„Na 70. urodziny naprawdę nie chciałam prezentów. Chciałam tylko, by moje dzieci się mną zainteresowały”
„Zaczęłam się zastanawiać, czy to ze mną coś jest nie tak. Może źle ich wychowałam? Może za bardzo starałam się być pomocna, a teraz po prostu mnie wykorzystują? Albo – co gorsza – może jestem tak nudna i przezroczysta, że nie mają ochoty ze mną spędzać czasu?”.

Zawsze byłam osobą, która nie oczekiwała wiele. Urodziny też nigdy nie były dla mnie wielkim wydarzeniem, choć kiedyś, gdy dzieci były małe, potrafiły przynieść mi na śniadanie herbatę z bułką i laurkę namalowaną kredkami. Wtedy czułam, że jestem dla nich ważna. Teraz? Teraz mijają tygodnie, a telefon milczy. W tym roku kończyłam siedemdziesiąt lat. Nie chciałam prezentów. Chciałam tylko, żeby ktoś z nich zapytał, jak się czuję, co robię, czy czegoś mi nie potrzeba. Żeby się mną zainteresowali. Czy to naprawdę tak dużo? Czy to naprawdę za wiele?
Sama przy stole
Przygotowałam stół. Tak, wiem, mówiłam wszystkim, że nie chcę żadnej imprezy, żadnych gości, żadnych prezentów. W głębi duszy miałam nadzieję, że choć jedno z moich dzieci postanowi mnie zaskoczyć. Usiądzie przy stole, przyniesie ciasto, przytuli się i powie: „Mamo, jesteś dla mnie ważna”. Ułożyłam biały obrus, postawiłam filiżanki, a na środku tort – sama go upiekłam. Z masą budyniową, taką jaką kiedyś uwielbiali. Dookoła świeczki – nie siedemdziesiąt, bo kto by je wszystkie zmieścił, tylko siedem. Symbolicznie.
Minęła trzynasta. Potem czternasta. Nagle zrobiła się szesnasta, a na stole wciąż stały cztery puste filiżanki. Nawet nie napisały. Żadna z córek. Syn też nie. Siedziałam przy stole i słuchałam tykania zegara. Z każdą minutą miałam wrażenie, że ściany się zbliżają, a powietrze gęstnieje.
– No i po co to wszystko? – zapytałam sama siebie na głos. – Po co się łudziłam?
Zdjęłam tort ze stołu i włożyłam go do lodówki. Poczułam w gardle suchość, więc sięgnęłam po herbatę. Gorzka, jak ten dzień. Na chwilę przysiadłam w fotelu i patrzyłam przez okno. Na sąsiednim balkonie stał dziadek z wnuczką. Śmiali się do rozpuku. Zrobiło mi się wstyd, że w ogóle miałam nadzieję. Że wciąż się łudzę, mimo że życie tyle razy już pokazało mi, na czym stoję.
Dzwonią, gdy czegoś potrzebują
Telefon zadzwonił dzień po moich urodzinach. Gdy zobaczyłam imię najstarszej córki na ekranie, serce mi przyspieszyło. Miałam ochotę powiedzieć: „Wiesz, wczoraj miałam urodziny”, ale coś mnie powstrzymało. Odebrałam i starałam się brzmieć zwyczajnie.
– Cześć, mamo. Słuchaj, mogłabyś odebrać Jasia z przedszkola jutro? Bartek znów ma nadgodziny, a ja nie dam rady się wyrwać.
– Dobrze – odpowiedziałam po chwili ciszy.
– Super, dzięki! – rzuciła i już miała się rozłączyć.
– A wiesz, że miałam wczoraj urodziny? – spytałam cicho.
– Och, mamo… Przepraszam. Miałam tyle na głowie. Wiesz, jak to jest. Dzieci, praca, dom. Wszystkiego najlepszego, oczywiście. Zrobię ci jakiś torcik w weekend, dobra?
– Nie trzeba – odpowiedziałam, ale ona już mnie nie słuchała.
– To super. To do jutra, pa!
Zostałam z telefonem przy uchu i dźwiękiem zakończonego połączenia. Nie pierwszy raz dzwonili tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali. „Czy możesz zająć się dziećmi?”, „Pożyczysz pięćset?”, „Masz może ten stary mikser?” Nigdy: „Mamo, jak się czujesz?” albo „Mamo, może wpadniemy po prostu na kawę?”
Zaczęłam się zastanawiać, czy to ze mną coś jest nie tak. Może źle ich wychowałam? Może za bardzo starałam się być pomocna, a teraz po prostu mnie wykorzystują? Albo – co gorsza – może jestem tak nudna i przezroczysta, że nie mają ochoty ze mną spędzać czasu?
Wizyta, która miała wszystko zmienić
W piątek pojawiła się u mnie młodsza córka. Bez zapowiedzi, z dwójką dzieci, z reklamówką zakupów i uśmiechem, jakby tydzień temu nie pominęła moich urodzin.
– Mamo, wpadliśmy na chwilę. Dzieci głodne, a ja nie mam siły gotować. Możemy coś zjeść?
Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć, bo już rozpakowywała rzeczy w kuchni. Dzieci biegały po mieszkaniu, zrzucając poduszki z kanapy.
– Może byście chociaż złożyli babci życzenia? – rzuciła od niechcenia, odstawiając sok na blat.
– No sto lat, babciu! – krzyknął jeden z wnuków, nie przerywając rozgrywki na telefonie.
– Dziękuję – powiedziałam cicho, zbyt zmęczona, by się uśmiechać.
Gotowałam dla nich makaron, smażyłam naleśniki, podgrzewałam zupę, podczas gdy córka przeglądała wiadomości na telefonie. Wydawało mi się, że to nie ja miałam urodziny, tylko oni przyszli, jak do baru mlecznego. Przysiedli, zjedli i zaraz znikną.
– Musimy lecieć, mamo, dzieci mają angielski. Dzięki za obiad, jak zawsze niezawodna jesteś! – rzuciła szybko, całując mnie w policzek. – A i tortu nie piekłam, bo pewnie sama zrobiłaś, prawda?
Skinęłam głową. Nie pytała, jak się czuję. Nie spytała, czy mi nie jest smutno. Tylko ten uśmiech – wymuszony, grzeczny, wyuczony. Zamknęłam za nimi drzwi i poczułam się jak restauracja, w której zostawiono rachunek bez zapłaty.
Późno sobie przypomnieli
W niedzielę po południu zadzwonił syn. Pierwszy raz od tygodni.
– Cześć, mamo. Wpadnę z Martą na chwilę. Kupiliśmy ci coś małego. Spóźnione sto lat.
Zaskoczyło mnie to. Przez chwilę pomyślałam, że może naprawdę chcą pobyć ze mną, że może to nie wszystko jeszcze stracone. Zaparzyłam herbatę, znów wyciągnęłam z lodówki tort. Wciąż był świeży. Przyszli z prezentem – ramka na zdjęcia i bukiet róż. Marta uśmiechała się grzecznie, syn wyglądał na lekko zmęczonego.
– Mamo, chciałem przyjść wcześniej, ale wiesz, firma, projekty, nie ogarniam czasem...
– Rozumiem – odpowiedziałam, choć nie rozumiałam. Zawsze się znajdzie pięć minut, jeśli komuś zależy.
Usiedliśmy przy stole. Jadaliśmy w milczeniu. Oboje gapili się w telefony, przerywając tylko na komentarze o polityce czy nowych serialach. Próbowałam zapytać o ich życie, o plany, o cokolwiek. Odpowiadali zdawkowo.
– A ty, mamo? Co u ciebie?
– Wiesz… w zasadzie nic nowego. Trochę bolą mnie kolana, ostatnio nie śpię najlepiej.
– Aha – mruknął syn, znów wpatrując się w ekran.
Siedzieli jeszcze pół godziny, potem szybko się zebrali.
– To pa, mamo. Zadzwoń, jakbyś czegoś potrzebowała.
Zostałam z ramką w dłoni i dziwnym wrażeniem, że to nie była prawdziwa wizyta, tylko obowiązek do odhaczenia. Ciepło, które miałam nadzieję poczuć, znikło gdzieś między kawałkami tortu a stukaniem palców w ekrany.
Gdy nie ma już o czym mówić
Kilka dni później zadzwoniła sąsiadka z naprzeciwka. Młoda kobieta, która często pytała, czy nie pomóc mi z zakupami. Zawsze uśmiechnięta, choć ledwo znała moje imię.
– Pani Ireno, upiekłam za dużo sernika, może pani zechce kawałek?
Zgodziłam się. Przyniosła talerzyk i przysiadła na chwilę w przedpokoju. Rozmawiałyśmy o niczym – o pogodzie, o starym bloku, o tym, że winda znowu się zacina. I nagle poczułam, że przy niej nie muszę udawać, że wszystko jest w porządku.
– Wie pani… miałam niedawno urodziny. Siedemdziesiąte. Dzieci nie przyszły. Nie pamiętali.
Zamilkła. Spojrzała na mnie z czymś pomiędzy współczuciem a złością.
– To bardzo smutne, pani Ireno. Wie pani, jak mama mojego chłopaka się ucieszyła, kiedy wpadliśmy z pizzą na jej urodziny? To była głupia pizza, ale mówiła, że nigdy nie czuła się tak przyjemna.
Uśmiechnęłam się słabo.
–Potrzebna – powtórzyłam. – Właśnie tak chciałam się czuć.
Po jej wyjściu długo siedziałam na kanapie, patrząc na półki ze zdjęciami dzieci, jeszcze z czasów, gdy były maluchami. Śmiali się, tulili do mnie, łapali za ręce. Teraz nie miałam już siły dzwonić pierwsza. Nie chciałam kolejny raz usłyszeć, że „nie mają czasu” albo „zapomnieli”. Coraz bardziej czułam, że nie mamy już o czym mówić. Że przepaść między nami urosła tak bardzo, że nie da się jej już przeskoczyć.
Prezent, którego nie było
Minął tydzień. Tort zjadłam sama, po kawałku każdego wieczoru, aż został tylko pusty talerz i resztka masy w lodówce. Prezent, który dostałam – ramka na zdjęcia – wciąż leżała w szufladzie. Nie miałam nawet co do niej włożyć. Żadnego nowego zdjęcia z dziećmi, żadnego wspólnego ujęcia z wnukami. Ostatnie pochodziło sprzed dwóch lat. Robione na szybko, wszyscy patrzyli gdzie indziej.
Zrozumiałam, że to, czego pragnęłam najbardziej, nie przyjdzie w pakunku z kokardką ani w torcie kupionym na ostatnią chwilę. Chciałam obecności. Zainteresowania. Tego, żeby ktoś zapytał, czy mam w domu sól, czy wyszedł mi biszkopt, czy zimą grzeją kaloryfery. Zamiast tego dostałam ciszę. I sporadyczne prośby o przysługi.
Postanowiłam przestać się starać. Nie dzwonić pierwsza. Nie przypominać, że istnieję. Może wtedy zauważą, że mnie nie ma. A jeśli nie zauważą? To znaczy, że nie byłam już potrzebna – tylko wygodna. A to różnica.
Nie płakałam. Łzy byłyby jakimś rodzajem przyznania, że wciąż się łudzę. Tym razem nie chciałam się łudzić. Urodziny minęły. Kolejne przede mną. Może inne, może samotne, ale przynajmniej prawdziwe. Bez udawania, bez oczekiwań, bez gorzkich rozczarowań.
Najbardziej bolało mnie to, że ten najważniejszy prezent – ich czas, ich troska – po prostu się nie pojawił. Jakby nie istniał. Może kiedyś zrozumieją. Może nie. Ja już przestałam czekać.
Irena, 70 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Miałam dobrego chłopaka, ale romansowałam z kolegą z pracy. Dwa grzyby w barszczu wcale nie wyszły mi na dobre”
- „Mąż dostał kalendarz adwentowy od koleżanki z pracy. Po trzecim okienku zrozumiałam, że to nie jest zwykły upominek”
- „Mąż nie rozumiał, że kasa od państwa jest na dziecko, a nie na nowe jeansy i perfumy. Wszystko by wydał na głupoty”

