„Myślałam, że znalazłam okazję i wydałam 200 tysięcy z oszczędności życia. Teraz nie mam nawet na masło do chleba”
„Artur zadzwonił następnego dnia. I kolejnego. Nie naciskał. Rozmawialiśmy o inflacji, o sytuacji w bankach, o przyszłości moich oszczędności. Tłumaczył wszystko cierpliwie, prostym językiem, ale z takim przekonaniem, że zaczęłam się zastanawiać”.

- Redakcja
Odkąd zostałam sama po śmierci męża, moje życie stało się ciche, poukładane, wręcz monotonne. Dom, który kiedyś tętnił śmiechem, dziś wypełnia głównie cisza i stukot filiżanki o spodek. Córka, Natalka, wyjechała do Anglii, tam założyła rodzinę. Dzwonimy do siebie regularnie, ale to nie to samo.
Odkładam pieniądze od lat – trochę po śmierci Stefana, trochę jeszcze wcześniej, „na czarną godzinę”, jak to się mówi. Nie ufałam bankom, kursom walut, ale złoto – złoto wydawało się pewne. Twarda wartość, niezależna od wszystkiego. Aż przyszedł telefon, który odmienił wszystko.
Dzwonił do mnie codziennie
Telefon zadzwonił w środowe popołudnie, akurat wtedy, gdy podlewałam kwiaty na parapecie. Spojrzałam na ekran – nieznany numer. Normalnie takich nie odbieram, ale coś mnie tknęło.
– Dzień dobry, pani Iwona? – odezwał się męski głos, spokojny, uprzejmy, z wyraźnym ciepłem. – Nazywam się Artur Krawczyk, jestem doradcą inwestycyjnym w firmie zajmującej się lokowaniem kapitału w metale szlachetne. Mam dla pani propozycję inwestycji w złoto – nie papiery, nie giełdę. Rzeczywiste sztabki, zabezpieczone, ubezpieczone, przechowywane w bezpiecznym depozycie w Szwajcarii.
Prawie się roześmiałam. Złoto w Szwajcarii? Tak po prostu?
– Nie jestem zainteresowana – odpowiedziałam szybko.
– Oczywiście, rozumiem. To tylko informacyjna rozmowa. Jeśli pani pozwoli, wyślę materiały mailem albo pocztą. To nic nie kosztuje, żadnych zobowiązań.
Wzięłam adres strony internetowej. I tyle. A potem… weszłam. Tak tylko z ciekawości. I muszę przyznać – wszystko wyglądało poważnie. Certyfikaty, referencje, zdjęcia sztabek, elegancka strona.
Artur zadzwonił następnego dnia. I kolejnego. Nie naciskał. Rozmawialiśmy o inflacji, o sytuacji w bankach, o przyszłości moich oszczędności. Tłumaczył wszystko cierpliwie, prostym językiem, ale z takim przekonaniem, że zaczęłam się zastanawiać. Pytał o moje potrzeby, o to, co dla mnie ważne.
– Ja nie namawiam, pani Iwono. Ja tylko pokazuję możliwości.
Po tygodniu znałam jego głos niemal na pamięć. I łapałam się na tym, że czekam na ten telefon. Wdowa, samotna, z dorosłą córką za granicą… A on pytał, jak się czuję. Czy dobrze spałam. Czy pogoda u mnie też taka szara. Pomyślałam: a może naprawdę warto?
Zaczęłam wysyłać pieniądze
Zaczęłam czytać wszystko, co Artur mi przesyłał. Broszury, artykuły, nawet linki do wywiadów ekspertów z telewizji biznesowej. Coś we mnie się zmieniło – chciałam, żeby te pieniądze w końcu na coś się przydały. Żeby nie leżały na koncie jak trup. Artur mówił: „Niech te oszczędności zaczną pracować dla pani”. Brzmiało pięknie.
Po dwóch tygodniach rozmów zdecydowałam, że spróbuję zainwestować. Nie od razu całość – na próbę 80 tysięcy. Tyle uzbierałam przez lata. Artur pomógł mi założyć konto inwestycyjne w systemie. Wszystko odbywało się przez specjalny portal. Dostałam login, hasło, umowę na maila, a kurier przywiózł dokumenty do podpisania.
– To tylko formalność. Bezpieczeństwo, zgodność z przepisami. Dla pani ochrony – tłumaczył.
Wpłaciłam pieniądze przelewem. Po kilku dniach na koncie pojawiła się informacja: zakupiono złoto – cztery sztabki po 100 gramów. Nawet zdjęcie z kodem QR dostałam. Artur zadzwonił, pogratulował decyzji.
– Pani Iwono, świetny ruch. To dopiero początek.
Nie minął tydzień, gdy zadzwonił znowu. Mówił o okazji – większy pakiet, specjalna cena tylko do końca miesiąca. Czułam się zaszczycona. Jakby mnie wybrał.
– Jeśli zdecyduje się pani teraz, mogę zablokować pakiet. Ale potrzebuję decyzji do jutra.
Przespałam się z tym. Rano zrobiłam drugi przelew – 120 tysięcy. Wszystkie oszczędności życia. Ale byłam pewna, że robię dobrze.
A kiedy Natalka zadzwoniła, nie powiedziałam jej o inwestycji.
– Wszystko dobrze, córeczko. Trochę pada. A u was?
Nie chciałam jej martwić. Czułam się dorosła, niezależna, silna. Wszystko szło dobrze, pewnie.
Zaczęłam się niepokoić
Minęły dwa miesiące od ostatniego przelewu. Na początku wszystko wydawało się w porządku – Artur nadal dzwonił, choć rzadziej. Mówił, że rynek się stabilizuje, że ceny złota idą w górę. Portal działał, mogłam się logować, widziałam wykresy, saldo. Ale później zaczęły się przerwy. Najpierw mail – bez odpowiedzi. Potem telefon – automatyczna sekretarka. „Numer niedostępny”.
Próbowałam dzwonić na ogólną infolinię firmy. Cisza. Strona internetowa nagle przestała się ładować. Myślałam, że to chwilowe, jakaś awaria. Ale w środku czułam, że coś jest nie tak.
Zadzwoniłam do Natalki.
– Mamo? Coś się stało? – zapytała od razu, jak tylko usłyszała mój głos.
– A… nie, skąd. Tylko chciałam porozmawiać – zaczęłam krążyć. – A jak dzieci?
– Mamo… mów szczerze.
Zawahałam się. Nie chciałam jej martwić. Ale nie wytrzymałam.
– Zainwestowałam… trochę pieniędzy. W złoto. Przez telefon. To miała być bezpieczna lokata.
– Ile?! – jej głos przeszedł w panikę.
– Sporo. Dwieście tysięcy.
Po drugiej stronie zapadła cisza. A potem usłyszałam łzy.
– Mamo, błagam cię… Jak mogłaś?! Przez telefon? Bez sprawdzenia?
– Ale ja sprawdzałam! – broniłam się. – Wszystko wyglądało jak trzeba…
– Nie rozłączaj się. Zaraz ci coś wyślę. Podeślę linki. Te same nazwiska pojawiają się w ostrzeżeniach KNF. To mogą być oszuści!
Słuchałam, jak mówi przez łzy. Wyszukiwała mi strony, numery ostrzeżeń, kopie innych spraw. Im więcej czytałam, tym bardziej robiło mi się zimno. Krew zamarzała mi w żyłach. Po raz pierwszy pomyślałam, że naprawdę mogłam wszystko stracić.
Straciłam wszystko przez głupotę
Po rozmowie z Natalką nie spałam całą noc. Wpatrywałam się w sufit i powtarzałam w myślach: „To niemożliwe. To musi być jakaś pomyłka”. Rano, z ciężką głową i dłońmi drżącymi jak po grypie, pojechałam na komisariat. Wzięłam ze sobą wszystko – umowy, potwierdzenia przelewów, zrzuty ekranu z konta inwestycyjnego.
Przyjęto mnie po godzinie czekania. Do pokoju wszedł spokojny, siwiejący mężczyzna w granatowym swetrze pod mundurem.
– Aspirant Żmuda. Proszę powiedzieć, co się stało.
Opowiedziałam. Szczegółowo. Patrzył na mnie uważnie, bez cienia kpiny, ale i bez złudzeń.
– Pani Iwono… wie pani, ile takich spraw mamy miesięcznie? Dziesiątki. Wiem, że to nic pani nie pomoże, ale nie jest pani sama. Te firmy często znikają tak samo szybko, jak się pojawiają. Rejestrują się za granicą, zmieniają nazwę, przerzucają się na inne „produkty”. Złoto, kryptowaluty, obligacje egzotycznych państw… Schemat jest zawsze ten sam.
– Czyli… nic się nie da zrobić? – spytałam cicho.
– Sprawa trafi do prokuratury. Ale szanse na odzyskanie pieniędzy są niewielkie.
Wyszłam z komisariatu, jakby ktoś zrzucił mi na plecy betonową płytę. Zadzwoniłam do znajomego prawnika – Stefana, kiedyś pomagał przy sprawach spadkowych po mężu. Spotkaliśmy się w jego kancelarii.
– Pani Iwono… – powiedział, po obejrzeniu dokumentów. – Wszystko wygląda legalnie. Ale to fasada. Fałszywa firma, podstawione dane, adresy z wirtualnych biur. Oni już pewnie są na innym kontynencie.
– Ale to były wszystkie moje pieniądze… – szepnęłam.
Stefan tylko rozłożył ręce. W jego oczach widziałam współczucie. Ale nie miałam już siły na litość.
Jak mogłam być tak naiwna?
Po wizycie u Stefana wróciłam do domu i zasłoniłam rolety. Nie chciałam światła, nie chciałam ludzi, nie chciałam nic. W telefonie miałam dziesiątki nieodebranych połączeń od Natalki, wiadomości na komunikatorze, SMS-y. Nie odpisywałam. Nie dzwoniłam. Wyłączyłam telefon i schowałam do szuflady.
Nie wychodziłam z domu przez ponad tydzień. Chodziłam w tej samej bluzie, piłam tylko herbatę. Każde spojrzenie w lustro wywoływało odrazę. Jak mogłam być tak naiwna? Ja, oszczędna, przezorna, rozważna Iwona? Czy ja oszalałam?
Natalka przyleciała po dwóch tygodniach. Próbowała dostać się do mnie kilka razy. Za którymś razem po prostu otworzyła drzwi zapasowym kluczem, który zostawiłam jej lata temu. Stała w korytarzu, blada, roztrzęsiona.
– Mamo… nie możesz się tak zamknąć. Nie możesz być sama z tym.
Nie odpowiedziałam. Tylko się rozpłakałam.
Po powrocie do Anglii zapisała mnie do psychologa. Z początku nie chciałam iść. Wydawało mi się, że to dla innych, nie dla mnie. Ale w końcu poszłam. Halina, terapeutka, była łagodna, spokojna. Nie oceniała. Po prostu słuchała.
– Pani Iwono, to się przytrafia ludziom, którzy wierzą, że jeszcze coś mogą zyskać. To nie naiwność. To nadzieja. I potrzeba bliskości.
Spotykałam się z Haliną raz w tygodniu. Powoli zaczęłam wracać do świata. Wychodziłam na krótkie spacery, zaczęłam znowu rozmawiać z Natalką. Ale do komputera nie podeszłam przez długi czas.
Zaufanie, które kiedyś miałam – do ludzi, do świata – rozpadło się na kawałki. Musiałam nauczyć się żyć od nowa. Bez iluzji.
Wykorzystałam to zdarzenie
Nie chcę być już ofiarą. Dlatego zaczęłam mówić głośno. Najpierw przyjaciółce z sąsiedztwa, potem znajomej z biblioteki, a w końcu – publicznie. Wystąpiłam w lokalnym radiu. Opowiedziałam swoją historię bez lukru, bez wstydu. Przyszło mnóstwo listów. Kobiety pisały, że spotkało je to samo. Że wreszcie ktoś powiedział to, co one skrywały miesiącami. Zaczęłam wierzyć, że może jednak nie wszystko przepadło.
Nie odzyskałam pieniędzy. Policja prowadzi śledztwo, ale sama nie mam już złudzeń. Owszem, czasem wciąż mam sen, że dzwoni telefon, a Artur mówi: „Pani Iwono, to był test. Cała suma czeka na panią”. Budzę się wtedy z mokrą od potu szyją i z ogromnym smutkiem. Ale już wiem – to tylko sen.
W prawdziwym życiu trzeba się podnieść. Nawet jeśli nie ma już w co wierzyć. Wciąż jestem ostrożna. Ale już nie chowam się przed światem. Jeśli ktoś mnie dziś zapyta, co robię – odpowiem: uczę się. Uczę się ufać sobie. I wybierać ciszę zamiast złudzeń.
Iwona, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn wygrał miliony w totka, a pożałował mi 1000 zł na lodówkę. Tak się nie traktuje matki, która poświęciła ci życie”
- „Wesele kosztowało nas 120 tysięcy. Byłam wściekła, gdy skąpi goście w kopertach dali nam jakieś ochłapy”
- „Ze starego portfela babci wypadło 15 tysięcy i stara fotografia. Kryła w sobie sekret, który nie dawał mi spać”

