„Na emeryturze męczyła mnie samotność. Zamiast kłaść się do trumny, postanowiłam jeszcze coś wycisnąć z życia”
„– Wiesz, Basiu, życie się nie kończy, jak się przestaje być potrzebnym. Dopiero się zaczyna – powiedziała z uśmiechem, mieszając herbatę.
Słuchałam jej z niedowierzaniem. Jakby mówiła w innym języku. Ja nie potrafiłam wyobrazić sobie życia, które nie kręci się wokół innych.
– Zazdroszczę ci – powiedziałam cicho”.

Zawsze byłam dla kogoś. Żoną Mariana, matką Tomka, pracownicą w urzędzie. Od sześciu lat jestem wdową, od tygodnia – emerytką. Myślałam, że będę czuć ulgę, że wreszcie odpocznę, ale zamiast tego przyszła cisza. Gęsta, obezwładniająca, wsączająca się w każdą myśl. Dni wcześniej miały rytm – kawa o siódmej, tramwaj o ósmej, telefon do syna w niedzielę. Teraz nie dzwoni nikt. A ja nie mam odwagi zadzwonić pierwsza. Siedzę przy kuchennym stole, patrzę na parującą herbatę i czuję, jak coś we mnie pęka. Jakby świat toczył się dalej, ale już beze mnie.
Jakbym przestała być potrzebna
Nie mogłam już dłużej siedzieć w domu. Ubrałam płaszcz, zapięłam go aż pod szyję i wyszłam, choć nie miałam żadnego celu. Miasto, które znałam od zawsze, wyglądało inaczej. Może to ja się zmieniłam? Ludzie mijali mnie w pośpiechu – młodzi, z teczkami, z kubkami kawy, matki ciągnące dzieci za rękę, starsi panowie z gazetami pod pachą. Każdy gdzieś szedł. Każdy miał dokąd. Ja po prostu szłam, licząc kroki, jakby to miało nadać sens temu spacerowi.
Usiadłam na ławce w parku, dokładnie tej samej, na której kiedyś siedziałam z Marianem. Wtedy śmialiśmy się z dzieci, które goniły gołębie. Teraz czułam się jak duch – przeźroczysta, nierzeczywista. Patrzyłam, jak życie toczy się obok mnie, a ja nie jestem już jego częścią.
– Ładna dziś pogoda, prawda? – odezwał się głos obok mnie.
Spojrzałam w bok. Obok siedziała starsza kobieta, o krótko ściętych siwych włosach. Uśmiechała się lekko, ale w oczach miała coś znajomego – zmęczenie? Tęsknotę?
– Tak... choć jakoś trudno to zauważyć – odpowiedziałam.
– Trudno zauważyć cokolwiek, kiedy człowiek nie ma z kim o tym porozmawiać – powiedziała. – Ale wie pani... ja się już z tą samotnością trochę zaprzyjaźniłam.
Milczałam. Patrzyłam na nią i miałam ochotę zapytać, jak się to robi. Jak zaprzyjaźnia się z ciszą.
Kiedy wychodziłam z piekarni z jeszcze ciepłą bułką, ktoś zawołał moje imię. „Barbara?” Odwróciłam się zaskoczona. Przede mną stała kobieta w czerwonym płaszczu, z uśmiechem tak znajomym, że aż coś ścisnęło mnie w środku.
– Hania? – zapytałam niepewnie.
– A jednak mnie poznałaś! – roześmiała się. – Minęło chyba... trzydzieści lat?
Była moją koleżanką z liceum
Pamiętałam ją jako dziewczynę z gitarą, z milionem pomysłów i wiecznie roześmianą twarzą. Teraz też się śmiała, ale w oczach miała mądrość, której wtedy nam brakowało.
Zaproponowała kawę w pobliskiej kawiarni. Zgodziłam się, zanim zdążyłam się zastanowić. Usiadłyśmy przy oknie. Hania zaczęła opowiadać o swoim życiu – mąż zmarł kilka lat temu, dzieci mają swoje sprawy, ale ona nie siedzi w miejscu. Chodzi na zajęcia plastyczne, jeździ na wycieczki z grupą znajomych, czasem nawet sama wyjeżdża na kilka dni nad morze.
– Wiesz, Basiu, życie się nie kończy, jak się przestaje być potrzebnym. Dopiero się zaczyna – powiedziała z uśmiechem, mieszając herbatę.
Słuchałam jej z niedowierzaniem. Jakby mówiła w innym języku. Ja nie potrafiłam wyobrazić sobie życia, które nie kręci się wokół innych.
– Zazdroszczę ci – powiedziałam cicho.
– Nie zazdrość. Zrób coś dla siebie. Jeszcze możesz – odpowiedziała bez cienia moralizowania.
Tamtego dnia, kiedy wracałam do domu, pierwszy raz od dawna nie czułam tylko pustki. Poczułam coś innego – lekki niepokój. Jakby coś się zaczynało, a nie kończyło.
Wieczorem chodziłam po mieszkaniu bez celu. Przesuwałam palcami po grzbietach książek, otwierałam szuflady, zamykałam je od razu. W końcu usiadłam na podłodze w sypialni i wyciągnęłam pudło, które stało tam od lat – stare zdjęcia, listy, kilka zeszytów. W jednym z nich, na pierwszej stronie, napisałam kiedyś: „Moje marzenia – lista do spełnienia przed czterdziestką”. Przekartkowałam dalej. Chciałam nauczyć się tańczyć salsę. Chciałam pojechać do Paryża. Nauczyć się włoskiego. Napisać opowiadanie.
Poczułam, jak oczy zaczynają mi łzawić. Ile z tego zrobiłam? Nic. Wszystko zawsze było odkładane, bo najpierw trzeba było zapłacić ratę kredytu, potem pomóc Tomkowi, potem Marian zachorował... A potem już nie było „potem”.
Było tylko „za późno”
Wstałam i włożyłam płaszcz. Była prawie północ, ale musiałam wyjść. Potrzebowałam powietrza. Przeszłam się pod blokiem, dalej na skwer, gdzie latarnie świeciły jak wyblakłe księżyce. Czułam, jak coś mnie ściska od środka, jakby życie nagle zapytało mnie: „A ty, Barbara, co ty w ogóle chciałaś?”
– Co ja robiłam przez całe życie? – szepnęłam sama do siebie. – Dlaczego nikt nie zapytał, czego ja chcę?
A może ktoś pytał, tylko ja nie umiałam odpowiedzieć?
Zatrzymałam się pod drzewem i spojrzałam w górę. Gałęzie wyglądały jak plątanina moich myśli. Bałam się. Ale pierwszy raz od dawna czułam, że ten lęk może mnie gdzieś zaprowadzić.
W poniedziałek rano ubrałam się w ciemnoniebieski sweter, taki, który zawsze lubił Marian. Wzięłam torebkę i poszłam na zajęcia z rysunku. Zaprosiła mnie Hania – mówiła, że to luźna grupa, że nie trzeba umieć rysować, że chodzi o bycie razem. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale coś mnie tam ciągnęło.
W sali było już kilka osób. Głównie kobiety w moim wieku, niektóre rozmawiały, inne już coś szkicowały. Usiedliśmy przy długim stole, prowadzący – pan w okularach, z szalikiem przewiązanym nonszalancko – rozdał kartki i ołówki.
– Rysujemy dziś wspomnienie. Coś, co was poruszyło. Coś, co nosicie ze sobą – powiedział.
Spojrzałam na pustą kartkę i przez chwilę chciałam uciec. Ale ręka sama zaczęła kreślić linie. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej. Powstał szkic – mężczyzna w jasnej koszuli siedzący na tarasie, obok dziewczynka z warkoczem. To był mój tata. Nie myślałam o nim od lat. A teraz nagle znów tam byłam – siedziałam obok niego, czułam zapach jego papierosów i ciepło letniego popołudnia.
Zacisnęłam dłoń na ołówku, próbując opanować drżenie.
– Piękny rysunek – odezwał się prowadzący, zaglądając mi przez ramię. – Ma duszę.
Po zajęciach podeszła do mnie Hania. Uśmiechała się ciepło.
– Wzruszyłaś się?
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zrobiłam coś tylko dla siebie – odpowiedziałam. I to była prawda.
Tamtego dnia, kiedy wracałam do domu, świat wydawał się odrobinę jaśniejszy.
Zaczęłam prowadzić pamiętnik
Nie dla kogoś, nie po to, by coś udowodnić, ale dla siebie. Pisałam wieczorami, czasem tylko kilka zdań, czasem całe strony. O tym, co czuję, o tym, co zapamiętałam, o ludziach, których już nie ma i o tych, którzy może jeszcze się pojawią.
Chodziłam na zajęcia regularnie. Nie wszystkie rysunki mi wychodziły, ale to nie miało już znaczenia. Chodziło o to, że znów byłam częścią czegoś. Zaczęłam rozpoznawać twarze, zapamiętywać imiona. Janka, która zawsze nosiła kolorowe kolczyki. Zosia, która przynosiła domowe ciasto. Nawet śmiałam się z nimi, opowiadałam kawały, których wcześniej nie miałam komu opowiedzieć.
Któregoś dnia Hania wspomniała o planowanym wyjeździe – kilka dni nad morzem, w domkach blisko plaży. Ponoć malują tam pejzaże i wieczorami siedzą przy ognisku.
– Powinnaś pojechać z nami, Basiu – powiedziała. – To naprawdę cudowny czas.
Zawahałam się. Myśl o podróży wywołała niepokój.
– Nie wiem, czy dam radę... – zaczęłam.
– A może właśnie teraz powinnaś spróbować? – przerwała mi łagodnie.
Spojrzałam na nią. W oczach miała tę samą ciepłą pewność, co wtedy w kawiarni.
– Chyba masz rację – powiedziałam. – Może właśnie teraz.
Kiedy wróciłam do domu, pierwsze co zrobiłam, to wyjęłam z szafy małą walizkę. Jeszcze nie spakowaną, ale już gotową.
To był pierwszy krok
Nie spektakularny, ale mój. Dzisiaj siedzę przy tym samym kuchennym stole, przy którym płakałam pierwszego dnia emerytury. Ale dziś nie ma ciszy. Na blacie leży szkicownik z niedokończonym rysunkiem – dzieci bawiących się na plaży. Obok zaproszenie na spotkanie klubu książki. Na krześle obok torba z farbami i folder o warsztatach akwareli w Kazimierzu Dolnym. Mój telefon leży na stole, ekran podświetlony – numer Hani już wybrany, jeszcze nie zatwierdzony.
Patrzę przez okno – wiosna. Gałęzie, które zimą wyglądały jak kraty, teraz zielenieją. W głowie nie mam już tylko myśli, że coś się skończyło. Pojawiły się nowe pytania: co jeszcze przede mną? Co mogę zrobić z tym, co zostało?
Wciskam zieloną słuchawkę.
– Hania? Cześć. Masz czas na kawę? Dziś ja stawiam.
Hania śmieje się po drugiej stronie.
– Właśnie czekałam, aż zadzwonisz.
Wychodzę z domu. Zamiast lęku, czuję cichą ekscytację. Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale już wiem, że chcę je przeżyć świadomie. Dla siebie. Nie dlatego, że ktoś czegoś ode mnie oczekuje, ale dlatego, że ja chcę.
Kiedyś nie miałam do kogo zadzwonić. Dziś wiem, że mam. I wiem też, że jeszcze wiele numerów przede mną – tych znanych i tych, które dopiero zapiszę.
Życie się nie skończyło. Ono po prostu zmieniło tempo. A ja uczę się z nim iść. Krok po kroku.
Barbara, 65 lat

