„Na dożynki przywiozłam narzeczonego weganina. Dla mojej rodziny obiad bez schabu to jak prawdziwek bez kapelusza”
„Babcia siedziała przy końcu stołu, zawinięta w swój wysłużony szal. Przywitaliśmy się ze wszystkimi, Janek po kolei podał każdemu rękę i zapytał, czy można jakoś pomóc. To był jego sposób na przełamywanie lodów – uprzejmość i spokój”.

- Redakcja
Nie wiem, dlaczego tak się tym przejmowałam. Przecież to tylko dożynki, jednodniowa impreza, dużo śmiechu, jeszcze więcej jedzenia, a potem wszyscy rozjeżdżają się do domów, by przez kolejne miesiące znowu narzekać na sąsiadów. A jednak odkąd tylko powiedziałam Jankowi, że jedziemy do mojej rodziny na wieś, miałam w żołądku taką gulę, że przez dwa dni żyłam na samej kawie.
Stresowałam się
– Tylko nie zaczynaj z tematem mięsa. I może wypij, choć kieliszek dla świętego spokoju – powiedziałam. – Oni są… specyficzni. Kochają mnie, ale potrafią być ostrzy jak sierp.
– Będę sobą, ale spokojnie, nie chcę nikogo obrazić – odparł Janek, jak zwykle opanowany. I właśnie to mnie martwiło najbardziej. Bo w tej mojej rodzinie jak się nie powie wprost, że wódka dobra, a karkówka jak u babci, to znaczy, że się wywyższa. A Janek był za dobry na to wszystko.
Poznaliśmy się na studiach. Informatyk, spokojny, empatyczny, zawsze słuchający. Weganin z wyboru. Nie pije, bo nie lubi. Mnie to imponowało – ta jego konsekwencja. Ale teraz, kiedy miałam go zabrać w samo serce podlaskiej wsi, do mojej ciotki Haliny, która jeszcze trzy lata temu trzymała świniaki w chlewie, zaczęłam się bać.
Moi rodzice? Kochani, ale też mocno zakorzenieni w tradycji. U nich facet to ma zjeść, wypić, zażartować, a potem machnąć ręką, że „babom to się tylko wydaje, że coś wiedzą”. Taki teatr, który wszyscy grają, choć nikt nie chce tego przyznać. Wiedziałam, że Janek będzie jak kolorowy ptak na tle tych wszystkich wujków w koszulach i ciotek w fartuszkach. I że każde jego „nie piję” czy „nie jem mięsa” będzie brzmieć jak deklaracja polityczna, nawet jeśli on tego tak nie powie.
Był inny
Siedzieliśmy w aucie, klimatyzacja szumiała, droga prowadziła prosto między złote pola, a ja miałam wrażenie, że właśnie jedziemy w sam środek burzy, która dopiero się zacznie. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze wysiąść z samochodu, a już usłyszałam głos wujka Wieśka, niosący się przez podwórko niczym ryk traktora o poranku.
– No, wreszcie są mieszczuchy! Karolka, a to ten twój kawaler? – zapytał, jakby z góry zakładał, że zaraz zobaczy coś wartego komentarza.
Janek uśmiechnął się grzecznie, wyciągając dłoń do uścisku. Wujek spojrzał na niego z nieukrywanym zainteresowaniem, ścisnął rękę z takim impetem, że sama poczułam, jak mnie zabolało, po czym dodał z szerokim uśmiechem:
– No, miękki to ty nie jesteś, chociaż wyglądasz na takiego, co bardziej w klawiaturę bije niż w gwoździe.
Zrobiło mi się gorąco. Już wiedziałam, że to się nie skończy na jednym komentarzu.
Nie zaakceptowali go
W ogrodzie pachniało dymem z grilla, ciotka Renata biegała z półmiskami, a dzieciaki z sąsiedztwa ganiały się między stołami. Babcia siedziała przy końcu stołu, zawinięta w swój wysłużony szal, z uważnym spojrzeniem śledząc wszystko, co się działo. Przywitaliśmy się ze wszystkimi, Janek po kolei podał każdemu rękę i zapytał, czy można jakoś pomóc. To był jego sposób na przełamywanie lodów – uprzejmość i spokój.
– Siadajcie, zaraz będzie karkówka, tylko się jeszcze dopieka. Wiesiek, polej młodemu, niech się rozluźni – rzuciła ciocia, nalewając sok do szklanek. Wuj sięgnął po butelkę i postawił ją przed Jankiem z takim gestem, jakby to był najcenniejszy skarb.
– Dzięki, ale ja nie piję – powiedział Janek, spokojnie, bez wyższości.
– O, to przepraszam, książę tu chyba przyjechał – zaśmiał się wujek, a potem rzucił przez stół: – Z takimi to my nie mamy o czym gadać.
Zapadła cisza, jakby ktoś na moment ściszył muzykę w radiu. Śmiechy były, ale takie nerwowe, wymuszone. A ja poczułam, jak rumieniec pcha mi się na policzki. Złapałam Janka za rękę i nachyliłam się do niego.
– Mówiłam, żebyś nie zaczynał…
– Nie piję, ale chętnie spróbuję ogórków babci – odpowiedział cicho, zupełnie jakby to miało coś odkręcić.
Było mi wstyd
Nie wiedziałam, co bardziej mnie złościło – ta ich ciasnota czy to, że Janek naprawdę próbował być miły. Siedział obok mnie, jedząc te ogórki, uśmiechając się do ciotki, jakby nie zauważył, że właśnie został skreślony. A ja czułam się zawieszona pomiędzy dumą z niego a wstydem za to, jak został przyjęty. Pomiędzy rodziną, którą znam od dziecka, a tym, z kim chciałam budować przyszłość.
Jakiś czas później znalazłam go przy stodole. Stał z boku, oparty o ścianę, trzymał szklankę z wodą i patrzył na dzieci bawiące się w berka.
– Jesteś zły? – zapytałam.
– Nie. Wiesz, że nie jestem – odpowiedział. – Ale widzę, że ty jesteś.
Wzruszyłam ramionami i przygryzłam wargę. Chciałam być spokojna, ale nie wychodziło.
– Dlaczego nie możesz choć raz po prostu... wtopić się w tłum? – wyrzuciłam z siebie, trochę za głośno. – Wiesz, jak oni reagują. Mówiłam ci. Przecież to tylko jeden dzień.
Był sobą
– Wtopić się, czyli wypić, zjeść karkówkę i udawać, że się świetnie bawię? – zapytał spokojnie, bez złości, ale tym jego uparcie łagodnym tonem, który potrafił mnie doprowadzić do szału.
– Może to by coś ułatwiło! – rzuciłam, jakby to był oczywisty argument.
– Może, ale nie zmieniłoby tego, kim jestem – odpowiedział.
Poczułam, jak zaciska mi się gardło. Chciałam mu coś odpowiedzieć, ale nie wiedziałam co. Był taki… uparty i uczciwy. Dokładnie taki, jakiego chciałam, tylko nie tutaj, nie w tym miejscu, gdzie uczciwość była mniej ważna niż to, czy ktoś umie wypić kieliszek i pochwalić kiełbasę.
Odsunęłam się od niego i oparłam o słupek. Przez chwilę milczeliśmy. Słyszałam tylko głosy z altany, głośne, wesołe, jakby tam nigdy nic się nie wydarzyło.
– Przepraszam – powiedziałam w końcu. – Nie powinnam była tak mówić. Po prostu… czuję się rozdarta. Jakbym musiała wybrać między tobą a nimi.
– A nie musisz – odparł Janek. – Tylko oni muszą przestać widzieć we mnie problem.
Spojrzałam na niego. Serce mi się ścisnęło. Może rzeczywiście nie chodziło o to, co on zrobił czy czego nie zrobił? Może problem był większy niż to, czy ktoś je mięso, czy nie, a cała ta sytuacja pokazywała, jak trudno pogodzić dwa światy, które oddaliły się od siebie, choć przecież kiedyś były jednym?
Wyszło na jego
Zrobiło się późno. Słońce przestało piec, a podwórko powoli cichło. Dzieciaki zniknęły, ktoś wyłączył muzykę, w grillu dogasał węgiel. Siedziałam na ławce z ciocią, obierając warzywa na sałatkę, kiedy nagle zdałam sobie sprawę, że Janka nie ma już dłuższą chwilę. Z początku pomyślałam, że może wrócił do samochodu, że miał już dosyć i zwyczajnie się odsunął. Ale kiedy minęło kolejne dziesięć minut, poczułam niepokój.
Ruszyłam w stronę domu. Kuchnia była otwarta, światło się paliło, pachniało koperkiem i czymś kwaśnym. Stanęłam w progu i aż mnie zamurowało. Janek stał przy zlewie, z podwiniętymi rękawami, zmywając talerze, a obok niego babcia Zosia, w fartuszku, z rękami pełnymi świeżych ziół, opowiadała mu coś z pasją, jakby znali się od lat.
– A skąd ty wiesz tyle o cząbrze? – zapytała babcia, kładąc pachnącą garść na blacie.
– Interesuję się ziołolecznictwem. Lubię czytać o dawnych metodach leczenia, o tym, co pomagało ludziom, zanim wymyślono te wszystkie tabletki – odpowiedział Janek spokojnie, z uśmiechem. – A pani zioła pachną jak marzenie.
Babcia uniosła brwi i zaśmiała się tak głośno, że aż echo poniosło się po domu. Odwróciła się do drzwi i zawołała:
– Ten chłopak ma dobre serce, a wy tylko patrzycie, co na talerzu!
Karolina, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Domek letniskowy po rodzicach miał być ratunkiem z długów. Dziś jest ruiną, tak jak moje kontakty z rodzeństwem”
- „Mąż poszedł na grzyby do lasu i już nigdy nie wrócił. Po 10 latach zobaczyłam go z nową rodziną”
- „Podobno indoktrynuję wnuki przestarzałymi wartościami. Czy to, co działało przez wieki, dzisiaj jest przeżytkiem?”

