Reklama

Zawsze mi się wydawało, że jak człowiek dożyje siedemdziesiątki, to już nic go nie zaskoczy. A jednak zima potrafi. Codziennie o piętnastej pięć stoję przed przedszkolem, opatulony szalikiem, z nosem czerwonym jak u klauna. Mróz wciska się pod płaszcz, wciska się we wszystko, co słabe i stare — a ja przecież już taki jestem. Czasem kucam, żeby choć trochę rozgrzać kolana. Najgorsze są dłonie. Marzną tak, że aż chce się płakać, ale nie można, bo łzy też zamarzają.

Franek zawsze wypada z przedszkola jak strzała — z przekrzywioną czapką i uśmiechem, który potrafi rozświetlić najbardziej szary dzień. Dla niego tu jestem. Dla mojej córki, Marty, też. Nie proszę o wiele — tylko żeby się nie spóźniała. Czasem się spóźnia. Czasem dzwoni i mówi: „Tato, dasz radę odebrać Franka? Mam zebranie” albo „Wysłałam ci przelew, kup mu coś na obiad”.
Nie narzekam. Nie mam do kogo. Od kiedy Basia, moja żona, odeszła, wszystko jakby przygasło. Nie od razu. Najpierw świat się zatrzymał, jakby ktoś nacisnął pauzę. Później ruszył, ale już jakby bez koloru.

Ja też ruszyłem, ale bez niej każdy ruch jest ociężały. Puste łóżko, cichy dom, jedno krzesło przy stole za dużo. Śmialiśmy się kiedyś, że na emeryturze zaczniemy razem podróżować. Basia chciała do Chorwacji. Mnie wystarczyłby Mazury. Teraz nie jadę nigdzie. Tylko do przedszkola i z powrotem. Świat się zmienił. Ludzie biegną, stukają palcami w telefony, rozmawiają sami ze sobą przez słuchawki. Nikt nie patrzy drugiemu w oczy. A ja stoję. Codziennie. I zamarzam powoli.

Zauważyłem ją pewnego dnia. Stała obok, ubrana w kolorowy płaszcz, z termosikiem w dłoni i sardonicznym uśmieszkiem na ustach. Spojrzała na mnie i rzuciła:

— Jak pan tak będzie stał bez czapki, to pan się rozpuści jak bałwan.

To było pierwsze zdanie, które do mnie powiedziała. Na imię miała Ewa.

Jakby wyrosła spod ziemi

Tego dnia było wyjątkowo zimno. To był taki rodzaj zimna, który nie daje się oszukać podwójnymi skarpetami ani szalem owiniętym dwa razy. Stałem jak zwykle pod przedszkolem, z rękami schowanymi głęboko w kieszeniach, a i tak czułem, że palce powoli zamarzają. Zimą wszystko trwa dłużej: czas, kolejka dzieci do wyjścia, a przede wszystkim czekanie. Stałem tam jak cień, który ktoś zapomniał zabrać ze sobą do domu.

Ewa pojawiła się nagle, jakby wyrosła spod ziemi. Miała na sobie długi zielony płaszcz i śmieszną czapkę z pomponem, która bardziej pasowała do dziecka niż do kobiety w jej wieku. Ale jakoś się to z nią zgadzało. Przestąpiła z nogi na nogę, zerknęła na mnie ukradkiem i powiedziała:

— Widzę, że pan walczy z klimatem. Ale bez czapki to raczej pan tej bitwy nie wygra.

Spojrzałem na nią z zaskoczeniem, może trochę rozdrażniony, ale też, muszę przyznać, coś w środku jakby drgnęło. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś odezwał się do mnie tak zwyczajnie, bez pytania o Franka, o zdrowie Marty czy o to, czy na pewno daję sobie radę.

Lubię czuć, że żyję — odpowiedziałem, próbując zażartować, choć głos miałem bardziej szorstki niż rozbawiony.

— Aha. — Pokiwała głową. — No to niech pan spróbuje tej herbaty, może pana przekona, że życie też może być ciepłe.

I zanim zdążyłem zareagować, wyciągnęła w moją stronę termos i mały kubeczek. Wahałem się przez chwilę, ale wyciągnąłem dłoń. Herbata była słodka, mocna, pachniała maliną. Nie pamiętałem, żeby coś ostatnio smakowało mi tak bardzo. Pomyślałem nawet, że może nie chodzi o herbatę.

— Często pan tu stoi? — zapytała.

— Codziennie. Odbieram wnuka.

— Zosia to moja wnuczka. — Wskazała brodą na drzwi przedszkola. — Też przychodzę codziennie. No, chyba że mnie wyprzedzi jej ojciec, ale on to wie pan... Z tych zabieganych. Nawet nie zauważy, że zima przyszła.

Uśmiechnąłem się, choć bardziej do siebie niż do niej. Miałem wrażenie, że znam tę historię aż za dobrze.

Franek wybiegł pierwszy. Zosia tuż za nim — oboje z rozwianymi włosami i policzkami czerwonymi od mrozu. Ewa pomachała wnuczce, a ja skinąłem głową do Franka, który już biegł w moją stronę, zawinięty w niezdarnie zapiętą kurtkę. Ewa jeszcze raz spojrzała na mnie z ukosa.

— To może do jutra, panie bez czapki?

Nie zdążyłem odpowiedzieć. Odeszła z wnuczką, zostawiając mnie z kubkiem w ręce i dziwnym ukłuciem pod żebrami. Nie wiedziałem jeszcze, co to, ale poczułem, że pierwszy raz od dawna naprawdę komuś odpowiedziałem.

Mówiła dużo, ale nie męczyła

Nie planowałem tego. Po prostu któregoś dnia przestałem przychodzić pięć minut przed końcem zajęć. Zacząłem zjawiać się dziesięć minut wcześniej. Potem piętnaście. Nie spieszyłem się. Udawałem przed sobą, że to tylko z powodu śliskiego chodnika albo że tramwaj wcześniej przyjechał. Ale znałem prawdę. Ewa była tam prawie zawsze. Raz przyszła później, raz w ogóle jej nie było — wtedy wróciłem do domu z jakimś głupim uczuciem, jakbym przegapił coś ważnego. Nie mówiłem o niej nikomu. To był taki mały kawałek dnia, który należał tylko do mnie.

Rozmawialiśmy o pogodzie, o wnukach, o obiedzie, który ktoś powinien już dawno zacząć gotować. Mówiła dużo, ale nie męczyła. Miała w sobie jakiś spokój, który nie był mi obojętny. Czasem narzekała na syna, że wciąż w pracy, że Zosia więcej mówi do niej niż do rodziców. Innym razem śmiała się, że w dzieciństwie chodziła do przedszkola z takim samym zapachem mydła, jak teraz czuje od Franka.

Zaczynałem odruchowo patrzeć, czy już stoi. Czy ma ten swój termos. Czy ma na głowie czapkę z pomponem. Raz przyniosłem rękawiczki, których nie lubiłem, ale które wyglądały lepiej. Innego dnia przez pół godziny zastanawiałem się, czy ogolić się przed wyjściem. Głupie rzeczy, naprawdę. Ale robiłem je. Czasem, wracając do domu, mówiłem Frankowi coś o Ewie. Niby mimochodem. Niby dlatego, że zapamiętałem, jak Zosia się potknęła albo co powiedziała, i chciałem to komuś opowiedzieć. Ale tak naprawdę... sam nie wiem. Może chciałem, żeby istniała w moim świecie również poza przedszkolnym płotem.

Pewnego dnia stałem trochę dalej niż zwykle. Ewa nie zauważyła mnie od razu. Rozmawiała z inną kobietą, młodszą. Widziałem, jak kiwa głową, jak uśmiecha się, ale też jak po chwili jej twarz stężała. Kobieta coś powiedziała i odeszła. Ewa została sama, zapatrzona w ziemię. Zbliżyłem się, niepewny, czy powinienem coś powiedzieć.

— Dzień dobry — rzuciłem cicho.

Podniosła wzrok. Widać było, że nie było jej łatwo wrócić do rozmowy.

— Dzień dobry. Dziś zimno, ale nie aż tak. Może się pan przyzwyczaił.

— Albo może herbata z maliną działa długofalowo.

Skinęła głową, ale się nie uśmiechnęła. Po chwili spojrzała gdzieś obok mnie, jakby na coś, czego nie było.

— Miałam wczoraj urodziny. Nawet Zosia zapomniała. Nie, żeby musiała pamiętać. Ale... no wie pan. Gdyby nie sąsiadka z parteru, pewnie nikt by do mnie nie zadzwonił.

Zamilkłem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie byłem przecież nikim bliskim. A jednak jakoś... poczułem, że to powinno paść.

— Do mnie też nikt nie dzwoni — odpowiedziałem.

Zdziwiła się, ale nie zapytała. I dobrze.

Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, w głowie układałem sobie scenariusze, co mógłbym powiedzieć, zrobić, przynieść. Wiedziałem już, że nie chodzi tylko o herbatę ani o pogawędki. Złapałem się na tym, że przygotowując się rano do wyjścia, układam sobie w głowie pierwsze zdanie. Jakby to miało znaczenie. Nie chciałem tego nazywać. Nie od razu.

Powoli skinęła głową

Nie wiem, co było w tamtym dniu innego, ale Ewa wyglądała inaczej. Może to ta nowa apaszka w kratkę, może spojrzenie — trochę nieśmiałe, jakby sprawdzała, czy ją zauważę. Zauważyłem.
Czekaliśmy jak zwykle, dzieci jeszcze nie wybiegły. Ewa poprawiła rękaw i nagle rzuciła:

— A może... wybralibyśmy się kiedyś na spacer? Nic wielkiego. Do parku. Mam blisko.

Spojrzałem na nią zaskoczony. Próbowałem coś powiedzieć, ale język mi się poplątał.

Ja... nie wiem. Muszę pomyśleć — wyjąkałem.

Powoli skinęła głową.

— Daj znać. Ja będę.

Wnuki wybiegły, rozmowa się urwała. Ale jeszcze tego samego wieczoru, w kuchni, kiedy Marta nalewała sobie herbaty, rzuciłem mimochodem:

— Może się przejdę jutro... Z kimś.

Uniosła brwi.

— Tata, z kimś nowym?

Nie odpowiedziałem. Sam jeszcze nie wiedziałem. Tej nocy myślałem o Basi. Czy byłaby zła? Czy to byłoby fair? A potem pomyślałem o herbacie, którą dostałem od Ewy. I o tym, jak przez chwilę było mi ciepło.

Nie rozmawialiśmy wiele

Spotkaliśmy się przed parkiem. Ewa miała płaszcz zapięty aż pod szyję, ręce w kieszeniach, ale wyglądała spokojnie. Podałem jej rękę, choć czułem się głupio — jak chłopak na pierwszej randce.
Szliśmy powoli, bez pośpiechu. Liście szeleściły pod butami, powietrze było chłodne, ale nieprzenikliwe. Mówiliśmy o wnukach, o tym, jak szybko rosną, jak Zosia przestała rysować księżniczki, a Franek nauczył się liczyć do stu.

— Nie szukam niczego wielkiego — powiedziała nagle. — Nie marzę o żadnych romansach. Chciałabym tylko czasem z kimś posiedzieć. W ciszy, nie w samotności.

— Ciszy to ja mam aż za dużo — odpowiedziałem i zaśmiałem się trochę nerwowo. — Ale rozumiem.

Zatrzymaliśmy się przy kawiarni. Weszliśmy. Miejsce było przytulne, z miękkimi fotelami, pachniało cynamonem. Złożyliśmy zamówienie. Ewa poprosiła o kawę bez cukru. Ja tak samo — choć zazwyczaj słodzę. Nie rozmawialiśmy wiele. Trochę o książkach, trochę o tym, jak kiedyś jeździło się nad jezioro pociągiem z tekturowym biletem w ręce. Czułem się przy niej lekko. Jakbym na chwilę zapomniał, że trzeba być cały czas silnym.

— Dziękuję ci za to popołudnie — powiedziała na koniec.

To ja dziękuję — odparłem.

Nie zakochałem się, ale wracając do domu, poczułem coś, czego nie czułem od dawna: ciepło. Jakby ktoś zapalił małą nocną lampkę w pokoju, który przez lata był pogrążony w półmroku.

Może nie musiałem wiedzieć

Siedzieliśmy z Frankiem przy kolacji. On zajadał makaron z ketchupem, który sam sobie nalał w dziwne wzorki, a ja rozmyślałem o spacerze z Ewą. Nie planowałem nic mówić. Ale dzieci mają ten dar — wyczuwają, kiedy coś się zmienia.

— Dziadku — odezwał się nagle, nie odrywając wzroku od talerza. — A ty jesteś zakochany?

Zawiesiłem widelec w połowie drogi do ust. Myślałem, że żartuje, ale jego twarz była zupełnie poważna.

— A jak myślisz? — zapytałem ostrożnie.

Wzruszył ramionami.

— Bo jak mówisz o tej babci, co daje ci herbatę, to się śmiejesz.

Uśmiechnąłem się i spuściłem wzrok.

— To chyba... może tak — powiedziałem cicho.

Potem siedziałem w fotelu i patrzyłem przez okno. Na podwórku leżał świeży śnieg, dzieciaki z sąsiedztwa robiły kulki i rzucały się nimi jak szalone. A ja pierwszy raz od dawna nie czułem zimna. Ani w dłoniach, ani w sercu. Nie wiedziałem, co z tego będzie. I może nie musiałem wiedzieć. Wystarczyło, że ktoś mnie widzi.

Wystarczy, że ktoś stoi obok

Nie wiem, co dalej. Nie jestem już w wieku, żeby planować coś z wielkim rozmachem. Dzień za dniem — to mój rytm. Ale odkąd spotkałem Ewę, coś się zmieniło. Coś się we mnie otworzyło. Już nie siedzę w ciszy, która boli. Siedzę w ciszy, w której ktoś czasem poda mi kubek herbaty i zapyta, jak spałem.

Franek znów mnie dziś zapytał:

— Dziadku, pójdziesz jeszcze na spacer z tą panią?

Odpowiedziałem:

— Chyba tak. Jeśli ona też będzie chciała.

Nie muszę wiedzieć wszystkiego. Nie muszę szukać wielkich słów. Wystarczy, że ktoś stoi obok, czeka, czasem się zaśmieje i powie coś zwyczajnego. Wystarczy, że pamięta, że dziś byłem. Że istniałem. To czasem znaczy więcej niż cokolwiek innego.

Zbigniew, 71 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama