniszu, przy kaloryferze, powiesił stanik, jakby to był eksponat w galerii sztuki współczesnej.

– Tadeusz, co to ma być?!

– No bo mówiłaś, że suszarka się znowu zepsuła. To ja pomyślałem, że wersalka się rozkłada, ma dużą powierzchnię, jest przy kaloryferze… no to idealne miejsce do suszenia!

– Ty wiesz, że za chwilę nasi sąsiedzi będą przechodzili pod balkonem i będą mieli pełny widok na moją bieliznę?!

– Ale przecież to i tak wisi w łazience. Jaka różnica?

– Różnica, Tadeusz, jest taka, że łazienka ma drzwi, a salon – balkonowe okno na świat!

Westchnął ciężko, jakby to on miał dość moich wymagań. Zgarnął bieliznę i ruszył w stronę sypialni.

– To rozwieszę tam. I tak tam nikt nie wchodzi.

– Tylko spróbuj powiesić coś na mojej narzucie! – zawołałam za nim.

Czasem naprawdę miałam wrażenie, że mój mąż cofnął się mentalnie do wieku przedszkolnego. Tylko że nawet dzieci wiedzą, że bielizny nie suszy się w salonie. I że wersalka to nie sznur na pranie.

Dwa różne buty

– Gotowy? – zapytałam, dopinając kolczyk. – Tylko błagam, nie załóż znowu tej granatowej marynarki z plamą po bigosie.

– Spokojnie – uśmiechnął się Tadeusz, wychodząc z sypialni. – Tym razem założyłem tę beżową. Czyszczoną, jak kazałaś. Nawet koszulę uprasowałem sam.

– Cud, normalnie cud – mruknęłam, spoglądając na niego z dumą, póki nie dotarło do mnie coś dziwnego.

Zamarłam.

– Tadeusz… – zaczęłam powoli. – Co ty masz na nogach?

Spojrzał w dół. I też zamarł.

Na lewej nodze miał elegancki, czarny półbut. Na prawej – sportowy, granatowy adidas.

– Cholera… – powiedział tylko.

– Ty naprawdę miałeś zamiar tak wyjść z domu?! Na kolację do mojej siostry?! – wykrztusiłam. – Czy ty w ogóle się widziałeś w lustrze?

– Widziałem marynarkę, koszulę… butów nie. Były w przedpokoju. Jeden założyłem, drugi się trochę różnił, ale myślałem, że to przez światło. Po ciemku trudno wyczuć różnicę.

– Ciemno to masz, Tadeusz, ale w głowie! – wyrwało mi się.

Zdjął buty i poszedł szukać „do pary”. Gdy wrócił, miał już właściwe obuwie, ale humor jak zbity pies.

– Może jednak nie idźmy… – mruknął.

Podeszłam, poprawiłam mu kołnierzyk.

– Idziemy. Ale jak jeszcze raz włożysz cokolwiek bez mojej kontroli, to następnym razem pójdziemy, ale do okulisty.

Eksperyment z pralką

Zawsze wiedziałam, że zostawienie Tadeusza samego w domu na dłużej niż dwie godziny to ryzyko. Ale tego dnia naprawdę musiałam iść do lekarza, a potem do apteki. Wróciłam po trzech godzinach. Wchodzę, zdejmuję buty, a w łazience słyszę... dziwny dźwięk. Jakby coś... piszczało?

Otwieram drzwi i widzę to. Pralka chodzi w najlepsze, ale coś jest nie tak – z wnętrza wystają resztki gazet, ścierka kuchenną fruwa w kółko, a na drzwiczkach przyklejony taśmą klejącą jest... instruktażowy rysunek „jak zamknąć pralkę”.

– Tadeusz! – zawołałam, bo już czułam, że to znowu jego dzieło.

Przyszedł jak gdyby nigdy nic, trzymając w rękach słoik z kropelką.

– Co tu się dzieje?! Co to za origami w pralce?!

– Bo się drzwiczki nie domykały dobrze. I przeciekało. To je dokleiłem. Ale żeby się nie ruszało, to wrzuciłem gazetę, żeby docisnąć od środka. I ścierkę, żeby wypoziomować.

Zamknęłam oczy. Powoli. Głęboki wdech.

– Ty klejem... skleiłeś... pralkę?

– No a co miałem zrobić? Wezwać fachowca za dwie stówki? Sam sobie poradziłem.

Sam to ty się kiedyś w tej pralce zamkniesz, i jeszcze ją od środka zakleisz! – wybuchłam.

A on, zadowolony z siebie, poklepał mnie po ramieniu i dodał:

– Ale zobacz, nie przecieka. Działa.

Faktycznie nie przeciekała. Na razie. Ale bęben już wydawał dźwięki, jakby chciał wyjść na emeryturę razem z moim mężem.

Zaczynam się bać

– Jak chcesz się przydać, to idź po chrust do lasu – rzuciłam kiedyś z ironią, gdy po raz trzeci w tym tygodniu usłyszałam, że „na emeryturze to człowiek powinien czuć się wolny jak ptak”.

Tadeusz uniósł brwi.

– Tak na serio?

– A jak myślisz? – mruknęłam, już wracając do krojenia marchewki.

Dwie godziny później wchodzi do domu zziajany, w rękach trzymając ogromną wiązkę gałęzi.

– Tadaaam! – zawołał dumnie. – Zebrałem!

Obejrzałam zawiniątko. Połamane konary, zielsko, jakiś worek z liśćmi i… plastikowy wieszak?

– Gdzie ty to zbierałeś? W lesie czy na śmietniku?

– No… w okolicach lasu. Tak trochę przy drodze.

– Aha. I to wszystko wyniosłeś z gołymi rękami?

– Miałem siatkę z Biedronki.

Siatkę. Z chrustem. Prawie płakałam ze śmiechu.

– Dobrze, a wiesz, że teraz to trzeba posegregować? Suche od mokrego. Cienkie od grubego. I w ogóle nie wszystko można palić. A to – tu wskazałam wieszak – to się nie pali, to się topi.

– Przecież ja tego nie będę palił, tylko chciałem ci pomóc. Żeby było romantycznie. Ognisko. Kiełbaski. Wino z kartonu.

Romantycznie... Patrzyłam na niego, tego mojego skapcaniałego dziwoląga, i nagle zrobiło mi się ciepło na sercu.

– Dobrze – westchnęłam. – Ale więcej wieszaków z lasu nie przynoś. I jutro jedziemy do Castoramy po koszyk na chrust.

– I rękawice?

– I rozum.

Nieogarnięty, ale mój

Czasem siadam wieczorem w fotelu i patrzę na Tadeusza, jak śpi z otwartą buzią, chrapiąc tak, że kot ucieka pod stół. Myślę sobie wtedy: „Boże, z kim ja się związałam?” Ale zaraz potem przypominam sobie, że to przecież ten sam facet, który kiedyś robił mi herbatę z miodem, jak tylko zaczynałam pokasływać. Który zapamiętał datę mojej matury, ale nie potrafi zapamiętać PIN-u do karty.

Emerytura go zmieniła. Trochę zgnuśniał, trochę skapcaniał, owszem. Ale może to po prostu nowy etap, na którym człowiek ma prawo pogubić się w rzeczywistości i założyć dwie lewe skarpety. Może nie muszę już liczyć na to, że zorganizuje nam wakacje, albo ugotuje zupę bez strat w sprzęcie AGD. Może teraz ja ogarniam rzeczywistość, a on... po prostu w niej jest.

I mimo że czasem marzę o ciszy, porządku i łazience bez śladów pasty do zębów na lustrze, to wiem, że jakby nagle tego wszystkiego zabrakło – oszalałabym z tęsknoty.

– Tadeusz – mówię czasem, głaszcząc go po głowie – ja ci wszystko wybaczę...

A on tylko burczy przez sen:

– I pamiętaj... wersalka suszy najlepiej...

I śpimy tak razem. Wśród niedopasowanych skarpet, suszonych grzybów w kuchni i zapachu zupy, który już na zawsze zostanie w czajniku. Bo choć jest nieogarnięty, to jest mój.

Helena, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama