Reklama

Nazywam się Lena. Od dziesięciu lat jestem żoną Rafała. Dziesięć lat – sama nie wiem, kiedy to minęło. Pamiętam nasze początki jakby to było wczoraj: wspólne nocne spacery po mieście, spontaniczne wyjazdy, głupie liściki zostawiane w kieszeni płaszcza. Rafał wtedy potrafił mnie zaskakiwać – przynosił pojedynczy kwiat zerwany po drodze, kupował tanie, ale zabawne bransoletki na straganie, tylko po to, żebym się uśmiechnęła. To były małe rzeczy, ale dla mnie miały ogromne znaczenie.

Z biegiem lat te drobiazgi gdzieś zniknęły. Została codzienność, rachunki, wspólne zakupy w markecie i rozmowy o tym, kto odbierze dzieci sąsiadów ze szkoły, bo prosili o przysługę. Rafał stał się pragmatykiem – dla niego miłość to to, że wstaje rano i idzie do pracy, że naprawi cieknący kran, że ugotuje obiad. On naprawdę uważa, że to wystarczy. Ja wciąż tęsknię za gestami, za symbolami, za chwilami, które podkreślają, że jesteśmy my, a nie tylko dwoje ludzi pod jednym dachem.

W dziesiątą rocznicę naszego ślubu spodziewałam się czegoś wyjątkowego. Nie potrzebowałam drogich prezentów – wystarczyłoby, gdyby zabrał mnie do restauracji, zapalił świecę w kuchni, powiedział kilka słów od serca. Cokolwiek, co sprawiłoby, że poczuję się kimś wyjątkowym w jego oczach. Tymczasem, gdy wróciłam do domu, Rafał postawił przede mną garnek zapiekanej zupy cebulowej. Z dumą powiedział, że zrobił ją z francuskiego przepisu, specjalnie dla mnie.

Siedziałam przy stole i patrzyłam na parujący talerz. On czekał na moją reakcję, a ja miałam wrażenie, że bardziej świętujemy jego sukces kulinarny niż dziesięć lat wspólnego życia. Miski pachniały intensywnie, ale dla mnie stały się symbolem czegoś zupełnie innego – naszego rozejścia się w odczuwaniu miłości.

Wtedy zaczęłam się zastanawiać: czy on naprawdę nie rozumie, czego potrzebuję? Czy dziesięć lat razem niczego go o mnie nie nauczyło?

Zamiast prezentów były kłótnie

– Rafał… powiedz mi, ty to serio nazywasz naszą rocznicą? – zapytałam, wpatrując się w talerz, jakby miał mi sam udzielić odpowiedzi.

– Lena, no proszę cię. To nie jest byle jaka zupa. Szukałem oryginalnego francuskiego przepisu! Sam kroiłem te wszystkie cebule, nawet się popłakałem jak głupek. Chciałem, żeby to było wyjątkowe.

– Wyjątkowe? – zaśmiałam się krótko, ale wcale nie było mi do śmiechu. – Rafał, to jest tylko zupa. W dodatku z cebuli. Dziesięć lat razem, a ty stawiasz przede mną garnek jak na niedzielnym obiedzie. Ja naprawdę liczyłam na coś więcej.

– Zawsze chcesz „coś więcej”! – jego głos podniósł się nagle. – A może wreszcie zauważysz, że ja naprawdę się staram? Gotuję, sprzątam, pracuję, żebyś miała spokojne życie. To nie wystarczy?

– Nie, Rafał, nie wystarczy! – tupnęłam nogą, jakbym sama chciała uwierzyć w swoje słowa. – Ty bardziej celebrujesz ten garnek i swoją kuchnię niż nas razem. To jest nasza rocznica, a ja czuję się, jakbyś świętował sukces przepisu, a nie dziesięć lat z żoną.

– Ty niczego nie widzisz. Nigdy! – odparł, już całkiem zirytowany. – Widzisz tylko braki. To, czego ci nie dałem. A moje wysiłki? One dla ciebie nie znaczą nic.

Zrobiło mi się duszno. Miałam ochotę wyrzucić ten talerz przez okno. Patrzyłam na niego i zastanawiałam się, czy naprawdę nie widzi, o co chodzi. Dziesięć lat razem, a ja wciąż muszę mu tłumaczyć, że miłość to nie tylko bycie obok, ale też umiejętność pokazania, że się o kogoś dba… inaczej niż przez garnki i zakupy. W głowie dudniło mi jedno pytanie: czy naprawdę nigdy mnie nie zrozumie?

Spróbowałam jeszcze raz

Poranek był dziwnie cichy. Wstałam wcześniej niż zwykle, parząc kawę tylko dla siebie. Rafał krzątał się po kuchni, udając, że czyta gazetę, ale widziałam, że co chwilę zerka na mnie spod oka. Cisza między nami była cięższa niż wszystkie krzyki z poprzedniego wieczoru.

– Rafał, możemy pogadać? – odezwałam się w końcu, siadając naprzeciwko niego. – Nie chcę kolejnej kłótni.

– To mów – odparł chłodno, odkładając gazetę.

Chodziło mi nie o samą zupę – westchnęłam, czując, że głos mi drży. – To miała być rocznica, symbol, coś, co by pokazało, że jesteśmy dla siebie ważni. A ja… poczułam się, jakby to był zwykły poniedziałek.

– Ale przecież to właśnie był gest! – przerwał mi. – Gotowałem dla ciebie. Spędziłem nad tym pół dnia. To był mój sposób na okazanie miłości.

– Gotujesz jak dla siebie, Rafał, nie dla mnie – odpowiedziałam ostrzej, niż chciałam. – Ty nie widzisz, że ja potrzebuję czegoś innego.

– Ty nigdy nie dostrzegasz tego, co robię – rzucił. – Tylko tego, czego nie robię.

Jego słowa zabolały mnie bardziej, niż się spodziewałam. Może miał rację. Może faktycznie widziałam tylko brak świec, brak kwiatów, brak niespodzianek. Ale przecież to było ważne, tak cholernie ważne dla mnie!

– Rafał… – zaczęłam cicho. – My jesteśmy jak dwa światy. Ty uważasz, że codzienność to dowód miłości. A ja… ja potrzebuję symboli. Gestów. Bez tego czuję się pusta.

Spojrzał na mnie długo, jakby ważył każde słowo, które chce wypowiedzieć. Ale nic nie powiedział. Cisza między nami rozlała się jeszcze szerzej, a ja poczułam, że przepaść, która nas dzieli, nie maleje – ona rośnie. A może on naprawdę już mnie nie kocha tak, jak kiedyś?

Wreszcie zdobył się na szczerość

Był późny wieczór. Wyszłam z sypialni po szklankę wody, kiedy usłyszałam głos Rafała w salonie. Rozmawiał przez telefon, nieświadomy, że stoję za drzwiami.

– Nie wiem już, czego ona chce… – mówił przyciszonym, zmęczonym tonem. – Zrobiłem tę zupę, bo pamiętałem, jak kiedyś, na studiach, gotowaliśmy ją razem po nocy. Myślałem, że się ucieszy. Dla mnie to było ważne, a ona… ona tylko widzi, że to „tylko zupa”.

Zamarłam. Serce waliło mi jak młot. Ta nieszczęsna zupa miała znaczenie? Była wspomnieniem, symbolem… tylko dlaczego on nigdy mi tego nie powiedział?!

Weszłam do salonu gwałtownie. Rafał podskoczył, a potem szybko zakończył rozmowę.

– Dlaczego, Rafał? – spytałam ostrym głosem. – Dlaczego mówisz to koledze, a nie mnie?

Ty i tak byś nie posłuchała – odparł zrezygnowany. – Ty oczekujesz fajerwerków, a ja… ja nie jestem takim facetem.

– Nie o fajerwerki chodzi! – krzyknęłam. – Chodzi o to, żebyś powiedział mi, co czujesz! Żebym nie musiała podsłuchiwać rozmowy przez telefon, żeby dowiedzieć się, że ta twoja zupa coś dla ciebie znaczyła!

– Gdy ja próbuję coś mówić, to od razu się oburzasz, że to za mało! – odbił piłeczkę. – Lena, ja nie umiem inaczej.

– To po co my się jeszcze męczymy? – zapytałam nagle, czując, że słowa same ze mnie wypływają. – Skoro nie umiemy się dogadać, skoro ty mnie nie rozumiesz, a ja czuję się coraz bardziej obca obok ciebie… to po co?

Zapadła cisza. Tylko zegar na ścianie tykał złowrogo, jakby odmierzał koniec czegoś, co miało trwać całe życie.

Rafał spojrzał na mnie z bezsilnością w oczach.

– Może masz rację – powiedział w końcu. – Może od dawna żyjemy obok siebie, a nie ze sobą.

Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Wreszcie wypowiedzieliśmy to głośno. Prawdę, od której oboje uciekaliśmy.

Byliśmy jak obcy sobie ludzie

Siedzieliśmy w salonie, każde w swoim kącie. Między nami – stół, a na nim niedopita herbata. Powietrze było gęste od tego, czego nie powiedzieliśmy sobie przez lata.

– Pamiętasz, jak zabrałeś mnie na tę pierwszą randkę? – odezwałam się w końcu, patrząc w przestrzeń, a nie na niego. – Do tej małej kawiarni z czerwonymi zasłonami? Dałeś mi wtedy tulipana. Jednego. To była najpiękniejsza randka w moim życiu.

Rafał spojrzał na mnie spod oka.

– Pamiętam – kiwnął głową powoli. – Wtedy wydawało mi się, że muszę cię zdobywać. A później… myślałem, że to normalne, że wszystko się zmienia. Że życie staje się bardziej praktyczne.

– I właśnie tego się boję – przerwałam, a głos mi zadrżał. – Codzienność zabiła w nas całą magię. Wszystko, co było lekkie i piękne, zamieniło się w listę obowiązków.

– Ale przecież to jest dorosłość, Lena! – podniósł głos, pierwszy raz od dłuższego czasu. – Prawdziwa miłość nie potrzebuje świec ani prezentów. To, że tu siedzę, że nie uciekłem, że dbam o nasz dom – to dla mnie dowód miłości.

– Ale dla mnie to za mało – wyszeptałam. – Czuję, że nie jestem już tą samą kobietą, którą kiedyś kochałeś.

Zapadło milczenie. On spuścił wzrok, ja poczułam, jak oczy zachodzą mi łzami. W sercu miałam mieszankę smutku i żalu. Tak blisko siedział człowiek, którego kiedyś kochałam do szaleństwa. A dziś… miałam wrażenie, że obok mnie jest obcy. Obcy, który zna każdy szczegół mojego życia, a jednocześnie nie ma pojęcia, co dzieje się w moim sercu.

W głowie dudniła mi jedna myśl: straciłam go. Straciłam człowieka, którego wciąż nazywam mężem, a który chyba już dawno przestał być moim Rafałem.

Znaleźliśmy się w impasie

Wieczorem usiedliśmy przy kuchennym stole. Pusty garnek po zupie wciąż stał na blacie, jakby przypominał nam o wszystkim, co się wydarzyło. Oboje milczeliśmy długo, aż w końcu to Rafał odezwał się pierwszy.

– Lena… ja nie potrafię kochać inaczej – jego głos był cichy, zmęczony. – Moja miłość jest w codzienności. W tym, że dbam, gotuję, jestem. Tak rozumiem bycie z kimś.

Patrzyłam na niego, na jego spracowane dłonie splecione na stole. Wiedziałam, że mówi szczerze. Ale wiedziałam też, że ta szczerość niczego nie zmienia.

– A ja potrzebuję czegoś więcej – odpowiedziałam powoli. – Potrzebuję gestów, symboli, czegoś, co sprawia, że czuję się kochana. Inaczej… inaczej czuję pustkę.

– I co z tym zrobimy? – spytał bezradnie. – Bo ja nie umiem być kimś innym niż jestem.

– A ja nie umiem już udawać, że mi wystarcza to, co mi dajesz – oparłam brodę na dłoniach i poczułam, że głos mi się łamie. – To tak, jakbyśmy mówili różnymi językami.

Rafał westchnął ciężko. Długo patrzył w jeden punkt, jakby szukał odpowiedzi, której nie było. Potem uniósł na mnie wzrok.

– Może… może powinniśmy się zatrzymać i zastanowić, czy w ogóle potrafimy dalej być razem.

Nie odpowiedziałam. Tylko skinęłam głową, bo miałam wrażenie, że każde słowo rozpadłoby się w powietrzu. Między nami zapadła cisza. Nie taka zwykła, codzienna cisza, ale ta, która ciąży, jakby miała zgnieść człowieka od środka.

Patrzyłam na niego i wiedziałam jedno – nasza definicja miłości była nie do pogodzenia. I choć serce rwało mi się do niego, rozum mówił jasno: to koniec.

Zupa pokazała mi prawdę

Siedzieliśmy w kuchni, jakby uwięzieni we własnym domu. Na stole, pomiędzy nami, stał pusty garnek po zupie cebulowej. Metaliczny połysk odbijał mdłe światło lampy i kłuł mnie w oczy. Patrzyłam na niego i miałam wrażenie, że widzę w nim całe nasze małżeństwo – on widział dowód miłości, ja dowód niezrozumienia.

Nie płakałam już. Łzy wypłynęły wcześniej, a teraz pozostała tylko obojętność, podszyta cichym bólem. Rafał siedział naprzeciwko, opierając łokcie na stole, ze wzrokiem wbitym w ten sam garnek. Milczał.

W tej ciszy zrozumiałam więcej niż w jakiejkolwiek kłótni. Nie było już wrzasków, oskarżeń ani tłumaczeń. Było tylko poczucie, że coś się skończyło. Że nawet jeśli zostaniemy w tym samym domu, będziemy coraz dalej od siebie – jak dwie wyspy, oddzielone morzem, którego nie da się już przepłynąć.

Może żadne z nas nie zawiniło. Może po prostu przez lata nauczyliśmy się patrzeć na miłość inaczej. On wierzył w codzienność, ja – w gesty i symbole. A żadne z nas nie miało siły nauczyć się języka tego drugiego.

Spojrzałam na pusty garnek i pomyślałam, że to właśnie on jest naszym podsumowaniem. Cichy, zimny, niepotrzebny. Symbol dziesięciu lat, które zamiast świętem, stały się tylko kolejnym zwykłym dniem. Nie ma już łez ani gniewu. Jest tylko pustka. I cisza, która mówiła więcej niż jakiekolwiek słowa.

Lena, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama