Reklama

Zawsze marzyłam o tym, żeby zobaczyć Sri Lankę. Piaszczyste plaże, palmy kołyszące się na wietrze, słońce, które otula ciało… To wszystko brzmiało jak raj, szczególnie po ostatnich miesiącach, które w pracy były istnym piekłem. Czułam, że zaraz wybuchnę, jeśli się nie wyrwę chociaż na chwilę.

Potrzebowałam odpoczynku

Kampania dla nowego klienta wykończyła cały zespół. Duża firma z potencjałem i pieniędzmi. Dla naszego zarządu oznaczało to szansę na naprawdę fajne zarobki. Żeby jednak podpisać umowę na dłuższą współpracę, musieliśmy się wykazać. Tymczasem znana marka nie zawsze oznacza procedury, trzymanie się ustaleń i jasne wytyczne mówiące, co dokładnie jest do zrobienia.

Korporacja nie wyznaczyła konkretnej osoby odpowiedzialnej za współpracę z nami. W efekcie kontaktowaliśmy się raz z jednym managerem, raz z drugim lub trzecim. Każdy z nich miał swoje własne oczekiwania i wytyczne. Do tego jeden po drugim wciąż coś poprawiał. Dla nas oznaczało to mnóstwo dodatkowej pracy i nerwów.

Czułam, że jeszcze chwila i całkowicie zwariuję. Ile razy można poprawiać jedną i tą samą prezentację, gdy wie się, że uwagi zależą tylko o „widzimisię” kolejnych pracowników, którzy chcą wykazać się przed swoim własnym szefem? No właśnie. To jest nie tylko stresujące, ale i zajmuje mnóstwo dodatkowego czasu. Nic więc dziwnego w tym, że miałam dość zostawania w biurze do wieczora, siedzenia przed laptopem w weekendy i odbierania telefonów od kolejnych osób, które proponowały „nieco inną wizję marketingu” i „świeże spojrzenie na ich markę”.

Gdy projekt został klepnięty jako zaakceptowany, błyskawicznie złożyłam w kadrach wniosek o urlop. Wykupiłam wycieczkę last minute w znanym biurze podróży, spakowałam walizkę i poleciałam. Sama. Nie bałam się samotnej podróży. Bałam się tylko, że wrócę z niej taka sama. Czyli jako zestresowana i zapracowana singielka, która z jednej strony ma dość ciągłej pracy, a z drugiej – nie bardzo wie, co zrobić z wolnym czasem.

Nie przypuszczałam, że zgubiona torebka wszystko zmieni. Że bajkowa Sri Lanka pozwoli mi nie tylko zrobić piękne zdjęcia, wypocząć i odetchnąć od codzienności, ale i przyniesie dla mnie coś zupełnie innego. O wiele trwalszego niż opaleniznę i kolejne zachwycone komentarze pod zdjęciami na Facebooku, wstawiane przez dawno niewidzianych znajomych z liceum i podstawówki.

Najgorszy dzień wakacji

Zaczęło się banalnie. Po przylocie wzięłam chłodny prysznic i zafundowałam sobie krótką drzemkę. A potem postanowiłam wybrać się do centrum miejscowości na lunch. Wsiadłam do tuk-tuka i wyruszyłam. Byłam bardzo podekscytowana tym wypadem. Sri Lanka przywitała mnie słońcem, pięknymi widokami i życzliwą obsługą hotelową, która świetnie mówiła po angielsku. Podczas podróży robiłam zdjęcia, kręciłam filmiki i naprawdę zachwycałam się wszystkim, co mnie otaczało. Całkowicie zatopiłam się w tym egzotycznym miejscu i niczym mała dziewczynka chłonęłam widoki, które niewiele miały wspólnego z dotychczas odwiedzonymi krajami.

Gdy dotarłam na miejsce i sięgnęłam po portfel, zamarłam. Torebki nie było. Nie miałam pojęcia, gdzie ją zostawiłam. W hotelu? W tuk-tuku? A może jeszcze na lotnisku? Serce waliło mi jak oszalałe. W środku były wszystkie moje dokumenty, karty, ładowarka do telefonu, butelka z wodą, gotówka… Całe moje „być albo nie być” w jednym skórzanym pakunku. Jak niby poradzę sobie na wakacjach bez pieniędzy i karty kredytowej? Nie miałam nawet dowodu. Jak mam bez niego wrócić do kraju?

Usiadłam na murku i próbowałam nie panikować. Jasne, można zastrzec karty, zadzwonić do ambasady, ale… co ja tu teraz zrobię? Sama. Bez pieniędzy, z powoli rozładowującym się telefonem. Zgubiona – dosłownie i w przenośni. Jak niby wrócę do hotelu? Pieszo? Przecież się zgubię bez telefonu i nawigacji. Nie miałam nawet jak kupić sobie wody, a upał niemal z minuty na minutę robił się coraz większy. Słońce niemiłosiernie piekło, a ja czułam, że naprawdę zaschło mi w ustach.

Zamiast policji – on

Podeszłam do pobliskiego baru, żeby zapytać o możliwość kontaktu z hotelem, w którym się zatrzymałam. Obsługiwali tam także po angielsku, co uratowało mi skórę. Podałam nazwę hotelu, a barman, uśmiechnięty chłopak o ciemnych włosach i znajomym akcencie, skinął głową.

Jesteś z Polski? – zapytał z rozbawieniem w moim ojczystym języku. – Bo ja też.

Tak poznałam Marcina. Wcale tutaj nie pracował jako barman. Okazało się, że był właścicielem małej kafejki z pysznymi pierogami i lemoniadą imbirową. Klasyczny przykład Polaka, który wyjechał w siną dal i został tam na dobre, zachwycony miejscem, w które trafił, otaczającymi go ludźmi i egzotyczną kulturą.

To on pomógł mi zadzwonić do hotelu, sprawdzić tuk-tuka, którym jechałam (niestety, mojej torebki w nim nie było), zorganizować awaryjne połączenie z bankiem, żeby zastrzec te nieszczęsne karty. Jakby tego było mało – podał mi jeszcze szklankę pysznej wody imbirowej, która dla moich spierzchniętych ust była istnym zbawieniem.

To na koszt firmy – uśmiechnął się, wręczając mi słomkę. – Żeby przełamać stereotypy – dodał, mrugając do mnie okiem.

– Jakie stereotypy? – wydukałam, nie bardzo mając pojęcie, o czym on w ogóle mówi.

– No, że za granicą najgorzej to trafić na Polaka – roześmiał się szczerze, a ja w mig zapomniałam o tym, w jak beznadziejnej sytuacji aktualnie się znajduję.

A później… Później zaprosił mnie na obiad. Zjadłam. Nie tylko z głodu, chociaż od przyjazdu do hotelu nie miałam niczego w ustach i naprawdę poczułam, że zaczyna burczeć mi w brzuchu. Ale także dlatego, że przy nim pierwszy raz od rana się uśmiechnęłam. Ten chłopak naprawdę potrafił rozluźnić atmosferę. Takiej pasji, z jaką opowiadał o swoim wyjeździe na Sri Lankę, zakochaniu się w tym miejscu i swojej skromnej kafejce, jeszcze w życiu u nikogo nie widziałam.

Codzienność w innym tempie

Marcin nie nalegał na dalszą znajomość. Ale zaproponował, że pomoże mi, dopóki nie ogarnę spraw z dokumentami i pieniędzmi. Pożyczył mi nawet gotówkę, chociaż widzieliśmy się pierwszy raz w życiu.

Pieniądze to nie wszystko – mruknął, widząc moją skrępowaną minę. – Ale śniadanie bez kawy to już prawie zbrodnia – dodał tym swoim czarującym barytonem, który bardziej kojarzył mi się ze spikerem radiowym, a nie zwyczajnym chłopakiem ubranym w powyciąganą koszulkę i krótkie spodenki w kolorowe wzory.

Tak zaczęły się nasze poranki. Najpierw kawa, potem wspólny spacer. Pokazywał mi miejsca, których nie było w przewodnikach. Odwiedzaliśmy świątynie ukryte pośród drzew, lokalne bazarki, punkty widokowe. Wieczorami siadaliśmy przy plaży z lemoniadą lub piwem w dłoni i patrzyliśmy, jak słońce znika za horyzontem. Czułam się… lekko. Jakby ktoś zdjął ze mnie cały życiowy ciężar. Zapomniałam o pracy, wrednej szefowej, racie kredytu, która wciąż rośnie, braku bliskiej osoby, do której można przytulić się o poranku, towarzyszącej mi na co dzień samotności.

I tak, z dnia na dzień budziłam się z uśmiechem. Tylko że ten uśmiech nie był już zasługą azjatyckiego słońca, tylko jego. Tego nieznajomego chłopaka z Lublina, na którego natrafiłam gdzieś po drugiej stronie świata.

Pewnego dnia zapytał:

– Co byś zrobiła, gdyby ta torebka się znalazła?

Roześmiałam się.

– Zatrudniłabym ludzi, żebyś już nie smażył pierogów, tylko rozkochiwał kobiety na pełen etat.

Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę, a potem powiedział coś, co zapamiętam do końca życia:

A może to było przeznaczenie? Bo właśnie tak wygląda początek czegoś dobrego. Najczęściej jest kwestią przypadku.

Pożegnanie... Ale czy na pewno?

W końcu moja torebka się znalazła. Po tygodniu, w hotelu. Ktoś ją przyniósł do recepcji. Całą, nietkniętą. W środku były dokumenty, moje karty, drobiazgi, nawet gotówka, którą miałam przy sobie. Ucieszyłam się, jasne. Ale nie skakałam z radości. Bo przez te kilka dni zdążyłam poczuć, że coś innego jest ważniejsze, niż pieniądze i paszport.

Zdążyłam się zakochać. Tak, po zaledwie kilku dniach. Czułam, że z tym uśmiechniętym i pełnym pasji chłopakiem, smażącym pierogi pośród egzotycznych palm, naprawdę mogłabym spędzić całe życie. Marcin nie zatrzymywał mnie na siłę. Ale zapytał, czy wrócę. Powiedziałam, że nie wiem. Że nie chcę mówić „na pewno”.

Owszem, bardzo go polubiłam. Ale czy byłam gotowa na aż taką zmianę? Na porzucenie swojej pracy, mieszkania, bliskich? I wywrócenie dotychczasowego życia do góry nogami? Takich decyzji przecież nie podejmuje się w sekundę. Przeprowadzka na Sri Lankę? Nawet w najśmielszych snach nie myślałam o czymś takim.

Zobaczymy, co przyniesie przyszłość

Dzisiaj, pisząc te słowa, pakuję walizkę. Tak. Wracam na Sri Lankę. Wzięłam bezpłatny urlop, wynajęłam swoje mieszkanie na pięć miesięcy koleżance z mojej rodzinnej miejscowości i postanowiłam spróbować nowego życia. Nie wiem, co z tego będzie. Czy zostanę z Marcinem? A może wrócę? Ale czy to jest ważne?

Liczy się to, że postanowiłam spróbować. Nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdybym nie wykorzystała szansy, którą postanowił przede mną los. A wszystko to dzięki zagubionej torebce.

Beata, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama