Reklama

Przez całe życie byłam dla wszystkich – dla dzieci, wnuków, sąsiadów, znajomych z kościoła. Pomagałam, doradzałam, gotowałam na święta, robiłam za darmo na drutach sweterki i serwetki, doglądałam chorych, pilnowałam dzieci, robiłam zakupy. A potem przeszłam na emeryturę i… wciąż byłam dla wszystkich. Najbardziej jednak cieszyła mnie obecność wnuków – młodych, ślicznych, uśmiechniętych. Zjawiali się nagle, zawsze pełni energii, chętnie rozmawiali, żartowali, pytali, jak się czuję. Długo myślałam, że to z troski. Że mają babcię w sercu. Ale pewnego dnia wszystko zaczęło wyglądać jakoś… zbyt znajomo. Zbyt regularnie.

Słodka codzienność babci

– Babciu, a możesz zrobić te swoje pierogi z mięsem? Tylko dużo, bo Krzyśka też przyprowadzę – poprosiła Hania, najmłodsza wnuczka, gdy zjawili się u mnie tydzień po Nowym Roku.

– Oczywiście, kochanie – uśmiechnęłam się, choć bolały mnie plecy i ledwo co zeszłam z drabinki po myciu okien.

Krzątałam się po kuchni z radością. Dla wnuków robiłam wszystko. Zawsze znajdowałam pieniądze na ich ulubione soki, ciastka z cukierni, nowe gry planszowe czy kosmetyki, które tak lubiła Hania. Kiedyś nawet oddałam im swoją zimową kurtkę, bo „taka retro, że aż modna”.

– Babciu, jesteś najlepsza! – mówili za każdym razem.

Tuliły mnie, całowały w policzek, dziękowały. Hania pomagała mi układać zakupy, Michał wnosił drewno do kominka, a Krzysiek kosił trawę w ogrodzie. Byłam dumna, że tak dobrze ich wychowano. Tyle razy słyszałam od sąsiadek, że ich wnuki to tylko w telefonach siedzą, nie odwiedzają, zapominają o urodzinach. A moje? Moje dzwoniły, przyjeżdżały, pisały wiadomości. Czasem nawet bez okazji.

– Kocham cię, babciu – pisała Hania w środku tygodnia.

Byłam pewna, że to dowód na to, że byłam ważna. Że mnie kochają, że im zależy. Nawet gdy czasem nie mieli czasu w święta, bo „sprawy na uczelni” albo „wyjazd z dziewczyną”, nie miałam im tego za złe. Bo przecież wracali. Zawsze wracali. A ja na nich czekałam, z gorącą zupą i otwartym sercem.

Pierwszy raz coś mnie tknęło

Pewnego dnia, w marcu, zapomniałam wypłacić emeryturę. Ot, głupota. Weszłam do sklepu z myślą, że coś kupię wnukom na deser, sięgam do portfela, a tam – pusto. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że tego dnia powinnam była iść na pocztę. Wracałam do domu z torbą pełną jedynie wstydu i niedowierzania. I wtedy zauważyłam coś dziwnego.

Minęło pół dnia. Żadnego telefonu. Żadnego „Babciu, wpadniemy po południu!”. Ani jednego „Będziesz w domu?”. Cisza. Zdarzało się, że mieli zajęcia, ale zwykle się odzywali, pytali, czy coś ugotuję. A tu nic. Pomyślałam, że może się czymś zajęli. Ale kolejnego dnia było to samo. I kolejnego.

Zrobiło mi się trochę przykro, ale zaraz wzięłam się w garść. „Nie bądź śmieszna, Heleno, przecież nie będą do ciebie codziennie wydzwaniać jak do centrali” – mruknęłam do siebie, zrzucając winę na własną starczą podejrzliwość.

Tyle że tydzień później, dokładnie dziesiątego, jak co miesiąc... telefon się rozdzwonił.

– Babciu, jesteś? Wpadniemy za godzinkę – zawołała Hania, jakby nic się nie stało.

– Wpadnijcie – odparłam sucho.

Ale coś już nie pasowało. Spojrzałam na kalendarz i dopiero wtedy mnie tknęło. Dziesiąty. Dzień wypłaty. Zawsze dziesiąty. I zawsze wtedy dzwonili. A między jednym dziesiątym a drugim? Jakby świat o mnie zapominał. Jeszcze się łudziłam. Jeszcze szukałam wymówek. Ale nie dało mi to spokoju.

Telefon wszystko wyjaśnił

Siedziałam przy stole i skubałam suchy chleb. Taki z przedwczoraj, ale nie chciało mi się iść do sklepu. Trochę z lenistwa, trochę z nastroju. Włączyłam telewizor, ale leciały tylko powtórki. Wzięłam książkę, ale litery zlewały się w jedno. Czułam się… nijako. I wtedy zadzwonił Michał.

– Babciu, a ty masz może jeszcze te dwie stówki, co ci wtedy oddałem? Bo wiesz, na szybko potrzebuję. Pilnie.

– A co się stało? – spytałam, choć już znałam odpowiedź.

– E tam, nic poważnego. Koledze się spalił laptop i… zbieramy – rzucił szybko.

Nie był to pierwszy raz, gdy Michał „zbierał” na coś, co potem magicznie znikało. A ja, głupia, zawsze dawałam, bo przecież wnuczek, bo pewnie nie ma.

– A tak w ogóle to co u ciebie? – dodał po chwili, jakby się zreflektował.

– Nie mam tych pieniędzy, Michał. Jeszcze nie wypłaciłam emerytury – skłamałam. Chciałam sprawdzić jego reakcję.

– Aha… to trudno – mruknął. – No nic, babciu, to pa!

Klik. Rozłączył się. Ani „trzymaj się”, ani „przyjadę mimo wszystko”. Zwykłe „pa”. Nawet nie zapytał, czy mam co jeść. Siedziałam i patrzyłam na wygaszony ekran telefonu. Czułam, jak coś się we mnie przesuwa. Jakby powoli odłupywała się ze mnie warstwa złudzeń. Tych wszystkich ciepłych obrazków, w które wierzyłam. Po raz pierwszy zaczęłam myśleć, że to wszystko mogło nie być prawdziwe. Że nie chodziło o mnie.

Emerytura – dzień święty

Dziesiąty znów nadszedł jak w zegarku. Jeszcze się dobrze nie rozwidniło, a telefon już pikał.

– Babciu, będziemy o szesnastej. Zrobisz te swoje naleśniki? I może… zrobisz przelew, co? – napisała Hania.

Nie odpisałam. Wzięłam torebkę i poszłam na pocztę. Emeryturę wypłaciłam w gotówce, jak zawsze. Potem jednak nie poszłam na zakupy ani do banku. Weszłam do małej cukierni naprzeciwko poczty, kupiłam sobie ciastko z malinami i siadłam przy stoliku. Sama. Patrzyłam przez szybę, jak ludzie się śpieszą, jak dzieci ciągną matki za rękę, jak ktoś pakuje zakupy do bagażnika. Ja też kiedyś tak biegałam. Teraz miałam czas. I świadomość.

Wróciłam do domu dopiero po piętnastej. Telefon znów pikał – „Babciu, jesteś?”. Nie odpowiedziałam. Gdy wybiła szesnasta, dzwonek zadzwonił. Hania, Michał i Krzysiek stali w progu, jak zwykle uśmiechnięci, pełni entuzjazmu.

Babciu, a co taka poważna jesteś? – zapytał Krzysiek, całując mnie w policzek. – Wszystko dobrze?

– Dobrze – skłamałam.

Usiedli w salonie, zaczęli opowiadać o uczelni, znajomych, planach na weekend. Co chwila zerkałam na zegarek. Po dwudziestu minutach Michał się odezwał:

– Babciu, to może od razu dasz tę stówkę, co cię prosiłem?

Popatrzyłam na nich. Nikt nie zareagował. Jakby to było oczywiste, że dam. Że od tego tu są. Że taki jest nasz rytuał. Wstałam, poszłam do kuchni. Tam otworzyłam portfel i wyjęłam banknot. Ale zanim wróciłam, spojrzałam na niego dłużej niż zwykle. Czułam, że to nie jest już tylko pieniądz.

A gdy przyszłam bez portfela...

Postanowiłam zaryzykować. Tydzień później była sobota. Zapowiedziałam się u Hani. Ot tak, „żeby się zobaczyć”. Ucieszyła się, choć lekko zaskoczona.

– A co, babciu, coś się stało? – zapytała przez telefon.

– Nie, po prostu mam ochotę cię odwiedzić.

Pojechałam tramwajem, z jedną torbą – bez ciasta, bez naleśników, bez soku malinowego, bez prezentów. Nawet bez portfela. Miałam przy sobie tylko klucze i chusteczki. Drzwi otworzyła Hania. Szybki uśmiech, szybki rzut oka za mnie – jakby kogoś jeszcze wypatrywała. Usiadłyśmy w salonie. Hania miała w ręku telefon, co chwila coś pisała. Po pięciu minutach wpadł Krzysiek.

– O, babcia. A coś przywiozłaś? – rzucił od progu, bez cienia zawstydzenia.

– Nie. Tym razem jestem tylko ja.

Zapadła niezręczna cisza. Nawet Hania spojrzała na mnie inaczej. Jakby bez ciasta, pieniędzy i przelewów, stałam się kimś mniej potrzebnym.

– To... napijesz się czegoś? – spytała w końcu, choć bardziej z uprzejmości niż z chęci.

– Herbaty. Jeśli to nie problem.

Siedzieliśmy w trójkę, niezręczność wisiała w powietrzu. I wiedziałam już wszystko.

Samotność w dniu wypłaty

Od tamtej soboty minęły trzy miesiące. Dziesiąty przestał być świętem. Teraz to tylko data w kalendarzu. Nie robię już zakupów na zapas, nie chowam stówek po szufladach, nie gotuję z podwójnej porcji. Otwieram rano oczy i wiem, że telefon raczej nie zadzwoni. I że jeśli już, to tylko po coś. Wnuki próbowały jeszcze raz czy dwa się odezwać. Hania napisała: „Babciu, wszystko u ciebie dobrze? Może się obraziliśmy o coś?”. Odpisałam: „Nie, kochanie. Po prostu już wszystko rozumiem”. I tyle.

Nie chodzi o pieniądze. Chodzi o to, że przez lata nie widziałam, że moja miłość była interesem. Że moje pierogi były zapłatą za chwilę uwagi, a zupa – za dwie godziny towarzystwa. Czasem z własnej winy, bo dawałam za dużo. Czasem z ich, bo brali, nie pytając, czy chcę coś w zamian.

Odpuściłam. Nie dzwonię. Nie piszę. Nie proszę. Zajęłam się sobą. Chodzę do biblioteki, zapisałam się na warsztaty rękodzieła. Z sąsiadką chodzimy raz w tygodniu na spacer. Rozmawiam z ludźmi, którzy nie chcą ode mnie pięćdziesiątki na bilet. W domu mam ciszę. Ale to nie ta cisza, co kiedyś. Ta nie boli. Ta jest spokojna.

Czasem jeszcze tęsknię za nimi, za tymi starymi rozmowami, za tymi uśmiechami. Ale już nie za tym, co było później. Jeśli kiedyś zapukają bez uprzedzenia, bez planu, bez prośby – otworzę. Ale nie będę czekać przy drzwiach. Już nie.

Helena, 74 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama