„Na 40. urodziny dostałam od męża odżywkę do włosów. W ten sposób dał mi odczuć, że znaczę dla niego tyle co nic”
„– Czterdzieści lat. Dwoje dzieci. Wspólne życie. Myślałam, że znasz mnie lepiej. Że jeśli nawet nie zrobisz czegoś wielkiego, to przynajmniej pokażesz, że ci zależy. A ty... kupiłeś mi kosmetyk, który zawsze wrzucam do koszyka między papier toaletowy a pastę do zębów”.

- Redakcja
Czterdziestka to dziwny wiek. Niby człowiek wie już sporo, a jednak nadal łudzi się pewnymi rzeczami. Ja łudziłam się, że mąż mnie zna. Że skoro przeżyliśmy razem tyle lat, to wie, co mnie cieszy, co wzrusza, a co rani. Że zauważa, kiedy się staram, kiedy milczę, kiedy czuję się niepotrzebna. Że potrafi spojrzeć głębiej niż tylko przez pryzmat obowiązków i przyzwyczajeń. Moje urodziny zawsze były dla mnie ważne – nie z powodu prezentów, ale z powodu uwagi, bliskości. Tego jednego dnia w roku, kiedy mogłam poczuć się kimś ważnym. Ale czterdzieste były inne. Były przełomem. I choć tego dnia nie powiedział mi niczego przykrego wprost, to jego prezent powiedział mi wszystko.
Miałam jakieś oczekiwania
Czekałam na ten dzień z większym napięciem, niż bym się przyznała komukolwiek. Niby mówiłam, że nie obchodzę urodzin, że nie chcę nic wielkiego. Ale gdzieś wewnątrz czaiła się nadzieja – że tym razem mnie zaskoczy. Że zaplanuje coś sam, bez moich podpowiedzi. Kolację, bilety do teatru, wspólny weekend. Cokolwiek, co będzie tylko nasze, bez dzieci, pracy i tej codziennej krzątaniny.
Od tygodni delikatnie wypuszczałam sygnały. Mówiłam, że czuję się zmęczona, że dawno nigdzie nie byliśmy. Pokazywałam mu ogłoszenia o koncertach, przesyłałam zdjęcia ładnych miejsc nad jeziorem, które można wynająć na dwa dni. Nie reagował. „Zobaczymy” – rzucał z tym swoim zmęczonym głosem, jakby każdy temat był dla niego ciężarem.
– Czterdziestka to nie byle co, co? – rzuciłam pewnego wieczoru, udając lekki ton, ale z drżącym sercem.
– Oj, no, czterdzieści to nie koniec świata – mruknął zza gazety, nawet na mnie nie patrząc.
Dwa dni przed urodzinami zapytałam:
– Będziesz w piątek wcześniej w domu?
– Postaram się. Ale nie obiecuję, bo mamy raport do skończenia.
I wtedy już wiedziałam. Nie będzie żadnych świeczek, żadnej kolacji, żadnego „jesteś dla mnie ważna”. Poczułam się jak ktoś, kto sam sobie robi nadzieję, a potem musi ją samodzielnie pogrzebać. Mimo to nadal się łudziłam, choćby na drobny gest. Chociażby róże z marketu.
Prezent mnie zniszczył
W piątek wrócił później niż zwykle. Było po dwudziestej, kiedy usłyszałam klucz w zamku. Siedziałam już w piżamie, z kubkiem zimnej herbaty, z miną, która sama z siebie mówiła: „Wszystko jedno”. Nie zawołał od progu „sto lat”, nie zanucił nic, nie miał nawet tej udawanej radości w głosie. Zostawił buty w przedpokoju, zdjął marynarkę i poszedł do kuchni. Nie spojrzał na baloniki, które dzieci przykleiły na ścianie. Nie zapytał, czy coś dziś jadłam. Jakby to był zwykły, zimny piątek.
W końcu wyszedł z kuchni, trzymając coś owiniętego w reklamówkę z drogerii.
– To dla ciebie – rzucił i podał mi to bez opakowania, bez kartki, bez uśmiechu.
Wyjęłam z torby niewielką butelkę. Odżywka do włosów. Taka najtańsza. Patrzyłam na nią, jakby to był jakiś absurdalny żart. Nie powiedział nic. Usiadł w fotelu, włączył wiadomości.
– To wszystko? – zapytałam cicho, czując, że nie powinnam, ale muszę.
– No przecież mówiłaś ostatnio, że kończy ci się odżywka – odpowiedział z takim spokojem, jakby właśnie podarował mi naszyjnik z pereł.
Nie krzyknęłam. Nie płakałam. Poszłam do łazienki, zamknęłam drzwi i siedziałam tam, wpatrzona w ten plastikowy flakonik. Pachniał sztucznie, drażnił nos. Tak pachnie rozczarowanie. Tak właśnie pachniało czterdzieści lat życia.
Cisza między nami
Następnego dnia obudziłam się przed nim. Cisza w domu była nienaturalna. Dzieci wyjechały do mojej mamy na weekend, a ja po raz pierwszy od dawna czułam się… samotna. Własny mąż spał kilka metrów ode mnie, a ja czułam się, jakby nas dzieliły kilometry.
Zrobiłam sobie kawę, usiadłam przy stole i po prostu siedziałam. Bez telefonu, bez gazety, bez planów. Myśli krążyły wokół tej przeklętej odżywki. Jak można tak nie poczuć chwili? Nie wyczuć, że czasem człowiek potrzebuje czegoś więcej niż praktycznego drobiazgu z promocji? Może nawet nie prezentu, tylko intencji. Żeby wiedzieć, że ktoś się zatrzymał, pomyślał, spróbował zrozumieć.
On wstał około dziewiątej. Wszedł do kuchni i uśmiechnął się, jakby nic się nie stało.
– Kawa jest? – zapytał, nie patrząc mi w oczy.
Pokiwałam głową. Nawet nie odpowiedziałam. Nie miałam siły zaczynać tej rozmowy. Może czekałam, aż sam coś powie. Ale nie powiedział nic. Usiadł, napił się, potem wyjął laptopa i zaczął przeglądać jakieś dokumenty.
Dzień przeszedł nam w milczeniu. Udawaliśmy oboje, że jesteśmy zajęci. Ja przestawiałam rzeczy z miejsca na miejsce, on klikał i notował coś w notesie. Żadne z nas nie zapytało: „Co czujesz?”, „Czy coś jest nie tak?”, „Dlaczego jesteśmy obok siebie, a jakby osobno?”. Wieczorem, leżąc w łóżku, odwrócona do ściany, poczułam, że ta cisza między nami jest głośniejsza niż jakikolwiek krzyk.
Dla niego to było nic
W niedzielę po południu nie wytrzymałam. Poszliśmy na spacer, jakbyśmy nadal byli tym samym małżeństwem, które kiedyś umawiało się w parku, jedząc frytki z jednej porcji. Ale to był tylko rytuał. Sztuczny, wymuszony, jak teatr dla przechodniów. Usiadłam na ławce, on obok mnie. I wtedy powiedziałam:
– Wiesz, że mnie tym prezentem zraniłeś?
Zamilkł. Patrzył przed siebie, jakby nie słyszał. Ale słyszał. Po chwili westchnął.
– Serio robisz z tego problem? To tylko odżywka…
– Właśnie. „Tylko”. Właśnie dlatego boli – odpowiedziałam cicho.
Nie krzyczałam. Nie płakałam. Mówiłam spokojnie, chociaż wszystko we mnie krzyczało.
– Czterdzieści lat. Dwoje dzieci. Wspólne życie. Myślałam, że znasz mnie lepiej. Że jeśli nawet nie zrobisz czegoś wielkiego, to przynajmniej pokażesz, że ci zależy. A ty... kupiłeś mi kosmetyk, który zawsze wrzucam do koszyka między papier toaletowy a pastę do zębów.
– Nie wiem, czego oczekujesz. Romantycznej kolacji? Pierścionka? Przecież mamy kredyt, dzieci, rachunki... – zaczął się bronić.
– Nie oczekuję cudów. Oczekuję, że spojrzysz na mnie i zobaczysz. Że nie będziesz traktował mnie jak element wyposażenia kuchni. Chciałam poczuć się kobietą, nie współlokatorką.
Wstałam z ławki, nie czekając na jego odpowiedź. I szliśmy potem obok siebie jak dwoje ludzi, którzy się zgubili w znajomej dzielnicy. Wiedzieli, dokąd iść, ale nie wiedzieli już, po co.
Czułam się żałośnie
Kilka dni później stałam przed lustrem w łazience, rozczesując włosy. W dłoni trzymałam tę samą odżywkę. Zaczęłam się śmiać. Cicho, drwiąco, bez radości. Nie mogłam uwierzyć, że coś tak banalnego może tyle we mnie wywołać. Ale to nie chodziło o kosmetyk. Chodziło o wszystko inne, co z niego wyciekało – obojętność, rutynę, brak zaangażowania.
Widziałam w lustrze kobietę, która kiedyś miała marzenia. Która jeszcze pięć, dziesięć lat temu wierzyła, że miłość się zmienia, ale nie znika. Teraz widziałam w oczach zmęczenie. I pytanie: ile z tej miłości zostało? Czy jeszcze w ogóle istniała?
– Co ty tak patrzysz? – zapytał, wchodząc do łazienki.
– Na siebie patrzę – odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od swojego odbicia. – Próbuję zrozumieć, co się ze mną stało.
– Z tobą? Przecież to ty masz problem.
Pokręciłam głową. Już nie miałam siły mu tłumaczyć, że nie chodzi o mnie. Że przez lata oboje gdzieś się rozmyliśmy. Że on zatrzymał się w miejscu, a ja coraz częściej czuję, że chcę iść dalej.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Wyszłam na balkon, opatulona kocem, z herbatą w dłoni. Pomyślałam, że może wszystko jeszcze można naprawić. Ale potem zadałam sobie pytanie, którego do tej pory unikałam: czy ja jeszcze chcę to naprawiać? Czy nie boję się już bardziej... że mogłabym chcieć czegoś więcej?
To nie była tylko odżywka
Minął miesiąc. Odżywka dalej stała na półce w łazience – nieotwarta, jakby była symbolem czegoś, co już nie działa. On zauważył. Zapytał raz:
– Nie używasz?
– Nie potrzebuję – odpowiedziałam. I nic więcej nie dodałam. Bo co miałabym powiedzieć?
Nie kłóciliśmy się. Nie padły żadne wielkie słowa. Po prostu trwaliśmy obok siebie. Wieczory spędzaliśmy w tych samych pomieszczeniach, ale każde z nas coraz bardziej osobno. On oglądał seriale, ja czytałam książki. Czasem pytał, co robię, ale nie słuchał odpowiedzi. Odpowiadałam więc coraz krócej.
Aż któregoś dnia wzięłam wolne. Poszłam do kawiarni, usiadłam sama przy stoliku i spojrzałam przez okno. Przypomniałam sobie, jak miałam dwadzieścia lat. Jak chciałam być kimś ważnym. Jak wierzyłam, że zasługuję na uczucia, na uwagę. Zdałam sobie sprawę, że przestałam się o to upominać. Że zaczęłam przyjmować bylejakość, jakby była naturalną konsekwencją dorosłości.
I wtedy zrozumiałam coś ważnego. Ta odżywka to nie był „tylko prezent”. To był znak, że pozwoliliśmy sobie na zapomnienie. Że zatraciliśmy uważność, troskę i... szacunek. To nie była tylko odżywka. To było wszystko, czego zabrakło. Wieczorem usiadłam naprzeciwko niego.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam.
Podniósł wzrok, zaskoczony. Nie wiem jeszcze, dokąd nas to zaprowadzi. Ale wiem, że nie chcę dłużej żyć obok. Chcę żyć naprawdę. Nawet jeśli to będzie oznaczało, że pójdę w tę drogę sama.
Alicja, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zrezygnowałem z marzeń dla rodziny. Ale oni gonili tylko za kasą i karierą, zapominając, kto się dla nich poświęcił”
- „W sanatorium moje serce zadrżało. Myślałam, że Jerzy ma szczere intencje, ale dla niego byłam tylko jedną z wielu”
- „Wspierałem syna i dałem mu pieniądze na start. Nie docenił pomocy i potraktował mnie jak śmiecia”

