Reklama

Nie czekam już na święta. Ani na Dzień Matki, ani na urodziny, imieniny, Boże Narodzenie. Naprawdę. Mówię to głośno od lat. Dzieciom, mężowi, sąsiadce na klatce. Tylko że jak co roku, coś we mnie cicho się jednak budzi. Jakaś nieprzyzwoita iskierka nadziei. Może tym razem... Może ktoś zauważy, że jestem. Że wciąż tu jestem.

Karolina i Paweł – dorośli, samodzielni, ale mieszkają z nami. Teoretycznie „na chwilę”, praktycznie już trzeci rok. Każde swoje życie, swoje sprawy, swoje słuchawki w uszach. Adam też... Mąż od zawsze, teraz bardziej współlokator niż partner. Jemy razem, ale nie rozmawiamy. Oglądamy telewizję, ale nie widzimy siebie.

Ja – pół na pół. Pół na emeryturze, półaktywna zawodowo. Trochę gotuję, trochę sprzątam, trochę doradzam w aptece, żeby nie zwariować. Ale przede wszystkim znikam. Każdego dnia trochę bardziej.

W Dniu Matki nie oczekiwałam cudów. Tylko że ktoś pamięta, że jestem nie tylko mamą, ale też kobietą z własnym życiem. Z marzeniami.

Nie tego chciałam

– Mamo, wstawaj! – Karolina wpadła do sypialni jak huragan. – No rusz się, mamy coś dla ciebie!

Zsunęłam stopy z łóżka. W kuchni czekała już Paweł z uśmiechem i kolorową torbą z logo drogerii. Była nawet kokardka. Pachniało kawą i owsianką, ale najintensywniej – satysfakcją dzieci.

Wszystkiego najlepszego, mamo! – Karolina wręczyła mi torebkę.

– Oj tak, najlepszego! – dorzucił Paweł.

Uśmiechnęłam się. Naprawdę się uśmiechnęłam, jak trzeba. Bo przecież liczy się gest. A potem zajrzałam do środka. Krem. Przeciwzmarszczkowy. Z „efektem liftingu i głęboką regeneracją dla cery dojrzałej”. Przez chwilę tylko patrzyłam. Na złote litery. Na dopisek „50+”. Na elegancki słoiczek.

– A więc według was to właśnie jest... to, czego matka potrzebuje najbardziej? – spytałam spokojnie, może aż za spokojnie.

– Mamo, to z dobrej drogerii – Karolina usiadła obok mnie. – Specjalnie szukaliśmy czegoś dla... no wiesz, cery dojrzałej.

– Pani w sklepie powiedziała, że to bestseller – dodał Paweł. – No to wzięliśmy.

Chciałam coś powiedzieć. Coś złośliwego, błyskotliwego, może gorzkiego. Ale tylko skinęłam głową i wzięłam łyk kawy. W tamtym momencie nie chodziło nawet o krem. Chodziło o to, że naprawdę myśleli, że tym mnie ucieszą. Że nie widzą, jak bardzo tęsknię za czymś innym niż kolejną warstwą wygładzającego serum.

Musiałam się wyżalić

– Halo? Werka? – głos Krystyny zawsze brzmiał, jakby właśnie wyciągała świeżo upieczone drożdżówki z piekarnika. – Dzieci pamiętały?

– O tak, pamiętały – odparłam z udawanym entuzjazmem. – Dostałam krem. Przeciwzmarszczkowy. Z hasłem „walka z oznakami starzenia”. Czyli, wiesz, wyraźna wiadomość: starzejesz się, mamo. Ratuj, póki jeszcze coś się da.

– Oj, Werka... może po prostu nie wiedzą, jak inaczej cię uszczęśliwić?

– Wiesz co, może właśnie w tym rzecz – westchnęłam. – Że ja już sama nie wiem, czy to jeszcze możliwe. Uszczęśliwić mnie, to znaczy.

Krystyna milczała chwilę.

– A może czas wreszcie im powiedzieć? Że potrzebujesz czegoś więcej niż ładnie opakowanego kremu?

– Ale ja przestałam mówić, Kryśka. W którymś momencie tak się wszystko przykurzyło... Ich życie, ich sprawy, mój wieczny zapas makaronu i płynów do szyb. A ja? Stałam się czymś... funkcjonalnym. Służącą z obniżonym poziomem kolagenu.

– Nie gadaj głupot. Jesteś Weronika. Jesteś kobietą. Zawsze byłaś. I dalej jesteś, do cholery.

Spojrzałam na słoiczek kremu stojący na blacie.

– No właśnie. Jestem kobietą 55+. Z redukcją głębokich zmarszczek i „promiennym blaskiem”, jak twierdzi etykieta. Ale wiesz co, Kryśka? Chyba chciałabym, żeby to był inny blask. Taki... z wnętrza.

Czułam żal

– Myślisz, że ją uraziliśmy? – Karolina siedziała przy kuchennym stole, dłubiąc łyżką w pustej misce po owsiance.

– No chyba. Ale jak mamy wiedzieć, co chce? – Paweł rozłożył ręce. – Zawsze mówi, że niczego nie potrzebuje. To co, mamy wręczać jej kwiaty z karteczką „kochamy cię, mamo”, jak miałaś osiem lat?

Stałam za framugą. Przez chwilę chciałam się wycofać. Ale zamiast tego weszłam. Bez słowa. Paweł spojrzał na mnie pierwszy, zaskoczony.

– Mamo...

Usiadłam naprzeciwko nich i długo nic nie mówiłam. Czekałam, aż będzie cisza. A potem powiedziałam tylko:

– Nie chodzi o rzeczy. Chodzi o to, że chcę, żebyście mnie naprawdę zobaczyli.

Zrobiło się cicho. Karolina odwróciła wzrok, Paweł przestał dłubać w misce.

– Codziennie mijacie mnie w tym domu. Codziennie gotuję wam obiad, sprzątam, wstawiam pranie. Codziennie jestem. Ale czy ktoś z was ostatnio zapytał mnie, co czuję? Czego chcę? Co mi się śni? – głos zaczął mi drżeć. – Nie. Bo jestem „mamą”. Zawsze byłam. Ale już nie tylko nią jestem.

Karolina przygryzła wargę.

– Mamo, ja nie wiedziałam, że tak to odbierasz...

– Bo nigdy o tym nie mówię, prawda? Nie krzyczę, nie dramatyzuję. Ale to nie znaczy, że nie boli. Boli. I dziś, kiedy dostałam ten krem, poczułam się, jakbyście mi wręczyli lustro i powiedzieli: „Patrz, czas minął, mamo. Czas się ratować.”

– Nie to mieliśmy na myśli...

– Ale to poczułam – przerwałam cicho.

Wygarnęłam dzieciom

– Kiedyś robiłam wszystko, żebyście czuli się wyjątkowi – zaczęłam, wpatrując się w kubek z herbatą. – Szyłam wam kostiumy na przedstawienia, pamiętacie? Paweł, ty byłeś marchewką z filcu, a Karolina… ty miałaś sukienkę wróżki, zszywaną ręcznie, bo nie było nas stać na kupną.

Uśmiechnęli się niepewnie.

– Pamiętam… – mruknęła Karolina. – Miałaś wtedy rany na palcach od igieł.

– Bo zależało mi – powiedziałam. – Każdego dnia zależało mi, żebyście czuli się kochani, ważni. Żebyście wiedzieli, że jesteście kimś więcej. I może to głupie, ale dziś... ja też chciałam się tak poczuć. Choć raz w roku.

Mamo, nie wiedzieliśmy, że to dla ciebie takie ważne… – Karolina spuściła głowę. – Myśleliśmy, że po prostu… że wolisz spokój.

– Bo przestałam mówić. Ale to nie znaczy, że przestałam czuć. – Poczułam, jak w gardle rośnie mi gula. – Pamiętacie, jak nie mogłam spać przed waszymi sprawdzianami? Jak w nocy biegałam z termometrem, bo jedno z was miało gorączkę? Jak rezygnowałam z pracy, kiedy nie było komu was odebrać ze szkoły?

– Tak – powiedział Paweł cicho. – Pamiętam.

– Teraz ja potrzebuję, żeby ktoś się mną zaopiekował. Po prostu – chwilą uwagi.

Usiedli bliżej. Bez słów. Ale to było więcej niż wcześniej.

Mąż też nie widział problemu

Adam siedział przy stole, przeglądając gazetę. Cichy, jak zwykle. Weszłam do kuchni, wciąż trzymając w ręku krem. Usiadłam naprzeciwko niego. Chwilę milczeliśmy.

– Coś się stało? – zapytał w końcu.

– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Dostałam dziś krem. Od dzieci. Przeciwzmarszczkowy. Z liftingiem. Złoty słoiczek. „Dla skóry dojrzałej”.

– Aha… – odłożył gazetę. – I?

– I poczułam, że nie jestem już kobietą. Że jestem tylko mamą. I trochę sprzątaczką. I trochę kucharką. I trochę niewidzialną. A kobieta? Zniknęła.

Adam patrzył na mnie długo.

– Werka, zawsze byłaś kobietą. Tylko… może za rzadko ci to mówimy.

– Może. A może już sami zapomnieliście, że we mnie też coś się tli. Pragnienie, czułość, potrzeba bycia widzianą. A nie tylko docenianą za rosół i czyste koszule.

Westchnął, przecierając twarz dłońmi.

Chyba za bardzo się do ciebie przyzwyczailiśmy. Do tego, że jesteś. Że zawsze ogarniesz, przytulisz, załatwisz.

– Ale ja już nie chcę być tylko kimś, kto ogarnia – wyszeptałam. – Chcę znów czuć się… kobietą. Po prostu. Bez numeru wieku.

Usiadłam przed lustrem w łazience. W dłoni trzymałam ulotkę od kremu. „Głęboka regeneracja, lifting i blask” – przeczytałam na głos, jakby to miało coś zmienić. Spojrzałam sobie w oczy. Zmarszczki może i się pogłębiły, ale to nie one bolały najbardziej. Najbardziej bolało to, że przez lata nikt nie widział, co się dzieje pod ich powierzchnią.

Odłożyłam krem na półkę. Nie wyrzuciłam go. Już nie czułam złości. Był symbolem, owszem, ale nie wrogiem. Może nawet go użyję. Ale nie po to, żeby odzyskać młodość. Tylko po to, żeby przypomnieć sobie, że mam prawo o siebie zadbać. I że warto to robić dla siebie, nie dla innych.

Regina, 57 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama