Reklama

Kiedy ktoś pyta mnie, jak wyglądała moja trzydziesta rocznica ślubu, odpowiadam krótko: wyjątkowo. Ale to nie był sposób, o jakim marzyłam przez kolejne lata małżeństwa. Taka okazja kojarzyła mi się z prawdziwym świętowaniem w romantycznym stylu. Może sentymentalna podróż tylko we dwoje śladami naszej młodości? Wyjazd na Hel, gdzie niegdyś spędziliśmy podróż poślubną? Albo odnowienie przysięgi małżeńskiej i huczne przyjęcie dla całej naszej rodziny?

Z tego wszystkiego nic jednak nie wyszło. Los pokazał mi, że nigdy nie można być niczego pewnym, a nawet człowiek, który jest najbliższy naszemu sercu, może okazać się obcy i odległy. Bo czy mogłam podejrzewać, że mój mąż nagle i bez żadnego wcześniejszego ostrzeżenia po prostu wypisze się z naszego małżeństwa? I to dokładnie w trzydziestą rocznicę naszego ślubu?

Wierzyłam, że jestem szczęśliwą mężatką

Z Markiem byłam niemal całe swoje dorosłe życie. Poznałam go podczas stażu, który oboje odrabialiśmy w miejscowym urzędzie miasta. Urzekły mnie nie tylko jego intensywnie zielone oczy i piękny uśmiech, ale i wyjątkowo szarmancki sposób bycia. Marek zachowywał się zupełnie inaczej niż moi koledzy z technikum ekonomicznego, które właśnie skończyłam. Przy nim oni wszyscy wydawali mi się bardzo niepoważni. Ot, beztroskie dzieciaki, którym tylko głupie żarty były w głowie.

On, mimo że tylko rok ode mnie starszy, był zupełnie inny. Dobrze ułożony, poważnie myślący o życiu. Do tego zapraszał mnie na romantyczne randki, nie śmiał się ze spacerów w świetle księżyca, a na pierwszą wizytę w moim domu przyniósł dwa ogromne bukiety róż. Jeden dla mnie, drugi dla mojej mamy.

Ten chłopak naprawdę potrafił się zachować, dlatego szybko urzekł nie tylko mnie, ale i moich rodziców. Zajadał się sernikiem mamy i pierogami babci, a z tatą chętnie gadał o wyjazdach na ryby. Ideał przyszłego zięcia? Cała moja rodzina tak sądziła, dlatego już nie mogli doczekać się, aż mi się oświadczy, a oni będą mogli zorganizować nam wystawne wesele. Przed ślubem spotykaliśmy się dobrych kilka lat, co w tamtych czasach nie było aż tak częste.

Pospiesz się, Halina, bo w końcu jakaś sprytniejsza panna sprzątnie ci sprzed nosa ten twój skarb – całkiem poważnie powtarzała mi babcia, a mama kiwała na to potwierdzająco głową.

W końcu się doczekali. Był pierścionek zaręczynowy, wręczony podczas romantycznej kolacji w restauracji, tradycyjne spotkanie obu rodzin, organizacja dużego wesela na sto pięćdziesiąt osób. A potem… Potem przyszło zwyczajne życie. Może nie jakieś wyjątkowe i pełne fajerwerków, ale spokojne i bezpieczne. Po prostu nasze. Wspólnie dorobiliśmy się mieszkania i działki rekreacyjnej pod miastem, wychowaliśmy dwójkę udanych dzieciaków, które już skończyły studia, pracują i układają sobie dorosłe życie.

Zawsze powtarzałam, że razem z Markiem przeszliśmy przez ogień, wodę i dziecięce ospa-party. Ale nie przeszliśmy przez zdradę. Niestety. Mój mąż, taki zawsze twardy i niewzruszony atutami innych kobiet, nie dał sobie rady z kryzysem wieku średniego. A przynajmniej ja tak sądzę.

To była kolacja z przeszłością

Na tę rocznicę Marek zaprosił mnie do tej samej restauracji, w której oświadczył mi się ponad trzydzieści lat temu. Byłam zachwycona jego gestem. Pomyślałam wtedy: „Jaki on jest romantyczny!”.

Ubrałam się w moją bordową sukienkę z jedwabiu, której nie noszę na co dzień. Umówiłam się do fryzjera, żeby odświeżyć pasemka, maskujące moje pierwsze siwe włosy. No dobra, może i nie pierwsze. Ale jakie tak naprawdę to ma znaczenie? Zrobiłam ładny makijaż, pomalowałam paznokcie, spryskałam się drogimi perfumami, które trzymam zamknięte w szafce specjalnie na wyjątkowe okazje. Wiadomo, jak święto to święto.

– Halinko, nie zmieniłaś się ani trochę – powiedział z tym swoim uśmiechem, który kiedyś powodował u mnie dreszcze.

– Ty też wyglądasz… znajomo – zażartowałam.

Rozmowa płynęła swoim naturalnym rytmem. Elegancko ubrani kelnerzy z tacami kręcili się jak w filmie, a w tle grał kwartet smyczkowy. Prawie jak wtedy, gdy oboje byliśmy młodzi, szaleńczo w sobie zakochani i pełni wiary, że wspólnie możemy zdobyć cały świat. Ale w powietrzu czułam coś dziwnego. Jakby napięcie. Marek bawił się obrączką, jakby mu przeszkadzała.

„Co się dzieje? Coś wyraźnie jest nie tak” – myślałam, analizując, co takiego może wyprowadzać mojego męża z równowagi.

Mam coś dla ciebie – powiedział, sięgając do kieszeni marynarki.

Zadrżałam. Czyżby biżuteria? Złote kolczyki z serduszkami, które kiedyś pokazywałam mu na wystawie salonu jubilerskiego? Pierścionek z diamentem? Bilet na romantyczną wycieczkę do Paryża? Byłam święcie przekonana, że to coś naprawdę wyjątkowego. Że to piękna niespodzianka, którą zapamiętam przez kolejne lata wspólnego życia. I to była niespodzianka, której już nigdy nie zapomnę. Ale zupełnie nie taka, jak to sobie wyobrażałam. Czegoś takiego nie przewidziałam nawet w swoich najgorszych snach.

Mąż podał mi elegancko zapakowany album. Gruby, ręcznie oprawiony w granatową skórę, ze srebrnymi literami na okładce. Taki jak ze starych czasów. Byłam przekonana, że to pomysł dzieci. Może Mariolka podpowiedziała mu, żeby przygotował dla mnie sentymentalną podróż przez wspólnie spędzone lata zaklętą w kadrze aparatu? Tak, najpewniej to właśnie to. Ależ się myliłam!

Zamarłam na ostatniej stronie

Zaczęłam przewracać kartki. Były tam zdjęcia z naszego ślubu, na których pozowaliśmy młodzi, uśmiechnięci i z tych charakterystycznym błyskiem w oku, który mają jedynie szczęśliwi nowożeńcy. Później fotki z narodzin dzieci, z pierwszej wspólnej choinki i wakacji w Mielnie z 1998 roku, kiedy Marek nieopatrznie zasnął na słońcu i spalił sobie całe plecy.

Uśmiechałam się przez łzy. Myślałam: „Boże, tyle wspólnych chwil. Tyle lat razem. Kto dziś ma takie piękne życie?”.

Aż doszłam do ostatniej strony. I wszystko się skończyło. Na zdjęciu Marek obejmował uśmiechniętą, znacznie młodszą ode mnie kobietę. Wysoka blondynka w lnianych szortach i krótkiej bluzce prezentowała się niczym jakaś modelka. Gdzieś w tle majaczył egzotyczny krajobraz z zielonymi palmami, plaża i drinki z parasolkami. Zdjęcie było świeże. Zdecydowanie nie sprzed lat.

Pod spodem widniał napis: „Zawsze będziesz częścią mojego życia, Halinko. Ale już nie jego centrum”.

Zamarłam. Spojrzałam na niego. A on tylko patrzył na mnie z jakimś... współczuciem? Żalem? Litością?

Marek, co to ma być?

– To miała być delikatna forma... powiedzmy… zakończenia.

– Zakończenia? Zakończenia czego? – głos mi zadrżał.

– Ja… od dwóch lat spotykam się z Izą. Jest młoda, wesoła, pełna energii, chce coś przeżyć. A ja... Ja już nie czuję się sobą w tym życiu.

Zamknęłam album. Oddałam go bez słowa. Wstałam. Nawet nie poczułam łez gromadzących się w kącikach moich oczu. Tak naprawdę nie miałam siły płakać. Czułam się pusta w środku. Całkowicie wyzuta z uczuć i emocji. Wyszłam.

Cisza może być zbawieniem

Tego wieczoru nie wróciłam do domu. Zatrzymałam się u siostry. Opowiedziałam Lidce o naszym spotkaniu i niespodziance, którą mąż przygotował mi na rocznicę. Była na niego wściekła.

– Gdybym mogła, udusiłabym go gołymi rękami. Co za tchórz – syczała. – Nie dość, że zdrajca, to do tego jeszcze tchórz, który nie miał odwagi przyznać się do prawdy, tylko wymyślił coś takiego. Na rocznicy. Przecież to świństwo.

Nic nie odpowiedziałam. Może, gdybym biadoliła, złościła się, tupała nogami i rzucała talerzami, byłoby mi lżej? Ale nie potrafiłam tego zrobić. Czułam po prostu, jakby coś nagle we mnie umarło. Marek nie dzwonił. Wysłał jedynie SMS:

„Przepraszam, Halinko. Nie potrafiłem inaczej”.

Po miesiącu spakował wszystkie swoje rzeczy z naszego wspólnego mieszkania i wyprowadził się do niej. Do tej Izy. I zaczyna nowe życie beze mnie. Bez żony, która ograniczała jego i jej rozwój. Podobno oboje uwielbiają ajurwedę i uczą się gry na ukulele. Super.

A ja? Ja też zaczęłam żyć. Tylko na swój własny sposób. Po raz pierwszy bez planu, bez jego narzekań na moje zupy i bez słuchania, że nie rozumiem programu do robienia tabelek.

Teraz mam już pięćdziesiąt dziewięć lat i uczę się jeździć na rowerze elektrycznym. Razem z Lidką zapisałam się na warsztaty z ceramiki, a na kuchennym parapecie hoduję pomidorki koktajlowe i własną bazylię. Czy tęsknię za Markiem? Czasami jeszcze tak. Ale tylko wtedy, gdy przypominam sobie, jak nosił mi ciężkie zakupy. Czy czuję się zdradzona? Tak. Ale czuję też coś więcej – ulgę. Lepiej zakończyć trzydzieści lat złudzeń, niż trwać w nich przez kolejne dziesięć.

Halina, 59 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama