Reklama

Pięćdziesiątka. Równa, okrągła, symboliczna. Urodziny, które miały znaczyć coś więcej. Ćwierć wieku małżeństwa, wspólne dzieci, wspólne życie. Myślałam, że on zna mnie na wylot. Że wie, co mnie wzrusza, co mnie nudzi, czego nie cierpię. A jednak – tego dnia dostałam od męża duży karton owinięty srebrnym papierem. W środku była suszarka do grzybów. Żadna biżuteria, kolacja we dwoje, wyjazd. Po prostu plastikowe pudło i sugestia: „Idź do lasu”. Problem w tym, że nie znoszę grzybobrania. I nie, nie chodzi tylko o las. Chodzi o coś znacznie więcej. Coś, czego on już dawno przestał zauważać.

Czekałam na coś więcej

Od rana czułam napięcie. Może i udawałam, że to zwykły dzień, ale w środku miałam rozedrganą nadzieję. Pół wieku na karku. Niby tylko liczba, a jednak czułam, że zasłużyłam na coś szczególnego. Coś, co powie mi: „Widzę cię. Jesteś ważna”. Nie chodziło o kwiaty ani prezenty. Chciałam gestu. Spojrzenia, w którym nie ma codziennej rutyny i przyzwyczajenia, tylko ciepło i wdzięczność. Za wszystkie wspólne poranki, prania, obiady, dziecięce choroby i nieprzespane noce.

Mąż od rana krzątał się po kuchni. Nawet zrobił mi śniadanie, co było rzadkością. Pocałował mnie w policzek i rzucił:

– Wszystkiego najlepszego, kochanie. Dzisiaj jesteś królową. Nie robisz nic!

Uśmiechnęłam się. To było miłe. Ale czekałam na coś jeszcze. Może romantyczny list? Może weekend w spa? Albo choćby kino. Coś, co by pokazało, że przez te dwadzieścia pięć lat naprawdę mnie poznał. Że wie, czego pragnę. Czego potrzebuję. A nie tylko, co jem na śniadanie.

Dzieci przysłały SMS-y i zdjęcia. Córka obiecała, że wpadnie w weekend. Syn zadzwonił z pracy. Wzruszyłam się, ale i poczułam ukłucie samotności. W południe mąż wrócił z pracy wcześniej. Uśmiechnięty, z wielkim pudłem w ramionach. Był dumny z niespodzianki. Kiedy podał mi prezent, spojrzał z ekscytacją w oczach.

– Wiem, że ci się spodoba – powiedział z przekonaniem.

Już wtedy poczułam, że coś poszło nie tak.

Niespodzianka w kartonie

Pudełko było ciężkie, owinięte starannie srebrnym papierem, z kolorową kokardą na środku. Usiadłam na kanapie, a on stanął naprzeciwko, z dłońmi w kieszeniach i miną chłopca, który nie może się doczekać, aż odkryję, co ukrył. Zerwałam papier powoli, z pewnym napięciem. Wieko zsunęłam na bok. I wtedy zobaczyłam to – suszarkę do grzybów.

Spojrzałam na nią, potem na niego. On uśmiechał się szeroko.

– No? Co ty na to? – zapytał z entuzjazmem. – Porządna, z regulacją temperatury. Najlepsza z tych, co polecali w internecie.

– Suszarka do… grzybów? – powtórzyłam, bo mózg nie nadążał.

No przecież uwielbiasz chodzić do lasu – rzucił beztrosko. – W zeszłym roku byliśmy aż dwa razy. Pamiętasz, jak znalazłaś tego borowika większego od dłoni?

Zamarłam. To był ten moment, gdy coś we mnie zgasło. Nie miałam siły protestować. Kiwnęłam tylko głową, jakbym przypominała sobie z zachwytem tamten dzień, chociaż prawda była taka, że wtedy wróciłam z lasu z bólem pleców. A tego borowika to nawet nie znalazłam ja, tylko jego siostra, która nas wtedy wyciągnęła na wspólne grzybobranie.

– No… chyba ci się podoba, co? – dopytywał, niepewny.

– Super – odpowiedziałam cicho, bo nie wiedziałam, jak mu powiedzieć, że to jeden z najbardziej nietrafionych prezentów w moim życiu. Bo gdy ktoś zna cię naprawdę, nie kupuje ci na pięćdziesiątkę czegoś, czego nie cierpisz. Nawet jeśli to jest „porządna” suszarka.

Rozmowa, której nie było

Wieczorem usiedliśmy na tarasie. On zadowolony, z piwem w ręku, ja – milcząca, z filiżanką herbaty, której nawet nie dopiłam. Próbowałam się przemóc, powiedzieć mu wprost, że mnie zabolał ten prezent. Że zamiast suszarki do grzybów, chciałam chociaż godziny prawdziwej bliskości. Ale słowa grzęzły mi w gardle. Bo jak wytłumaczyć komuś, z kim przeżyło się tyle lat, że właśnie wtedy, tego dnia, poczułam się kompletnie sama?

– Fajnie, że wzięłam dzisiaj wolne – rzuciłam tylko, by coś powiedzieć.

– No. Taki dzień to trzeba uczcić. A może byśmy się jutro wybrali do lasu? W prognozie mówią, że po deszczu ma być wysyp – odpowiedział z entuzjazmem.

Popatrzyłam na niego zdziwiona.

– Do lasu? Ja?

– No tak. Przecież po to ta suszarka, co nie? Będzie jak znalazł. A ja się już nie mogę doczekać tej twojej zupy grzybowej. Zawsze mówisz, że najlepsza wychodzi z własnoręcznie zebranych.

– Mówię tak? – zapytałam cicho, choć wiedziałam, że nigdy nie powiedziałam nic takiego. Nie cierpię zupy grzybowej. Nie cierpię lasu. Nie cierpię wilgoci, robaków i tego mokrego zapachu ściółki.

Zamilkł. Chyba wyczuł zmianę w moim głosie, ale nie drążył. A ja znów nie powiedziałam prawdy. Nie powiedziałam, że boli mnie, jak mało mnie zna. Że przez tyle lat chyba nigdy naprawdę nie zapytał: „Czego ty właściwie chcesz?” I tak przeszliśmy do następnego dnia. On planował trasę do lasu. A ja planowałam, jak się z tego wymigać.

Przypadek w lesie

Nie udało się wymigać. Uparł się, że pojedziemy.

– Spędzimy razem trochę czasu, tylko ty i ja – mówił z takim entuzjazmem, że nie miałam serca go zbyć.

Wzięłam termos z kawą, koszyk i kalosze, które leżały w piwnicy od zeszłego roku. Pojechaliśmy do tego samego lasu, gdzie kiedyś jego siostra znalazła tego nieszczęsnego borowika. Wysiadłam z auta i od razu poczułam, że robię coś wbrew sobie. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i gnijących liści. On już maszerował w głąb, z koszykiem w ręku, jakby było w tym coś ekscytującego. Ja szłam za nim niechętnie, omijając błoto, uważając, by nie zahaczyć o pajęczyny.

– Patrz! Maślaki! – zawołał, kucając przy jakiejś kępie.

Pokręciłam głową. Dla mnie to były po prostu brązowe kapelusze w błocie.

– Ty nic nie widzisz? – zapytał z uśmiechem.

– Widzę. Tylko nie wiem, które są trujące, a które nie. Wiesz, że ja się na tym nie znam.

– Myślałem, że się w tym lubujesz. Zawsze tak się cieszyłaś, jak coś znalazłaś.

– Może pomyliłeś mnie z kimś innym – mruknęłam.

Zamilkł. Przez chwilę tylko ściółka szeleściła pod naszymi butami. Potem powiedział:

– Kurczę… Myślałem, że to coś, co możemy robić razem.

– A może po prostu nigdy nie zapytałeś, czy ja to lubię.

I to był pierwszy raz od dawna, kiedy powiedziałam coś prawdziwego.

Grzyby nie są dla mnie

Wróciliśmy do domu w ciszy. W bagażniku koszyk z połową zawartości, której i tak nie rozpoznałam. Zajrzałam tam tylko raz – część była już rozciapana od wilgoci, inna część z robakami. W drodze powrotnej próbował żartować, że „dobrze, że mamy suszarkę, będzie z czego zrobić chipsy”. Nie odpowiedziałam. Nie chciałam się kłócić, ale i nie umiałam już udawać.

W domu włożyłam ręce do zlewu, żeby opłukać termos. Czułam, jak narasta we mnie frustracja. To nie o grzyby chodziło. Ani o prezent. Chodziło o to, że przez lata byłam dla niego wygodnym meblem. Kimś, kto robi zakupy, gotuje, pamięta o urodzinach jego matki. Ale nikt nie pytał, co ja lubię, co mnie cieszy, co bym chciała zrobić w swoje urodziny.

– Jesteś zła? – zapytał cicho, stając w drzwiach kuchni.

– Nie jestem zła – odpowiedziałam. – Jestem zawiedziona. I zmęczona.

Usiadł przy stole, spojrzał na mnie, jakby pierwszy raz od dawna naprawdę patrzył.

– Ale przecież my zawsze jeździliśmy razem. Myślałem, że to coś naszego.

Bo nie miałam odwagi ci powiedzieć, że tego nie cierpię. Bałam się, że uznasz mnie za marudę. A potem... po prostu się przyzwyczaiłam, że nie ma sensu mówić.

Pokiwał głową i długo milczał.

– To może... spróbujmy czegoś innego. Powiedz mi, co lubisz. Co cię cieszy. Może nie jestem dobry w te rzeczy, ale mogę się nauczyć.

Nie odpowiedziałam od razu. Nie wiedziałam jeszcze, czy chcę go tego uczyć.

Nieporozumienia zamiast radości

Nie rozmawialiśmy o tym przez kilka dni. On jakby się wycofał, ostrożniejszy, cichszy. Ja też potrzebowałam chwili, by dojść do siebie. Przez lata zamiatałam różne drobiazgi pod dywan – jego zapominanie, moje milczenie, nasze rutyny. Aż w końcu zebrało się z tego całkiem pokaźne stado przemilczanych nieporozumień. Jak liście w lesie, które przykrywają wszystko i tłumią dźwięki.

W końcu sam wyjął suszarkę z kartonu i postawił ją na blacie.

– Może oddamy? – rzucił z niepewnym uśmiechem. – Albo wystawimy na OLX. Zawsze to parę złotych do przodu. A potem... może pojedziemy gdzieś na weekend? Bez lasu. Bez grzybów.

Spojrzałam na niego. Chyba naprawdę próbował. Nie jak ktoś, kto chce załatwić temat szybko, ale jak człowiek, który zrozumiał, że przez lata patrzył na mnie, nie widząc.

Chciałabym kiedyś pojechać nad morze. Po sezonie. W kurtce. Z książką. Żeby nic nie musieć.

– To pojedźmy – powiedział. – Możemy nawet nie rozmawiać, jeśli tego chcesz. Ale bądźmy razem.

Pomyślałam wtedy, że może jeszcze da się z tego naszego małżeństwa coś zrobić. Nie z grzybów, ale z tego, co między nami było kiedyś dobre. I może... warto jeszcze raz to zebrać. Tylko dokładniej. Z uważnością. Żeby się nie pomylić. Żeby nie wrzucić do koszyka czegoś, co truje.

Renata, 50 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama