Reklama

Zawsze byłam aktywną kobietą. Kiedy uczyłam polskiego w liceum, dzień zaczynał się o szóstej: szybka kawa, radio w tle, kot plączący się pod nogami. A potem to już jakoś szło — dzieciaki, kartkówki, rodzice, rady pedagogiczne, plotki w pokoju nauczycielskim i wieczny niedoczas. Nieraz marudziłam, że mam dość. Że już tylko odliczam lata do emerytury, do wolności. Wolności… Phi.

A dziś? Siedzę na tej osławionej emeryturze w kuchni z kolejnym kubkiem herbaty, w ciszy, która rozdziera mi bębenki w uszach. Telewizor gada sam do siebie, kiedy oglądam programy o remontach, choć nic nie zamierzam remontować. Jem samotne obiady, najczęściej z mikrofalówki, bo gotowanie dla samej siebie jakoś nie ma sensu. A najlepszym punktem dnia bywa spacer do Biedronki, bo chociaż ochroniarz się do mnie uśmiechnie.

Wstaję późno. Śniadanie nie ma smaku, a po nim przebieram się z piżamy w dres i nawet nie udaję, że zrobię coś produktywnego. Na książkach, które przecież kiedyś tak kochałam, nie mogę się skupić. Głowę mam pełną niepokoju, że czas ucieka, a ja nic z nim nie robię. Że mam więcej wspomnień niż planów.

Dzwoni Magda, moja córka. Regularnie, niemal co dzień.

— Mamo, jak się dziś czujesz? — pyta tym swoim troskliwym tonem.

Jak zwykle — odpowiadam. — Zrobiłam zupę, trochę poprasowałam. Poza tym nudzę się jak mops.

— Może wyjdź do ludzi? — namawia. — Zadzwoń do którejś koleżanki?

— Daj spokój — burczę z lekką irytacją. — Kryśka przeprowadziła się do syna, a Zosia od miesięcy chora. Nie będę się pchać na siłę.

— Mamo… martwię się o ciebie — szepcze.

Milczę, bo wiem, że ma rację. Czasem patrzę w lustro i ledwo się poznaję. Jestem taka zmęczona, taka… pusta i stara. A najgorsze, że nie wiem, po co wstaję z łóżka. Nikt mnie nie potrzebuje. Nie jestem już nauczycielką, koleżanką ani żoną. Jestem tylko „panią Basią z bloku numer 12”, co robi dobre placki, ale już ich nawet nie piecze. Bo po co?

Ostatnio, kiedy oglądałam jakiś idiotyczny talk-show, gdzie ludzie przekrzykiwali się w temacie zdrad, wydarłam się nagle do telewizora:

— Głupia jesteś! Zdradza cię, a ty jeszcze pytasz „dlaczego”?!

A potem… potem się rozpłakałam. Płakałam tak długo, że aż kot się zainteresował, co mi się stało. Zrozumiałam, że zaczynam wariować i że coś musi się zmienić. Bo jeśli nie, to ta emerytura mnie pożre. Powoli, po cichu, ale do końca.

Parsknęłam pod nosem

Magda zadzwoniła jak zwykle po ósmej. Nawet się już nie starałam udawać, że jestem czymkolwiek zajęta.

— Mamo, myślałaś o tym, co ci mówiłam ostatnio? — Znałam ten ton, uprzejmy, ale nieustępliwy.

Westchnęłam.

— O świetlicy? — mruknęłam. — Tak, myślałam. I doszłam do wniosku, że to pomysł z czapy. Ja się do dzieci nie nadaję. One teraz mają tablety zamiast mózgu.

— Mamo…

— No co? — przerwałam jej. — Powiedz sama! Jak się do nich mówi, to nawet nie patrzą, tylko w ekran gapią się jak w obrazek. Ja jestem z innej epoki.

— Właśnie dlatego tam cię potrzeba — nie ustępowała.

Parsknęłam pod nosem.

— Tak? — rzuciłam lekko rozbawiona. — To teraz stawia się pomniki przeszłości w świetlicach?

Magda nie dała się sprowokować.

— Tam jest tyle dzieci, że nie nadążają ich pilnować — ciągnęła. — A ty zawsze rozumiałaś dzieci. I potrafisz piec, no i mówić tak, że człowiek cię słucha.

Nie jestem już nauczycielką, Magda — przypomniałam. — Teraz jestem babcią na kanapie. A nie, przepraszam: byłym nauczycielem na kanapie.

— Właśnie dlatego musisz wstać z tej kanapy — drążyła. — Dyrektorka tej szkoły to moja koleżanka z liceum. Szukają kogoś, kto choćby raz w tygodniu z nimi posiedzi. Nie musisz niczego uczyć. Wystarczy, że tam będziesz.

— Ja już się nabyłam — wymamrotałam. — Trzydzieści osiem lat. Swoje odpracowałam.

— Mamo… — Westchnęła, tym razem cicho, jakby się z kimś układała na nowo w głowie. — Ty się nigdzie nie ruszasz. Nie spotykasz się z ludźmi, nie wychodzisz, a ja się naprawdę martwię.

Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć. W jej głosie była ta nuta, której nie słyszałam od dawna — troska zmieszana z bezradnością.

— Ty się martwisz — powtórzyłam, ale już bez złośliwości. — A o kogo ja się mam martwić?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Dobrze. Pójdę — powiedziałam w końcu. — Ale tylko raz. Jak będzie źle, to koniec, rozumiesz? I nie rób z tego afery.

— Umowa stoi. — Słyszałam, jak bardzo się cieszy. — Pojedziemy razem. Pani Ewa cię oprowadzi. Sama mówiła, że też będzie.

Zgodziłam się. Nie wiem, czy bardziej z nudów, czy dla świętego spokoju. A może po prostu nie chciałam słyszeć w jej głosie tego smutku. W dzień spotkania założyłam ciemną sukienkę, tę bezpieczną, w której chodzę do lekarza. Spięłam włosy, usta pociągnęłam szminką, ale szybko ją starłam, żeby nie wyglądać, jakbym się za bardzo starała.

Szłam za Magdą szkolnym korytarzem, patrząc na kolorowe plakaty, dziecięce rysunki i te krzywe literki. Wszystko pachniało kurzem, kredą i obiadem. Kiedyś kochałam ten zapach, teraz... Teraz mnie drażnił.

Przed świetlicą poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku.

„To będzie katastrofa” — pomyślałam.

A potem Magda otworzyła drzwi.

Dzieciaki były wszędzie

W środku był hałas. Taki, którego nie da się opisać ani uciszyć. Kilkanaście dzieci biegało, ktoś płakał, ktoś śpiewał. Jedna z pań próbowała opanować grupkę przy stoliku, ale wyglądała na zmęczoną bardziej niż ja po maturach.

Stałam w progu jak słup. Magda pchnęła mnie lekko łokciem.

— Mamo, idź — rzuciła. — Ewa już cię widzi.

Podeszła do mnie drobna, uśmiechnięta kobieta w okularach.

— Pani Basia? Cudownie, że pani jest — rzuciła z entuzjazmem. — Proszę, niech się pani nie krępuje. Usiądźmy.

Dzieci nie przejęły się moją obecnością. Jedno zapytało, czy mam ciastka, inne, czy umiem grać w warcaby. Trzecie bez słowa wpakowało mi się na kolana, bo mama mówi, że starsi mają miękkie kolana.

Po godzinie nie wiedziałam, jak mam na imię. Zagrałam trzy partie memory, przeczytałam dwie bajki i pomogłam zasznurować sześć par butów. Dzieciaki były wszędzie. Ale jedna rzecz zapadła mi w pamięć.

— A przyjdzie pani jutro? — zapytała dziewczynka w rudym swetrze.

— A chcesz, żebym przyszła? — odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

— Tak. — Spojrzała na mnie z powagą. — Bo pani placki są lepsze niż ta zupa, co tu gotują.

Nie miałam pojęcia, skąd wiedziała o moich plackach. Wróciłam do domu zmęczona, ale po raz pierwszy od miesięcy uśmiechnięta.

Znów byłam kimś

Zaczęłam tam chodzić co drugi dzień, a później codziennie. Sama nie wiem, kiedy to się stało. Przestałam patrzeć w sufit po przebudzeniu, bo miałam dokąd iść. Z rana smażyłam placki ziemniaczane albo pakowałam do torby domowe rogaliki. Włosy czesałam dokładniej, nawet zaczęłam nosić kolczyki. Niby drobiazgi, ale czułam się... jakoś bardziej obecna. Jakby mnie znowu było więcej.

Dzieciaki mówiły na mnie „pani Basia od placków”. Gdy nie przyszłam jednego dnia, pytały z wyrzutem, czy umarłam. Odpowiadałam, że jeszcze nie tym razem.

Pani Ewa, dyrektorka, zaczęła wpadać częściej do świetlicy. Pewnego dnia podeszła do mnie i powiedziała:

— Pani Basiu, nie wiem, co pani zrobiła, ale te dzieci czekają na panią jak na Mikołaja. Ma pani w sobie coś, co je przyciąga. One się przy pani wyciszają.

Roześmiałam się.

— Wyglądam jak staruszka, to myślą, że trzeba być grzecznym — rzuciłam żartobliwie.

Ale w duchu… byłam dumna. Zauważyłam też coś, co nie dawało mi spokoju. Klara, ta dziewczynka w rudym swetrze, zawsze była głodna. Jadła szybko, jakby się bała, że ktoś jej zabierze talerz. Zawsze przynosiłam dla niej osobną kanapkę. Nie pytała, nie dziękowała, tylko brała, a ja udawałam, że tego nie widzę.

Po latach bycia nikim, znów byłam kimś. Bo ktoś mnie potrzebował.

Dzieci piszczały z radości

Pewnego dnia zostałyśmy z Klarą dłużej. Inne dzieci już wyszły, a ona siedziała przy oknie, skubiąc kanapkę. Podeszłam cicho i usiadłam obok.

— Mama cię odbiera? — zagadnęłam.

— Nie dziś — mruknęła, nie patrząc na mnie.

— A kto przyjdzie? — dopytywałam.

— Sama pójdę — wymamrotała.

Zabrzmiało to tak, jakby zdarzało się to nie pierwszy raz. Czekałam, nie chciałam naciskać. A ona po chwili dodała:

— Mama dużo śpi. Mówi, że jak śpi, to nie boli. A ja nie lubię, jak śpi, bo wtedy w domu jest zbyt cicho.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Przypomniała mi się moja matka, leżąca godzinami z głową przykrytą kocem, mówiąca, że boli ją światło.

Wróciłam do domu i od razu zadzwoniłam do Magdy.

— Trzeba coś z tym zrobić — mówiłam z przekonaniem. — Ta dziewczynka... Magda, ona jest sama. Ma osiem lat i sama chodzi ze szkoły. Co, jeśli coś jej się stanie?

— Możemy zgłosić to szkole albo do opieki. Ale musimy być bardzo ostrożne, żeby jej przy tym nie zaszkodzić — tłumaczyła.

— Ale ja nie chcę, żeby ją ktoś zabrał z domu — stwierdziłam. — Chcę tylko, żeby nie była głodna. I żeby ktoś sprawdził, czy ta matka nie potrzebuje pomocy.

Zgodziła się dyskretnie popytać.

Wieczorem siedziałam w fotelu z kubkiem herbaty i czułam bezsilność. Byłam stara, nie miałam wpływów, nie znałam systemu, ale nie mogłam po prostu udawać, że Klara to tylko jedno z anonimowych dzieci w świetlicy.

Zaczęłam znosić do szkoły gry, kredki, a raz przyniosłam ciasto drożdżowe. Dzieci piszczały z radości. A Klara? Ona podeszła po cichu i zapytała:

— A jutro będzie dzień placka?

— Może — odpowiedziałam tajemniczo. — Ale tylko jeśli obiecasz, że go zjesz, a nie oddasz koleżance.

Skinęła głową i uśmiechnęła się pierwszy raz.

Miałam być niepotrzebna

Pani Ewa poprosiła mnie któregoś dnia na rozmowę. Zamknęła za sobą drzwi pokoju nauczycielskiego i zaprosiła, żebym usiadła.

— Pani Basiu... chciałam porozmawiać — zaczęła. — To nic osobistego, ale...

Nie musiała kończyć. Już wiedziałam, co powie. Znałam ten ton. Słyszałam go tyle razy w życiu, zanim ktoś oznajmił, że nie ma już miejsca, że zmiany, że sytuacja wymaga cięć.

— To przez budżet — powiedziała cicho. — Świetlica ma być zorganizowana inaczej. Więcej obowiązków dla nauczycieli, mniej czasu. Wolontariat na razie... zawieszamy.

Przytaknęłam, choć nie ufałam swoim ustom. Nie chciałam, żeby drżały.

— Nie mówiłam dzieciom. To pani decyzja — dodała jeszcze. — Ale jeśli chce się pani dziś z nimi pożegnać...

— Nie — przerwałam. — Nie dziś. Chcę, żeby to był zwykły dzień.

Wróciłam do świetlicy i zachowywałam się normalnie. Przeczytałam bajkę, zagrałam w chińczyka. Zrobiłam kanapki.

Pod koniec dnia Klara podeszła do mnie i wręczyła złożoną na cztery kartkę.

— To dla pani — powiedziała.

Zajrzałam do niej w domu. Na kartce narysowane były trzy placki ziemniaczane, a pod nimi napisano dziecięcym pismem: „Najlepsza pani Basia od placków. Proszę nie odchodzić”.

Z trudem powstrzymałam się od płaczu. Usiadłam przy stole i patrzyłam długo w okno. Bo znowu miałam być niepotrzebna. Ale tym razem... zaczęłam się buntować.

Jeszcze komuś się przydam

Następnego dnia nie poszłam do świetlicy. Nie mogłam. Bałam się, że dzieci coś zauważą. Przesiedziałam pół dnia w kuchni, gapiąc się na kartkę, którą dała mi Klara. Leżała na stole, obok niej stała herbata, której nie wypiłam. W końcu schowałam laurkę do szuflady, tam, gdzie kiedyś trzymałam świadectwa z czerwonym paskiem moich uczniów.

Wyszłam na spacer. Przeszłam trzy ulice, potem skręciłam w lewo, choć zwykle chodziłam w prawo. Znalazłam się pod biblioteką. Na drzwiach wisiał plakat: „Poszukujemy wolontariuszy do pomocy seniorom i dzieciom w nauce czytania”. Zatrzymałam się i weszłam.

W środku pachniało książkami i kurzem, tak znajomo, że poczułam ciepło gdzieś w okolicy serca. Zgłosiłam się. Pani w okienku zapytała, od kiedy mogę zacząć. Odpowiedziałam, że od zaraz.

Tego samego dnia w skrzynce na listy znalazłam kopertę bez znaczka. W środku była kartka od Klary.

„Tęsknię. Jak urosnę, będę piekła tak jak Ty. Klara”.

Znowu usiadłam przy stole. Tym razem otworzyłam zeszyt i zaczęłam spisywać przepis na placki. Tak, żeby ktoś kiedyś też je zrobił. Gdy skończyłam, spojrzałam w okno. Na ludzi, którzy mijali się, nie wiedząc o sobie nic. I pomyślałam, że ja jeszcze komuś się przydam. Nie wnukom, nie sąsiadkom, nie wspomnieniom, ale sobie.

Barbara, 62 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama