Reklama

Delegacja do Gdańska miała być zwykłym służbowym wypadem – parę spotkań, prezentacja projektu, szybki powrót do Warszawy. Bez emocji, bez przygód. Przynajmniej tak to sobie zaplanowałem. Przypadkiem zarezerwowałem hotel w samym centrum starego miasta. Miałem tylko chwilę, żeby zejść na kolację, zanim zamkną kuchnię. Wtedy ją zobaczyłem – kelnerkę z oczami, w których tańczyły chochliki. Uśmiechnęła się do mnie jak do starego znajomego. Nie wiedziałem jeszcze, że ten wieczór rozciągnie się na kolejne dni, a to, co się wydarzy, wyjdzie poza ramy zdrowego rozsądku. I zostanie ze mną na dłużej niż powinno.

Jak grom z jasnego nieba

Dotarłem do hotelu chwilę po dziewiętnastej. Zmęczony, przesiąknięty dymem z pociągu i chaosem dnia. Rejestracja poszła szybko, rzuciłem walizkę do pokoju i zszedłem na dół do restauracji. Kuchnia zamykała się za pół godziny, więc nie było co wybrzydzać. Zamówiłem pierogi i piwo. I wtedy się pojawiła – szczupła, w lnianym fartuchu, z niepoukładanymi kosmykami ciemnych włosów, które wymykały się spod koków. Ale to oczy – błyszczące, ciemne, z tym spojrzeniem, które mówi „wiem więcej, niż mówię” – przykuły moją uwagę.

– Czy coś podać jeszcze do picia? – zapytała, nachylając się lekko nad moim stołem.

– A co pani poleca na wieczór, który zaczął się zbyt służbowo? – zapytałem odruchowo, sam zdziwiony swoim tonem.

Zawahała się tylko przez sekundę.

– Whisky sour. Klasyka. Trochę kwaśne, trochę słodkie. Jak życie – rzuciła z półuśmiechem i oddaliła się, zanim zdążyłem odpowiedzieć.

Zamówiłem, oczywiście. Nie znałem jej imienia, ale już wtedy wiedziałem, że ten wieczór nie skończy się na jednym drinku. I że jej się nie oprę. Patrzyłem, jak uwija się między stolikami. Żartowała z gośćmi, podawała zamówienia z jakąś dziwną lekkością, której zazdrościłem. Kiedy wróciła z koktajlem, zapytała:

– A jutro też pan wpada?

Zależy, kto będzie mnie obsługiwał – odpowiedziałem.

Spojrzała na mnie uważnie.

– Może się uda.

Rozmowa w trakcie burzy

Zostałem dłużej, niż planowałem. Restauracja powoli pustoszała, światła przygasły, a zza okien słychać było dudnienie deszczu. Z początku po prostu siedziałem z drinkiem, ale kiedy po raz trzeci podeszła, żeby „sprawdzić, czy wszystko w porządku”, zapytałem, czy usiądzie na chwilę.

– Tylko na moment – odparła, zerkając za bar, gdzie inna kelnerka zbierała szklanki.

Przysunęła krzesło i usiadła naprzeciwko. Pachniała czymś ziołowym, cytrusowym, nieoczywistym.

– Mam na imię Ola – powiedziała, jakby to nie było nic ważnego. – Ty pewnie z Warszawy?

– Tak. Służbowo. Nudne spotkania, prezentacje – złapałem się na tym, że mówię szybciej, niż zazwyczaj. – A ty?

– A ja tu utknęłam. Miałam wyjechać po studiach, ale potem… No wiesz. Ktoś został, coś się rozpadło, potem trzeba było płacić rachunki. Zostałam.

Kiwnąłem głową, bo nie wiedziałem, co powiedzieć. A może po prostu nie chciałem psuć tej chwili komentarzem. Burza rozpętała się na dobre. Pioruny rozświetlały szyby, deszcz bębnił w parapety.

– Wiesz co? – powiedziała nagle, wstając. – Zostało mi pół butelki czerwonego wina na zapleczu. I nie chce mi się wracać do pustego mieszkania, kiedy za oknem wali jak z cebra.

Zamilkła na sekundę.

Chcesz się napić?

Spojrzałem na nią, a potem na pusty kieliszek.

– Chyba nie wypada.

– No to szkoda, bo miałam ochotę pogadać jeszcze chwilę.

– To idziemy – powiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić.

Śniadanie, które coś zmieniło

Obudziłem się na nie swoim łóżku, otulony zapachem kawy i cynamonu. Z sufitu zwisała papierowa lampa, przez uchylone okno wpadało szare, chłodne światło. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, ale potem zobaczyłem jej stopę wystającą spod koca, porcelanowy kubek na parapecie i pustą butelkę po winie na stole.

Ola siedziała przy kuchennym blacie, w bluzie, która wyglądała na kilka rozmiarów za dużą.

– Chcesz jajka czy tylko kawę? – rzuciła przez ramię, jakbyśmy znali się od lat.

– Kawę. Na razie.

– Z mlekiem, prawda?

Pokiwałem głową, podchodząc do niej. Zrobiło się dziwnie domowo, zbyt intymnie jak na poranek po przypadkowym wieczorze. A jednak nie chciałem uciekać. Przeciwnie – chciałem zostać jeszcze chwilę. I zobaczyć, co będzie dalej. Usiedliśmy do śniadania. Jajecznica była delikatna, pachnąca szczypiorkiem.

– Musisz zaraz lecieć na te swoje ważne spotkania? – zapytała, smarując chleb masłem.

– Mam jedno na dziesiątą. Ale pewnie się spóźnię.

– Buntownik?

– Raczej człowiek w nieodpowiednim miejscu, o nieodpowiedniej porze – odparłem i spojrzałem na nią. – Może odpowiedniej. Nie wiem.

Uśmiechnęła się krzywo, z zacięciem, którego nie widziałem wcześniej.

– Spokojnie. W tym mieście nikt nie jest we właściwym miejscu. Albo w odpowiednim czasie.

Wyszedłem kwadrans po dziewiątej. Bez parasola. Mokry, z kubkiem kawy w ręku. Ale z dziwnym, niepokojącym uczuciem, że wrócę tam wieczorem.

Kilka trudnych pytań

Spotkaliśmy się pod Neptunem, tak jak się umówiliśmy. Przyniosła dwie gorące czekolady na wynos i paczkę cynamonowych ciastek. Włożyła gruby szal, który zakrywał jej pół twarzy, ale oczy miała jak zawsze czujne i trochę zaczepne. Nie musieliśmy mówić, że chcemy po prostu pospacerować – to się rozumiało samo przez się.

– Pokażę ci plażę, na której leczyłam pierwsze złamane serce – rzuciła z uśmiechem. – Choć wtedy był listopad i wiało jeszcze bardziej niż dziś.

Szliśmy obok siebie pustym brzegiem, milcząc przez kilka pierwszych minut. Wiatr targał włosy, a piasek wbijał się w buty.

– Masz kogoś w Warszawie? – zapytała nagle.

Spojrzałem na nią zaskoczony. Zatrzymała się i wbiła wzrok w morze.

– Przepraszam, głupie pytanie. Po prostu… wczoraj było dziwnie. Nie jak przelotna przygoda. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

Zastanowiłem się przez moment, zanim odpowiedziałem.

– Nie mam nikogo. Ale chyba przez długi czas próbowałem się oszukiwać, że coś tam jest. Coś wygodnego. Bezpiecznego.

Ola kiwnęła głową. Wzięła łyk czekolady i zaczęła iść dalej. Dołączyłem po chwili.

– A ty? – zapytałem.

– Też nie mam. Był ktoś. Dawno. Ale od tamtej pory chyba po prostu… wybieram źle.

Spojrzała na mnie, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale tylko wzruszyła ramionami. Zatrzymaliśmy się przy pustym molo. Na końcu siedziała para emerytów, trzymając się za ręce.

– Myślisz, że oni się właśnie poznali, czy są razem od pięćdziesięciu lat? – zapytałem cicho.

– Obojętnie. I tak zazdroszczę.

Pociąg, który odjechał za wcześnie

Pakowałem się z niechęcią. Walizka nie chciała się domknąć, jakby próbowała mnie zatrzymać choćby na jeszcze jedną noc. W oknie wisiała szara mgła. Ostatnie spojrzenie na zatokę z hotelowego okna – codziennie wyglądała tak samo, a jednak dziś miała w sobie coś przygnębiającego.

Z Olą nie umówiliśmy się na pożegnanie. Żadne z nas nie powiedziało, co dalej. Po prostu – było dobrze, było intensywnie, a teraz miało się skończyć. Zamówiłem taksówkę i zszedłem do recepcji. I wtedy ją zobaczyłem. Stała pod hotelem w za dużym płaszczu, z papierowym kubkiem w dłoni.

– Pomyślałam, że może będziesz chciał kawę na drogę – powiedziała, wręczając mi go.

– Myślałem, że nie lubisz pożegnań.

– Nie lubię. Ale jeszcze bardziej nie lubię niewypowiedzianych słów.

Stanęliśmy w ciszy. Przez chwilę liczyłem na to, że powie: „Zostań”. Albo że ja powiem: „Zabieram cię ze sobą”. Ale żadne z nas nie wypowiedziało tych słów. Za dużo rozsądku, za mało odwagi.

– A może… – zaczęła.

W tym momencie podjechała taksówka. Kierowca wysiadł, otworzył bagażnik.

– Może? – powtórzyłem, patrząc jej w oczy.

Może gdyby to był inny moment. Inna wersja nas.

Wsiadłem do auta. Patrzyłem, jak stoi na chodniku, przygryzając wargę. Pociąg ruszył zgodnie z planem. Ale ja miałem wrażenie, że coś ważnego właśnie mi umknęło. Albo że zostawiłem to za sobą, na brzegu tamtej zimnej plaży.

To pamiętam z Gdańska

Minęło kilka tygodni. Wracałem do rytmu pracy, spotkań, zimnej kawy i projektów, które już na starcie nikogo nie cieszyły. W kalendarzu co chwila coś przesuwałem – a to klient się rozmyślił, a to kolega nie zdążył z prezentacją. Codzienność, jak zacięta płyta.

Wieczorami czasem otwierałem mapę w telefonie i zjeżdżałem palcem na Gdańsk. Zupełnie bez sensu. Przecież nie miałem tam teraz nikogo. A jednak to miasto przestało być anonimowe. Stało się wspomnieniem, które wciąż drażniło, choć nie bolało. Jak zadrapanie, które jeszcze nie do końca się zagoiło. Od Oli nie miałem żadnej wiadomości. Nie napisała, nie zadzwoniła. Ja zresztą też nie. Chociaż kilkakrotnie miałem telefon w ręku i jej numer – zapisany jako „Ola Gdańsk” – był na wyciągnięcie palca. Ale nie zrobiłem tego.

Co mi zostało z Gdańska? Jeden kubek, który ukradkiem zabrałem z jej mieszkania – szary, z odpryśniętym uchem. Trzymam go w biurze i czasem piję z niego herbatę. I kilka zdjęć, które zrobiłem jej ukradkiem na plaży. Nic osobistego – tylko sylwetka kobiety w grubym szalu, idącej pustym brzegiem.

Nie wiem, czy to była przygoda, czy może początek, którego nigdy nie dokończyliśmy. Ale wiem jedno – to była historia, która wreszcie coś we mnie poruszyła. Po długim czasie marazmu. I chyba tego potrzebowałem najbardziej.

Igor, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama