„Myślałam, że teściowa to bezduszna dewotka. To dzięki roratom stałyśmy się sobie bliskie jak matka z córką”
„Roraty w kościele były obowiązkowe, bo przecież to tradycja. Więc chodziłam, dla świętego spokoju. Wstawałam przed szóstą, marzłam pod kościołem, tylko po to, żeby potem nie musieć słuchać jej krytyki. Nie sądziłam, że to właśnie w kościele wydarzy się coś, co sprawi, że spojrzę na teściową inaczej”.

- Redakcja
Myślałam, że święta to tylko gra pozorów. Trochę dekoracji z marketu, trochę uśmiechów przez zaciśnięte zęby i obowiązkowe pierogi, które i tak wszyscy potem chowają do zamrażarki. Zawsze mówiłam mężowi, że nie znoszę udawania, a jego mama to mistrzyni w tej dyscyplinie – wiecznie uśmiechnięta, wiecznie wszystko „cudownie” i „kochana moja, nie przejmuj się”. A potem cichaczem poprawiała po mnie obrus, jakby nie mógł leżeć krzywo przez pięć sekund.
Do świąt podchodziłam jak do corocznego egzaminu – ubierz się ładnie, nie rozlej barszczu, nie komentuj karpia, chociaż znowu za słony. I nie piecz swojego ciasta, bo teściowa znowu przypomni, że „u nas w rodzinie sernik zawsze robi się z rodzynkami”. Od kilku lat jeździliśmy do nich na Wigilię, bo tak było „wygodniej”, czyli – jak wiadomo – po ich myśli.
Wcześniej jednak był adwent i obowiązkowo roraty w kościele, bo to przecież „tradycja”. Więc chodziłam. Wstawałam przed szóstą, marzłam jak głupia pod kościołem, tylko po to, żeby potem słyszeć, że „dzieciństwo Mateusza było takie cudowne właśnie dzięki roratom”. Nie sądziłam, że to właśnie tam, na tych przeklętych roratach, wydarzy się coś, co sprawi, że spojrzę na nią inaczej.
Nie chciałam chodzić na roraty
– Nina, wstawaj… – mąż dotknął mojego ramienia z delikatnością chirurga. – Dzisiaj roraty.
– Daj spokój – mruknęłam przez poduszkę. – Nigdzie się nie ruszam.
– Mama nas prosiła – przypomniał z tym swoim uśmiechem „nie wiem, co zrobić, więc się uśmiecham”.
– Czyli znowu jej decyzja, a nasza wola się nie liczy? – usiadłam gwałtownie na łóżku. – Wiesz, że w tygodniu pracuję do nocy, ale nie szkodzi, mam nie spać, bo mama lubi wspólne roraty?
– To tylko kilka dni. I przecież… to tradycja – mruknął, ubierając się w półmroku.
– Tradycja, że ja się poświęcam, a twoja matka robi z siebie świętą. Super.
Oczywiście wstałam. Bo nie chciałam znowu słuchać tych jej westchnięć i „no trudno, szkoda, że nie poszłaś, ale rozumiem – jak jesteś zmęczona, to nie ma co się zmuszać…”. W kościele było zimno jak w lodówce. W ławkach garstka starszych pań i dzieci zawinięte w grube szaliki. Moja teściowa – pierwsza w ławce, jakby organizowała całe wydarzenie. Miała na sobie płaszcz, który zawsze pachniał wanilią i domowym praniem.
– Chodź, moja droga – szepnęła, robiąc mi miejsce obok siebie. – Cieszę się, że jesteś.
Usiadłam bez słowa. W duchu chciałam powiedzieć: „Nie jestem tu dla ciebie, tylko dla świętego spokoju”, ale język ugrzązł mi w gardle. Zamiast tego mruknęłam tylko:
– Mhm.
Chwilę później zaczęła się msza. A ja byłam przekonana, że to będzie najdłuższe czterdzieści minut mojego życia.
Dla mnie to była pokazówka
– I jak było? – zapytał Mateusz, gdy wróciliśmy do domu. Sam nie poszedł, bo – jak twierdził – coś go „drapało w gardle”.
– Wspaniale – odpowiedziałam z przesadnym entuzjazmem, zdejmując buty. – Nudne śpiewy, kadzidło, i twoja mama, która promieniała bardziej niż lampion.
– No przestań – westchnął. – Starasz się, wiem, że to nie twoje klimaty, ale…
– Ale co? Mam udawać, że mnie to cieszy? – rzuciłam, stając naprzeciw niego w korytarzu. – Że kocham budzić się o piątej trzydzieści i zamarzać w ławce tylko po to, żeby ona mogła mnie pochwalić sąsiadce?
Mateusz podrapał się po karku.
– Może… może chodzi jej o coś więcej?
– Tak, o pokazówkę – fuknęłam i przeszłam do kuchni. Wstawiłam wodę na herbatę i próbowałam się nie rozkleić.
Wtedy zadzwoniła komórka. "Mama Mateusza".
– Halo?
– Nina, kochanie, ja tylko chciałam powiedzieć, że… bardzo się cieszę, że byłaś dzisiaj. Naprawdę.
Zamarłam z łyżką cukru w ręce.
– No... nie ma sprawy – mruknęłam.
– Wiem, że nie lubisz takich rzeczy. Ale że jednak przyszłaś… To dużo dla mnie znaczy. Jakbyś była… no, moją własną córką.
Zamieszałam herbatę, jakby od tego zależało moje życie.
– Mamo… – powiedziałam cicho, pierwszy raz od lat tak naturalnie.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Zwykle tak do mnie nie mówisz – odezwała się cicho. – Ale to było bardzo miłe. Dziękuję.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez chwilę zrobiło mi się ciepło. A potem poczułam, że coś zaczeło się we mnie kruszyć.
Czułam się lepiej w jej towarzystwie
Następnego dnia w kościele znowu usiadłam obok niej. Tym razem nie protestowałam. Powiedziała tylko cicho:
– O, jak miło… – i delikatnie dotknęła mojej dłoni. Nie cofnęłam jej.
– Dziś znowu będzie kazanie o cierpliwości? – zapytałam, uśmiechając się krzywo. – Wczoraj o niej było, a wieczorem miałam ochotę wyrzucić Mateusza przez balkon.
– Nie słyszałaś? – szepnęła z lekkim błyskiem w oku. – Cierpliwość to cnota kobiet zmęczonych mężczyznami.
Parsknęłam cicho, niechcący. Starsza pani z przodu spojrzała na nas z dezaprobatą.
– Wiesz, ja kiedyś też nie znosiłam tych rorat – dodała po chwili. – Ale potem zrozumiałam, że to nie chodzi o te modlitwy czy świece. Chodzi o bycie z kimś. Po coś. Dla kogoś.
Spojrzałam na nią ukradkiem. Była spokojna, nawet pogodna. Wcale nie taka, jak ją zwykle widziałam – zapięta pod szyję, oceniająca, gotowa do poprawiania wszystkiego. Dzisiaj wyglądała… po prostu jak człowiek. Może trochę zmęczony, może samotny, ale szczery i autentyczny.
– Myślałam, że chcesz mnie przekonać, żebym była lepszą synową – szepnęłam.
– A ja myślałam, że ty chcesz mnie znienawidzić ot tak, dla zasady – odpowiedziała, nie patrząc na mnie.
Zapadła cisza. Organista fałszował, dzieci kołysały się z lampionami, a ja nagle pomyślałam, że naprawdę jest mi… dziwnie dobrze. Po wyjściu z kościoła zapytała niespodziewanie:
– Może wpadnę kiedyś na herbatę? Tak po prostu?
Patrzyłam na nią chwilę, po czym wzruszyłam ramionami.
– Jasne, ale musisz przynieść ciasto. Twoje.
Uśmiechnęła się. Po raz pierwszy tak zwyczajnie. Jak do kogoś... swojego.
Teściowa to nie wróg
Te herbaty stały się naszą cichą tradycją. Co drugi dzień, po roratach, przychodziła do nas. Bez zapowiedzi, ale zawsze z czymś – raz był sernik, raz strucla z makiem, raz kompot z suszu, którego nienawidziłam, ale udawałam, że to „smak dzieciństwa”.
– Mateusz już uciekł do pracy? – zapytała, wchodząc któregoś ranka i zdejmując płaszcz.
– Oczywiście – mruknęłam. – Nawet nie wziął śniadania. Twierdził, że za późno wstał. Ciekawe dlaczego, skoro ja się budzę o piątej trzydzieści przez roraty…
– A jednak przychodzisz – zauważyła z uśmiechem. – Czyli coś w tym musi być.
Zalałam herbatę, podałam jej ulubiony kubek z napisem „Najlepsza mama”. Kiedyś drażnił mnie ten napis. Teraz… już nie.
– Wiesz, kiedy byłam młoda, też nie znosiłam mojej teściowej – zaczęła. – Odnosiłam wrażenie, że wszystko robię źle. I że jej syn to złoty chłop, a ja jestem tylko jego kulą u nogi.
– Brzmi znajomo – mruknęłam, upijając łyk herbaty.
– Ale wiesz, co mnie wtedy uratowało? – Spojrzała na mnie poważnie. – Że ktoś mi powiedział, że teściowa to nie wróg. Tylko kobieta, która też kiedyś była młodą dziewczyną. Też kochała i też się bała, że coś straci.
Zamilkła. Zerknęłam na nią ukradkiem. Zmarszczki wokół oczu, lekko drżące dłonie. Nie przypominała już tej wiecznie surowej kobiety z wigilii i rodzinnych obiadów. Raczej… zmęczoną życiem mamę.
– A wiesz, że… coraz mniej mi przeszkadza, jak mnie poprawiasz? – powiedziałam po chwili. – Trochę.
Zaśmiała się.
– Cud, prawda?
– Adwent. Dzieje się magia.
Stałyśmy się sobie bliższe
Święta przyszły szybciej, niż się spodziewałam. W tym roku pierwszy raz nie jechałam tam jak na ścięcie. Wzięłam nawet swój czerwony sweter z reniferem, chociaż wcześniej twierdziłam, że to obciach.
– Nina, pomóc ci z pierogami? – zapytała teściowa, zaglądając do kuchni.
– Poważnie pytasz, czy tak z grzeczności? – podniosłam brwi z uśmiechem.
– Tym razem serio. Wiem, że robisz je lepiej niż ja. – Usiadła przy stole i zaczęła lepić. – Ale nie mów Mateuszowi. Woli myśleć, że to moja zasługa.
– Jasne – parsknęłam. – I tak myśli, że wszystko, co dobre, pochodzi od ciebie.
– Oj, nie przesadzaj. Wie, że ma wyjątkową żonę.
Spojrzałam na nią bez ironii, bez wrogości. Było w niej coś łagodnego. Może to przez światła choinki, może przez zapach igliwia w powietrzu.
– Wiesz, że kiedyś… – zaczęłam nieśmiało – myślałam, że mnie nie lubisz?
– A ja myślałam, że mnie nie szanujesz. – Teściowa złożyła pieroga i położyła go na tacy. – Ale widzisz, jaka ironia? Obie się myliłyśmy.
W tamtym momencie z kuchni dobiegł śmiech dzieci, a Mateusz zawołał:
– Hej, dziewczyny, śnieg pada! Idziemy na spacer?
Spojrzałyśmy po sobie.
– Myślę, że możemy. – Wytarła ręce w fartuch. – Choć raz nie wszystko musi być perfekcyjne.
– O, cudownie. Już myślałam, że każesz wypastować schody przed kolędą.
– Miałam taki plan, ale… może jutro.
Wyszłyśmy na dwór razem, ramię w ramię. Śnieg padał cicho, a teściowa ścisnęła moją dłoń. Jakby chciała powiedzieć: jesteśmy rodziną. Naprawdę.
Dałyśmy sobie szansę
Pierwszy dzień świąt był spokojny. Bez spięć, bez złośliwości, bez teatralnych gestów. Siedzieliśmy razem przy stole, graliśmy w planszówki, śmialiśmy się, jedliśmy za dużo sernika. Wieczorem, gdy wszyscy poszli spać, zostałam chwilę w kuchni, zbierając talerze. Nagle usłyszałam kroki. To była ona.
– Jeszcze nie śpisz? – zapytała cicho, zakładając sweter.
– Musiałam ochłonąć po tej twojej sałatce. Mam wrażenie, że majonez będzie mi się śnił przez całą noc.
Zaśmiała się krótko.
– Tradycja – odpowiedziała. – U nas zawsze musi być majonezowa bomba.
– No tak, jak nie roraty, to majonez. Równowaga musi być – odparłam z uśmiechem.
Wzięła do rąk talerz i zaczęła wycierać. Przez chwilę pracowałyśmy w milczeniu, ale to było dobre milczenie. Wspólne.
– Nina… – zaczęła nagle. – Chciałam ci powiedzieć, że jesteś naprawdę dzielna. Nie wiem, czy ja na twoim miejscu miałabym tyle cierpliwości do… no, do wszystkiego.
Odłożyłam ściereczkę. Spojrzałam na nią z zaskoczeniem.
– Poważnie mówisz?
– A co, nie wolno mi? – podniosła brwi.
– Po prostu… nie spodziewałam się.
Uśmiechnęła się smutno.
– Może trochę za późno. Ale wolę powiedzieć teraz niż wcale.
Złapałam ją za rękę. Tym razem to ja.
– Mamo… dziękuję.
Patrzyła na mnie przez chwilę, jakby sprawdzając, czy mówię to naprawdę. A potem lekko skinęła głową i ścisnęła moją dłoń.
– I ja dziękuję. Że chciałaś spróbować jeszcze raz.
I może właśnie o to chodziło w tych całych świętach. Nie o karpia, nie o świece. Tylko o to, że ktoś w końcu wyciągnął rękę. A ktoś drugi – ją chwycił.
Nina, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż przy mamusi ciągle stęka, że go zaniedbuję. A ona wtedy leci prać mu skarpetki z czułością”
- „Na mikołajki mąż miał gest. Kochanka musiała być grzeczna, bo dostanie od niego luksusowe perfumy i biżuterię za 500 zł”
- „Pożyczyłam zięciowi 50 tys., bo ufałam mu jak własnemu dziecku. W jednej chwili straciłam godność i oszczędności życia”

