Reklama

W tym roku Wigilia wyglądała dokładnie tak, jak się spodziewałem – jak teatrzyk grany przed pustą widownią. U siostry, jak zwykle za dużo jedzenia, dzieci biegały wśród opłatków, a matka – jak zwykle – udawała, że nie widzi, że między mną a moją byłą żoną jest więcej lodu niż na karpiach w lodówce. Córka została z nią. Taki był układ. Mnie przypadł w udziale pusty wieczór i chłodna herbata w termosie, który zapomniałem wypić.

Otwieram drzwi do mieszkania. Pierwsze, co robię, to zdejmuję buty – nie z szacunku do podłogi, tylko z przyzwyczajenia. Potem zapalam małą lampkę na parapecie – ta stara, z żółtym abażurem, daje ciepłe światło. Włączam muzykę. Zawsze tę samą playlistę – trochę jazzu, trochę ciszy pomiędzy dźwiękami. Cisza po świętach jest najgorsza. Nie dlatego, że boli. Tylko dlatego, że nic nie mówi. Już mnie nie zaskakuje. Stała się jak stary płaszcz, którego nie da się doprać, ale nadal się go nosi – bo wygodny. Tylko czasem za bardzo uwiera w kark.

Z wiekiem człowiek nie tyle przestaje marzyć, co po prostu robi to ciszej, mniej nachalnie. A samotność? Samotność już dawno przestała być zjawiskiem. Teraz to tło. Jak szum lodówki. Jak trzask windy w nocy. Nie płaczę w święta. Nawet nie tęsknię. To wszystko przychodzi później – gdzieś między łykiem zimnej herbaty a spojrzeniem w okno. Wtedy myślę o tym, że nie pamiętam już, kiedy ostatni raz zasypiałem, czując, że ktoś obok oddycha. Ale przecież... nie każdemu pisana jest bliskość, prawda?

Nie umiem przyzwyczaić się do tej ciszy

Wracałem późno. Na klatce schodowej było ciemno, bo znów ktoś zostawił drzwi otwarte i czujnik światła zwariował. Podszedłem do windy i przycisnąłem guzik. Nagle zobaczyłem Kasię z drugiego piętra. Miała na sobie długi, jasny płaszcz i trzymała w rękach półmisek owinięty w przezroczystą folię. Spojrzeliśmy na siebie, jak zawsze – przez krótką chwilę, bez słów. Winda ruszyła.

– Nie umiem przyzwyczaić się do tej ciszy – powiedziała nagle, patrząc gdzieś przed siebie.

– Ja chyba już się przyzwyczaiłem. Ale to nie znaczy, że lubię – odpowiedziałem, nie odwracając głowy.

Milczeliśmy chwilę. Dźwięk windy był jedynym, co przerywało tę pustkę. Potem, zanim zdążyłem się rozmyślić, odchrząknąłem lekko.

– Mam w domu herbatę. Może... wpadniesz?

Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem. Skinęła głową. W kuchni usiedliśmy naprzeciw siebie. Na talerzykach ułożyłem dwa kawałki makowca. Herbaty parowały w kubkach, ale nikt ich nie dotykał.

To spotkanie nie jest przypadkiem

Siedzieliśmy w milczeniu, a zegar w kuchni tykał cicho, jakby przypominał, że czas wcale się nie zatrzymał. Makowiec miał z wierzchu cukier puder, ale był lekko suchy. Próbowałem przełknąć pierwszy kęs, choć bardziej z obowiązku niż z ochoty.

– Ten makowiec miał być dla mojego byłego – powiedziała nagle Kasia, jakby chciała usprawiedliwić jego obecność na naszym stole. – Ale nie przyszedł. Napisał w południe, że nie da rady. Nie mam pewności, czy w ogóle planował przyjść.

Pokiwałem głową. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Może nie trzeba było nic mówić. Zamiast tego odsunąłem talerzyk i odchyliłem się na krześle.

– Ja miałem dziś zobaczyć się z córką – zacząłem powoli. – Ale nie chciałem się kłócić z jej matką. O każdą godzinę, każde zdanie. Odpuściłem. Może to był błąd, ale... chyba już nie umiem walczyć o rzeczy, które powinny przychodzić same.

Nie znałem jej. Tylko z widzenia. Ale nagle poczułem, że to spotkanie nie jest przypadkiem. Że to nie była tylko uprzejma wizyta sąsiadki. Coś w niej poruszyło we mnie miejsce, o którym zdążyłem zapomnieć. Jakby przez chwilę znów ktoś mnie dostrzegł. Nie zakochałem się. Jeszcze nie. Ale po raz pierwszy od dawna przestałem być niewidzialny.

Poczułem coś, czego nie czułem od lat

Kolejnego dnia siedziałem przy stole, z kubkiem w dłoni, z radiem, które buczało cicho gdzieś w tle. Wziąłem telefon do ręki. Dostałem wiadomość: „Mam jeszcze trochę makowca. Może razem usiądziemy w ciszy lub pogadamy?” Serce zabiło mi szybciej. Czułem też ulgę. Że nie zwariowałem. Że to spotkanie z nią naprawdę coś znaczyło. I strach. Bo może ona nie przyszła z litości. Może... chce czegoś więcej. A ja już dawno zapomniałem, jak to się robi – być z kimś naprawdę, nie tylko z obowiązku. Zapukałem. Miała na sobie wełniany sweter, trochę przyduży. Usiedliśmy w salonie. Bez sztucznych uśmiechów.

– Nie myślałam, że przyjdziesz – powiedziała po dłuższej ciszy. – Myślałam, że to był taki moment, który się już nie powtórzy. Ale poczułam, że nie chcę siedzieć tam sama. Że nie chcę udawać, że jest dobrze.

To była ta noc. Ta szczególna, która kończy coś, a może zaczyna. Patrzyliśmy na siebie dłużej, niż wypadało. Ale żadne z nas nie robiło kroku w przód. I dobrze. Nie trzeba było niczego przyspieszać. Nie zakochałem się. Jeszcze nie. Ale poczułem coś, czego nie czułem od lat. Obecność. Ciepło drugiego człowieka, który nie ocenia. Nie naprawia. Po prostu jest.

Ktoś po prostu był. I to wystarczało

Po świętach wszystko wróciło na swoje miejsce. Ludzie znów stali w kolejkach, znów marudzili na śnieg, znów kupowali więcej niż potrzebowali. I my też wróciliśmy – ale nie do tego samego. Spotykaliśmy się częściej, bez specjalnych okazji. Kasia wpadała na herbatę, czasem coś przynosiła – trochę za dużo sera, otwartą paczkę orzechów, których nie lubi. Czasem ja zostawiałem jej pod drzwiami chleb, bo i tak miałem dwa. Nie byliśmy parą. Nie byliśmy też tylko sąsiadami. Coś między tym. Może coś nowego, może coś nie do końca zdefiniowanego.

Czasem szliśmy razem po zakupy. Bez pośpiechu, bez celu. Innym razem siedzieliśmy u niej, rozmawiając o niczym. O starych filmach, które kiedyś lubiła. O książkach, które przestawałem czytać po dziesiątej stronie. Milczeliśmy też sporo. Ale to nie była już ta cisza, co wcześniej. Nie była pusta. Była pełna obecności. Czułem się dziwnie spokojny. Pierwszy raz od dawna nie planowałem, co będzie jutro. Nie analizowałem, czy to się rozwinie. Po prostu... cieszyłem się, że jest. Że ktoś na mnie patrzy bez napięcia, bez oczekiwań. Że wie, kiedy nic nie mówić, i kiedy powiedzieć „chodź, zrobię ci zupę, której i tak nie zjesz”.

Wieczorami, kiedy zostawałem sam, myślałem o niej. Ale nie z tęsknotą. Bardziej z czułością. Czekałem na wiadomość od niej, ale jeśli nie przyszła – nie czułem złości. Bo wiedziałem, że i tak się pojawi. A jeśli nie dziś, to jutro. Nie wiem, czy to było coś więcej. Nie chciałem tego psuć próbą nazwania. Bo pierwszy raz od dawna ktoś po prostu był. I to wystarczało.

Nie boję się już tej ciszy

Siedziałem przy oknie z kubkiem herbaty, która już dawno wystygła. Na ulicy panował spokój – śnieg przykrył niedoskonałości świata cienką warstwą, która jeszcze nie zdążyła się zabrudzić. Dzień był krótki, światła w mieszkaniach zapalały się wcześniej. Spojrzałem w dół. Kasia wychodziła z klatki z psem. Miała na sobie ten sam płaszcz, co zawsze. Pies z entuzjazmem ciągnął ją w stronę parku. Szła powoli, z dłońmi w kieszeniach. Zatrzymała się, obejrzała przez ramię. Na chwilę nasze spojrzenia się spotkały. Skinąłem głową. Uśmiechnęła się lekko i ruszyła dalej.

Nie wiedziałem, co myśli. Może też czasem siedzi wieczorem i czeka na znak, że jeszcze nie jest sama. A może po prostu żyje dalej, dzień za dniem, jak wszyscy. Ale to już nie miało takiego znaczenia. Nie miałem pewności, kim jesteśmy dla siebie. Przyjaciółmi? Czymś więcej? A może tylko dwójką ludzi, którzy w odpowiednim momencie spotkali się w windzie i postanowili nie uciekać?

Samotność nie zniknęła. Nadal zasypiałem sam. Nadal zostawiałem kubki po herbacie na stole i włączałem muzykę, której nikt nie słuchał. Ale ta cisza już nie ciążyła tak jak kiedyś. Nie była pustką. Była przestrzenią, w której mogło się coś wydarzyć. Nie wiem, czy się zakocham. Nie wiem, czy ona zostanie. Ale wiem jedno – nie boję się już tej ciszy. Bo wiem, że po drugiej stronie ściany też ktoś siedzi. Może z kubkiem herbaty. Może z kawałkiem makowca. I czeka. Nie jestem już sam. I to wystarcza.

Tymon, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama