Reklama

Na początku była cisza. Cudowna, błoga cisza. Żadnych trzaskających drzwiczek od szafki, żadnego „a mówiłam!”, żadnego „kiedy w końcu wyniesiesz śmieci?”. Tylko ja, moje skarpetki porozrzucane po mieszkaniu i pilot od telewizora, który wreszcie należał tylko do mnie.

Pierwsze tygodnie po rozwodzie przypominały wakacje. Piotr mówił, że teraz „wreszcie żyję jak chcę”. I faktycznie — piłem mleko prosto z kartonu, siedziałem do drugiej w nocy z pizzą na kolanach, a w niedzielę nie musiałem już szykować sałaty do obiadu, udając, że to moja specjalność.

Ale po miesiącu ta sama cisza zaczęła mnie dobijać. W kuchni pachniało kurzem, nie obiadem. Wracałem z pracy i nikt nie pytał, czy zdążyłem z tym projektem, czy mnie szef znowu wkurzył. Nikt też nie narzekał na moje buty zostawione przy drzwiach. Nawet nie miał kto się czepiać. Czasem łapałem się na tym, że słyszę w głowie głos Magdy. Ten jej chłodny, racjonalny ton, który doprowadzał mnie do szału, a teraz… brakuje mi go tak samo jak jej schabowych.

Telefon zadzwonił. Piotr.

– Stary, masz wolność! Wykorzystaj ją! – zaśmiał się.

– Ta, wolność… – odpowiedziałem, patrząc na pusty blat w kuchni. – Tylko że wolność nie robi obiadu.

Poczułem samotność

Wstaję późno. Nie dlatego, że śpię długo. Po prostu nie mam po co wstawać wcześnie. Kawa sama już nie smakuje, kiedy nie trzeba się o nią przepychać. Teraz nikt niczego nie zostawia.

Dzisiaj postanowiłem ugotować coś więcej niż wodę. Stanąłem przy kuchni jak jakiś bohater, który wraca na pole bitwy po latach. Lodówka – pusta. Zamrażarka – pizza, frytki i coś, co wyglądało jak kopytka z czasów Magdy. Wziąłem pizzę. W piekarniku coś zaskwierczało i przez chwilę miałem wrażenie, że to zapach schabowych. Przymknąłem oczy i zobaczyłem ją – Magdę – jak obrócona tyłem do mnie, stuka tłuczkiem o deskę, narzekając na panierkę.

Tomek, nie taką bułkę tartą kupiłeś! Znowu ta z hipermarketu, ona się nie trzyma mięsa! – wrzeszczała kiedyś, a ja śmiałem się jak głupi, bo kochałem, jak się złości.

Pizza dzwoniła gotowością, a ja podniosłem telefon. Może Ania wpadnie. Córka.

– Hej, masz czas? Wpadniesz na kotleta?

– Tata, mama już zrobiła… – odpowiedziała szybko.

– Aha… no to smacznego.

Po jej słowach zapadła cisza. Poczułem, jak bardzo brakuje mi tej niedzielnej normalności – kłótni o panierkę, tłuczenia mięsa, nawet tego, że Magda doprawiała inaczej po kryjomu. Teraz mogę przyprawiać. jak chcę. Tylko że jakoś… nie mam dla kogo.

Spotkałem byłą żonę w sklepie

Wyszedłem tylko po mleko. Czasem człowiekowi potrzeba celu, choćby miał nim być karton mleka i powód, by ubrać coś więcej niż dres.

Zobaczyłem ją od razu, między półką z jogurtami a mąką pszenną. Stała bokiem, z tym samym spokojem, który zawsze mnie irytował. Magda. W granatowym płaszczu, włosy związane. Nigdy nie lubiła chodzić w rozpuszczonych – „łapią zapach z kuchni” – mawiała. Poczułem, jakby mi ktoś wrzucił kostkę lodu pod kołnierz. Odchrząknąłem.

– Cześć – powiedziałem, starając się nie patrzeć za długo.

Odwróciła się powoli. Bez zdziwienia, jakby wiedziała, że tam będę.

– Cześć, Tomek.

Uśmiechnęła się lekko, nieśmiało. Albo tylko tak mi się wydawało.

– Jak leci? – zapytałem, szukając tonu, który nie zdradza, że serce wali mi jak młotem.

– W porządku. Ania mówiła, że dzwoniłeś – dodała, kładąc do koszyka masło.

– Tak… Myślałem, że może wpadnie. Ale wiadomo.

– Dobrze wyglądasz – rzuciła, zupełnie jakby chciała odbębnić grzeczność. – Nie zmieniłeś się.

– A ty jak zawsze z listą zakupów w ręce – próbowałem zażartować.

Nie lubię biegać po sklepie bez planu.

Poczułem ukłucie. Ta rozmowa była jak stąpanie po cienkim lodzie. Jedno złe słowo i wpadniemy pod wodę wspomnień, których żadne z nas już nie chciało.

– Może… kawa? Kiedyś, jako znajomi? – wyrzuciłem z siebie, zanim pomyślałem.

Zawahała się.

– Nie sądzę, Tomek. Nie wiem, czy to dobry pomysł.

Kiwnąłem głową. Tak, to nie był dobry pomysł. Jak wszystko co proponowałem. Stała chwilę dłużej, potem ruszyła w stronę kas. Zostawiła za sobą zapach płynu do płukania ubrań. Zapach domu, którego już nie mam. Zostałem między jogurtami a mąką, trzymając karton mleka, którego już wcale nie potrzebowałem.

Miałem tylko wspomnienia

Zaczęło się od porządków. Chciałem wyrzucić pudło ze starymi dokumentami, które stało w szafie, odkąd się wyprowadziłem. Magda zostawiła je „do uporządkowania”, ale ani ona, ani ja nie mieliśmy do tego serca.

Przerzucałem rachunki, jakieś umowy, stare zdjęcia Ani z kolonii... I wtedy zobaczyłem to. Fotografia, zrobiona telefonem, wydrukowana na domowej drukarce – Magda w fartuchu, mąka na nosie, śmieje się do obiektywu z łyżką w dłoni. W tle kuchnia – nasza kuchnia, ta przed remontem, jeszcze z kremowymi płytkami. Usiadłem na podłodze, zdjęcie w dłoni. Przypomniałem sobie tamtą sobotę.

– Tomek, panierka nie może być za gruba! To nie zbroja, tylko kotlet! – krzyczała, ale w głosie miała śmiech.

– A co ty tam wiesz, Magda. W wojsku tak mnie uczyli – odbiłem piłeczkę, z dumą prezentując kotlet gruby jak książka telefoniczna.

– W wojsku to ty chyba tylko worek ziemniaków umiałeś otworzyć – prychnęła.

– I serce twoje, kobieto. Też otworzyłem.

Uderzyła mnie ścierką, śmiała się. Wtedy ją złapałem w pasie, uniosłem lekko, a ona piszczała, że mam ją zostawić, bo kotlety się spalą. A teraz? Teraz siedzę w pustym mieszkaniu i jedyne, co przypomina tamte soboty, to ten cholerny fartuch w kratkę, który też został w pudle. Zamknąłem oczy. Usłyszałem jej głos, czułem zapach smażonego mięsa, stuk tłuczka o deskę, szuranie kapci po kafelkach. A potem znów była cisza.

Nie miałem ochoty imprezować

– Żyjesz? – zapytał Piotr, wpadając do mojego mieszkania jak huragan.

Miał w rękach dwie puszki piwa i uśmiech cwaniaka, który wciąż myśli, że życie to impreza bez końca. Kawaler z wyboru. Wieczny chłopiec. Mój najlepszy kumpel od lat.

Co tak siedzisz jak emeryt? Ubieraj się, idziemy na imprezę. Mam świetną miejscówkę. Mnóstwo fajnych kobiet, niektóre nawet mają wszystkie zęby.

– Może innym razem – burknąłem, ale wiedziałem, że się nie odczepi. I dobrze. Może faktycznie potrzebuję trochę… ludzi.

W klubie było głośno, duszno i jasno od migających świateł. Dziewczyny uśmiechnięte, faceci z drinkami, śmiechy, flirt, muzyka. Wszystko miało smak życia, a ja… czułem się jak cień. Jak ktoś, kto przyszedł na imprezę o wiele lat za późno. Piotr był w swoim żywiole, klepał po plecach nieznajomych, zagadywał barmankę. Ja wyszedłem się przewietrzyć. Zimne powietrze uderzyło w twarz. Wyciągnąłem telefon. Zadzwoniłem do Ani. Nie odebrała. Słuchałem pustki w słuchawce i nagle pomyślałem, że może tak już będzie zawsze. Że będą święta, na które nikt nie przyjdzie. I niedziele bez zapachu schabowych.

Piotr wyszedł za mną z piwem w dłoni.

– Stary, masz wolność! Wykorzystaj ją!

Tylko że wolność nie robi obiadu – rzuciłem i sam się zdziwiłem, jak bardzo mnie to zdanie zabolało.

Naprawdę tęsknię

W sobotę wstałem wcześniej niż zwykle. Bez budzika. Może z przyzwyczajenia. Może dlatego, że coś się we mnie ruszyło. Włożyłem dres, zajrzałem do szuflady z zeszytami. Był tam – jej stary, poplamiony notes z przepisami. Otworzyłem na stronie z tytułem „Niedzielne schabowe”. Pod spodem: „Panierować podwójnie, bo Tomek zawsze zdziera skórkę.” Uśmiechnąłem się. Pierwszy raz od dawna tak szczerze.

Wyjąłem mięso, bułkę tartą (nie tę z hipermarketu, tylko z piekarni), zakasałem rękawy i zacząłem robić kolety. Nie wyszły. Były za grube, panierka odpadała, a olej przypalił się po trzecim. Kuchnia wyglądała jak po bitwie. Ale zapach… zapach był prawdziwy.

Usiadłem przy stole. Sam. W dresie, z tłustym widelcem w dłoni i gorącym kotletem na talerzu. Spojrzałem na ścianę, jakby tam miała siedzieć Magda. Zamknąłem oczy.

Może kiedyś ktoś jeszcze usmaży je dla mnie – pomyślałem. – A może to ja muszę się nauczyć smażyć je sam.

Tomek, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama