„Na Dzień Dziecka ledwo wysupłałam pieniądze na prezent dla córki. Ale i tak musiałam podzielić się nim z kimś jeszcze”
„Szykowałam wieczór tylko dla nas dwóch. Kiedy już miałam usiąść i odetchnąć, usłyszałam dzwonek do drzwi. Spojrzałam z niepokojem – kto to może być? Nie spodziewałam się nikogo. Podniosłam się, serce mi przyspieszyło. Otworzyłam i zamarłam”.

- Redakcja
Czasami mam wrażenie, że życie to taki dziwny balans – raz chwieję się na krawędzi, a raz wprawie wpadam w przepaść. Czasami uda się złapać równowagę, ale najczęściej... po prostu spadam. Od siedmiu lat wychowuję Zosię sama. Mija siedem lat odkąd jej tata uznał, że to nie dla niego – rodzina, odpowiedzialność, obowiązki. Zostawił nas, kiedy Zosia miała dwa lata, a ja... nawet nie miałam czasu, żeby się załamać.
Wszystko na mojej głowie
Pracowałam, brałam nadgodziny, zrywałam się o świcie, żeby było za co kupić chleb, opłacić przedszkole, a teraz szkołę, podręczniki, zajęcia plastyczne... Zosia uwielbia rysować. Mówi, że kiedyś będzie ilustratorką książek. Patrzę na jej szkice, te wszystkie królewny, jednorożce, planety i rycerzy, i marzę o tym, żeby naprawdę mogła się tym zajmować – a nie tak jak ja, żeby skończyła, pakując zakupy ludziom, którzy nawet nie patrzą ci w oczy, tylko warczą, że wszystko coraz droższe.
Ale dziś... Dziś chciałam, żeby było inaczej. Dzień Dziecka. Jej dzień. Nasz dzień. Od miesiąca odkładałam po parę złotych, rezygnowałam z kawy, zamieniałam obiad w pracy na kanapki z pasztetem – byleby tylko odłożyć na coś wyjątkowego. Udało się. Mam tort. Śliczny, z truskawkami na górze. Świeczki. Małą planszówkę, bo Zosia kocha grać. I jeszcze coś... drobiazg, który znalazłam na wyprzedaży – książkę o ilustratorach, o ich pracy, inspiracjach. Chciałam jej pokazać, że marzenia są ważne, że warto je mieć, nawet jeśli życie nie zawsze jest sprawiedliwe.
Siedzę teraz na kuchennym krześle, patrzę na torbę z tortem, świeczkami, książką, i mam łzy w oczach. Bo to dla mnie też jest święto. Dzień, w którym choć przez chwilę mogę poczuć, że jestem dobrą mamą. Że daję mojemu dziecku coś więcej niż tylko codzienność na kredyt. Że chociaż dziś może poczuć się wyjątkowa.
Czuję, jak w sercu rośnie nadzieja... Ale też strach. Bo wiem, że życie potrafi być okrutne. Że nawet te najprostsze plany potrafią się rozsypać jak domek z kart. Ale jeszcze nie teraz. Nie dzisiaj. Dzisiaj chcę wierzyć, że dam radę. Że będzie dobrze.
Planowałam wyjątkowy wieczór
– Mamo, jaki to tort? – zapytała Zosia, kiedy zobaczyła mnie z siatką. W jej oczach było tyle nadziei, że aż poczułam, jak coś ściska mnie w gardle.
– Niespodzianka, zobaczysz za chwilę – odpowiedziałam z uśmiechem, próbując ukryć zmęczenie, które od kilku dni siedziało mi w kościach.
Zosia przysiadła na krześle w kuchni, huśtając nogami i zerkając ukradkiem na torbę.
– A potem zagramy w planszówkę? – spytała cicho, jakby nie była pewna, czy może na to liczyć.
Pokiwałam głową, choć zmęczenie krzyczało we mnie, żebym się położyła choć na chwilę.
– Tak, obiecuję. Tylko rozpakuję zakupy i chwilę odpocznę, dobrze?
– Dobrze, mamo – powiedziała i pobiegła do swojego pokoju.
Westchnęłam, otwierając torbę z tortem. Pachniał słodko, truskawkowo, jak obietnica lepszego dnia. Postawiłam go na stole, obok świeczek, które znalazłam. Kolorowe, trochę pokrzywione, ale wiedziałam, że Zosia się ucieszy. Rozłożyłam planszówkę, którą kupiłam z ostatnich pieniędzy. Książka też czekała, zapakowana w papier z dziecięcym wzorem – mały drobiazg, a dla mnie wielki wydatek.
Kiedy już miałam usiąść i odetchnąć, usłyszałam dzwonek do drzwi. Spojrzałam z niepokojem – kto to może być? Nie spodziewałam się nikogo. Podniosłam się, serce mi przyspieszyło. Otworzyłam.
Przed progiem stała Ania, sąsiadka z dołu, z dwójką dzieci. Wyglądała na zmęczoną, przybitą. Jej oczy były czerwone, jakby płakała.
– Przepraszam... Nie chcieliśmy przeszkadzać... – zaczęła szeptem, patrząc na mnie błagalnie. – Tylko... dzieci... Dzisiaj Dzień Dziecka... a one nie rozumieją... nie mamy nic, żeby świętować...
Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Przełknęłam ślinę i skinęłam głową.
– Wejdźcie. Zaraz coś znajdziemy...
Za plecami usłyszałam ciche:
– Mamo... to mój tort...
Zamknęłam oczy na chwilę. Wiedziałam, że tego wieczoru nic nie będzie tak, jak zaplanowałam.
To miało być tylko dla niej
– Chodźcie, nie stójcie tak na zimnie, zaraz coś znajdziemy – powiedziałam, wpuszczając Anię i jej dzieci do mieszkania. Czułam, jak serce bije mi jak oszalałe, a w głowie pulsowało tylko jedno: „Zosia... jej dzień... jej tort...”.
Ania stała w progu, skrępowana, z oczami wbitymi w podłogę. Jej dzieci patrzyły z wyczekiwaniem na stół, gdzie leżał tort, jeszcze w pudełku. Mój tort. Zosi tort.
– Przepraszam, naprawdę... Nie chcieliśmy... – zaczęła Ania, ale przerwałam jej.
– Nie teraz, Aniu. Usiądźcie, dzieci są głodne, prawda?
Nie odpowiedziała, tylko przytaknęła głową, a jej córka, może o rok młodsza od Zosi, spojrzała na mnie z mieszanką wdzięczności i wstydu.
Zosia siedziała w kącie, cicho, skulona. Patrzyła na pudełko z tortem, jakby chciała je wchłonąć wzrokiem. Kiedy podeszłam do niej, położyłam dłoń na jej ramieniu. Drgnęła.
– Kochanie, wiem... to twój tort...
Zosia podniosła na mnie oczy. Były pełne łez, które już zbierały się do spływania po policzkach.
– Mamo... to miał być mój dzień... – wyszeptała.
Zrobiło mi się gorąco, a potem zimno. Czułam, jakbym stała na krawędzi przepaści.
– Wiem, skarbie... ale czasem trzeba się podzielić – odpowiedziałam cicho, choć w duchu krzyczałam: „Dlaczego? Dlaczego zawsze ja? Dlaczego zawsze muszę wybierać między moim dzieckiem a całym światem?”.
Ania milczała, patrząc na swoje dłonie. Jej syn, chudy jak patyk, już sięgał po kawałek chleba z margaryną, który właśnie położyłam na stole.
– Może lepiej pójdziemy... – zaczęła niepewnie Ania.
– Nie, zostaniecie. Chociaż kawałek tortu musi być dla was – powiedziałam stanowczo, czując, jak zaciska mi się gardło.
Zosia nie powiedziała już nic. Wstała powoli, wzięła nożyk do ciasta i zaczęła kroić tort. Ręce jej drżały. Pierwszy kawałek ukroiła sama i dała chłopcu.
Patrzyłam na nią i myślałam: „Co ja jej robię? Czy ona mi to kiedyś wybaczy?”. A w głowie dudniło mi pytanie, którego nie mogłam wyrzucić: jak być dobrą matką dla swojego dziecka i nie odwracać się od cudzej biedy?
Będzie musiała zrozumieć
Tort pachniał obłędnie, a jego słodycz rozchodziła się po całym mieszkaniu. Zosia patrzyła, jak kroję go na małe kawałki. Każde cięcie nożem było jak cios. Widziałam, jak jej ręce zaciskają się w pięści, a usta drżą.
– To miał być mój dzień! – wyrzuciła z siebie znów, głos jej się załamał.
Spojrzałam na nią i poczułam, jak serce pęka mi na milion kawałków. Podeszłam, uklękłam przed nią, wzięłam jej dłonie w swoje.
– Wiem, skarbie. Przepraszam... – wyszeptałam, czując, jak łzy cisną mi się do oczu.
Zosia wyrwała ręce z mojego uścisku, odsunęła się. Była zła, rozczarowana, zraniona. Ja... czułam, że zawodzę na całej linii. Chciałam jej dać coś wyjątkowego, a wyszło, jak zawsze.
– To miało być... – zaczęła, ale głos się jej załamał.
Ania podniosła się z krzesła, speszona.
– Może to nie był najlepszy pomysł... – mówiła cicho, ale nie ruszała się z miejsca. W jej oczach widziałam strach.
– Nie, zostańcie – powiedziałam stanowczo. – Podzielimy się. Zosia zrozumie.
Córka odwróciła się do okna. Widziałam, jak jej ramiona drżą, jak ociera łzy rękawem. Wiedziałam, że właśnie odebrałam jej coś, co miało być tylko jej. Coś, na co czekała.
Próbowałam mówić, tłumaczyć:
– Kochanie, czasem trzeba... trzeba się podzielić... Musisz zrozumiec, że są chwile, kiedy musimy myśleć o innych.
Nie odpowiedziała. W głowie huczały mi myśli: Czy robię dobrze? Czy uczę ją empatii, czy tylko odbieram jej radość? Czy to, że daję innym, nie znaczy, że zabieram jej?
Patrzyłam, jak dzieci Ani jedzą kawałki tortu, jak uśmiechają się z wdzięcznością. A Zosia... Zosia patrzyła w szybę, jakby próbowała zobaczyć tam inny świat. Było mi zimno. Tak strasznie zimno.
Wiem, że dobrze zrobiłam
Wieczorem w mieszkaniu panowała cisza, która dźwięczała głośniej niż krzyk. Zmywałam talerze, z których dzieci Ani zjadły kawałki tortu – naszego tortu. Moje dłonie były czerwone od gorącej wody, a łzy kapały mi na zlew, cicho, jedna po drugiej. Nie miałam siły ich powstrzymywać.
Zosia siedziała na parapecie, patrząc w okno, za którym ciemniało. Nogi miała podciągnięte pod brodę, objęła je ramionami. Jej twarz była spokojna, ale ja wiedziałam, co kryło się pod tym spokojem. Widziałam, jak jej oczy błyszczały od łez, jak zaciskała wargi, żeby nie zapłakać.
– Mamo... – powiedziała cicho, prawie szeptem, kiedy wreszcie zebrała się na odwagę. – Oni zawsze będą tu przychodzić?
Zamarłam, trzymając mokrą szklankę w rękach. Westchnęłam głęboko, czując, jak coś rozdziera mnie od środka.
– Nie wiem, kochanie... – odpowiedziałam, szczerze, bo przecież nie miałam pojęcia. – Ale zawsze będziemy mieli siebie.
Odwróciła głowę, jakby chciała to zrozumieć, ale chyba nie potrafiła.
– Chciałam, żeby to było tylko nasze święto... – powiedziała cicho, a jej głos zadrżał.
Podeszłam do niej, uklękłam przy parapecie i objęłam ją ramionami. Była taka mała, krucha, a ja – taka bezsilna.
– Wiem, kochanie... i bardzo cię kocham za to, że pomogłaś innym – powiedziałam, całując jej włosy, które pachniały jeszcze dzieciństwem.
Nie odpowiedziała. Siedziała sztywno, jakby chciała, żeby te ramiona zniknęły. A ja... poczułam, jakby ktoś zgasił we mnie światło.
Chciałam być dobrą mamą. Chciałam, żeby Zosia czuła się ważna. Ale tego wieczoru widziałam tylko, jak coś w niej gasło. W moim sercu rosło pytanie: ile jeszcze będę musiała jej odbierać, zanim nauczy się, że życie nigdy nie jest tylko jej?
Dla niej zrobię wszystko
Wieczór minął cicho, bez słów, bez śmiechu. Czułam, jakby między nami rozciągnęła się niewidzialna nić, napięta i drżąca – każda chwila milczenia tylko ją wzmacniała. Kiedy Zosia leżała już w łóżku, patrzyłam na nią przez szparę w drzwiach. Jej twarz była zwrócona w stronę ściany, ręce skulone pod policzkiem, a oddech spokojny, głęboki, choć wiedziałam, że wcześniej płakała.
Podeszłam do niej, usiadłam na brzegu łóżka, głaszcząc jej włosy.
– Zosiu... – zaczęłam cicho. – Obiecuję ci, że kiedyś będzie dzień tylko dla ciebie. Tylko nasz.
Nie odpowiedziała. Leżała nieruchomo, a ja czułam, jak to „kiedyś” brzmi pusto, jak obietnica, którą składam bardziej sobie niż jej.
– Obiecuję, że zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa – szepnęłam jeszcze, ale słowa odbiły się od ciszy pokoju jak echo.
Po chwili, prawie bezgłośnie, usłyszałam jej głos:
– Oby szybko...
To krótkie zdanie wbiło się we mnie jak nóż. Wstałam, wyszłam z pokoju i usiadłam w ciemnym salonie. Siedziałam tak długo, aż czułam, że zasypiam na siedząco, a myśli kotłowały się w głowie.
Nie wiem, kiedy to „kiedyś” nadejdzie. Nie wiem, czy będę miała za co kupić jej ten wymarzony tort. Nie wiem, czy świat da nam odetchnąć choć na chwilę. Ale muszę dotrzymać tej obietnicy. Dla niej. Dla siebie.
Patrzyłam na cienie, które tańczyły na ścianach, i myślałam: Jak często świat zmusza nas, żeby rezygnować z siebie. Jak często dzieci nie rozumieją wyborów dorosłych. Może kiedyś zrozumie... Może wtedy wybaczy mi ten dzień.
Oliwia, 35 lat
Czytaj także:
- „W Dzień Dziecka eks przypomniał sobie, że ma syna. Prezentem chciał kupić jego miłość, ale czekała go niespodzianka”
- „26 maja zostałam mamą chłopca, choć nie byłam w ciąży. Ten prezent od losu kosztował mnie wiele łez”
- „Od lat pomagałem sąsiadom i nigdy nie chciałem za to pieniędzy. Nawet nie podejrzewałem, że tak mi się odwdzięczą"

