Reklama

– No jedz, proszę cię, nie grzeb już tak w tym talerzu… – powiedziałam do Stasia, patrząc, jak po raz kolejny przekłada makaron z jednej strony na drugą. Tym razem zrobiłam jego ulubiony – z białym serem i cynamonem. Zawsze zjadał do ostatniego kęsa.

Spojrzałam na córkę – Hania też tylko dziubała widelcem. Zjadła sam ser, resztę zostawiła. Coś było nie tak. Dzieciaki zawsze lubiły domowe kolacje, a teraz nagle – zero apetytu?

– Może się czymś zarazili? Albo coś ich bierze? – zaczęłam się martwić. Dzieci w tym wieku chorują często i najczęściej oboje na raz.

Akurat teraz wyjątkowo nie spanikowałam. Od kilku tygodni mieszkała z nami moja teściowa – po operacji, nie czuła się na siłach wracać na wieś. I choć miałam obawy co do tej przeprowadzki, szybko zauważyłam jej plusy.

Bo Helena, mama mojego męża, kocha gotować. Ja niekoniecznie – więc z radością oddałam jej kuchnię. Miałam więcej czasu, mniej stresu. Ale dziś – mimo moich starań i specjalnego dania – dzieci nie jadły. Odeszły od stołu w połowie kolacji.

Wtedy jeszcze nie podejrzewałam, co naprawdę kryło się za ich brakiem apetytu.

Trochę się niepokoiłam

Helena mieszkała z nami już czwarty tydzień. Po zabiegu na kolano nie mogła mieszkać sama. Na początku bałam się tej codziennej bliskości – dotąd bywała u nas najwyżej kilka dni. Teraz wchodziła w stały rytm naszego domu.

Ku mojemu zaskoczeniu – na początku to naprawdę działało. Helena gotowała obiady, robiła przetwory, piekła ciasta. Ja miałam więcej czasu na pracę i dzieci. Wydawało się, że mamy idealny układ, ale dziś coś mi nie pasowało.

Staś odsunął talerz z takim grymasem, jakby próbował czegoś naprawdę niedobrego. Hania nawet nie spojrzała w moją stronę, jakby miała dość jedzenia w ogóle.

Już nie mogę! – powiedział Staś z pełną buzią, ale nic nie przełykał.

– Ja też nie chcę więcej – dodała Hania i oboje zniknęli w swoim pokoju.

Zostałam sama przy stole, patrząc na rozgrzebane talerze.

– Coś jest nie tak – mruknęłam do siebie, ale jeszcze nie wiedziałam, że problemem wcale nie jest wirus.

Teściowa miała swój sposób

Zmywałam naczynia w kuchni, gdy Helena wróciła z wieczornego nabożeństwa. Złożyła parasolkę, zdjęła płaszcz i niemal od razu zajrzała do pokoju dzieci.

– Co to, nic nie zjadły? – zapytała z niedowierzaniem, patrząc na resztki na talerzach.

Chyba nie mają apetytu. Zrobiliśmy kolację, ale tylko trochę dziubali – wzruszyłam ramionami.

– Może trzeba im było pokroić drobniej? Albo dodać trochę dżemu? Dzieci to trzeba zachęcić – stwierdziła i zniknęła w kuchni.

Nie zdążyłam zareagować, bo już wracała z talerzykiem pełnym kanapek. Poszła prosto do pokoju Hani i Stasia. Przez chwilę słyszałam ich protesty:

– Babciu, nie! Nie jesteśmy głodni!

– My się bawimy!

– Nie chcemy już!

– Oj tam, oj tam – słyszałam jej pogodny głos. – Bawcie się, bawcie. Tylko jak babcia podejdzie z kanapeczką, to otwieramy buźki, dobrze?

Zamarłam. Zrobiło mi się dziwnie. I wtedy coś zaczęło mi świtać. Te wieczne okruchy w pokoju dzieci. Te słodkie zapachy, które wyczuwałam rano. Ten brak apetytu na normalne posiłki. Po chwili Helena wyszła z pokoju z pustym talerzem, zadowolona jak gospodyni po udanym przyjęciu.

– Widziałaś? Wszystko zjedli! – pochwaliła się. – Tylko trzeba wiedzieć jak. Małe kawałeczki, szybkie karmienie i nawet nie zauważą!

Stałam w kuchni, wciąż trzymając ściereczkę w dłoni. Nagle wszystko zaczęło się składać w całość, ale jeszcze nie wiedziałam, jak dużo się za tym kryje.

Zaczęłam się przyglądać

Od tamtej kolacji zaczęłam zwracać większą uwagę. I szybko zorientowałam się, że Helena nie karmi dzieci od czasu do czasu, jak wcześniej sądziłam. To było jej pełnoetatowe zajęcie.

Rano – zanim jeszcze zdążyli umyć zęby – babcia już stała w przedpokoju z miseczką pokrojonych bananów i jogurtem waniliowym. Później krążyła po mieszkaniu z talerzykiem „na jeden kęs” – raz kanapki, raz jabłka, potem serniczek. Między tym wszystkim znalazł się budyń, galaretka, a czasem po prostu herbatniki z masłem orzechowym.

– Trzeba im dawać co chwilę, bo dzieci szybko robią się głodne – tłumaczyła z rozbrajającym uśmiechem.

A moje dzieci? Najpierw uciekały. Hania chowała się za zasłoną, Staś zamykał drzwi do pokoju. Ale potem... przestały protestować. Wchodziła do nich z łyżeczką, a oni – jak automaty – otwierali buzie, żuli, przełykali, bawili się dalej.

Stałam kiedyś za uchylonymi drzwiami, patrzyłam na tę scenę i czułam, jak narasta we mnie frustracja. To nie była pomoc. To była inwazja na każdy rytm, który z mężem wypracowaliśmy przez lata. Dzieci odchodziły od stołu pełne, choć oficjalnie nic nie zjadły. Nic dziwnego, że nie miały ochoty na moje kolacje.

Próbowałam z nią porozmawiać, delikatnie, spokojnie. Dla niej to była troska, miłość, babcina czułość. A dla mnie – chaos, rozregulowany apetyt dzieci i nauka dobrych nawyków wyrzucona do kosza. Nie chciałam wojny, ale zaczęłam odliczać dni do jej wyjazdu.

Teściowa nie widziała problemu

Z czasem nawet nie próbowałam już zachęcać dzieci do wspólnych posiłków przy stole. Wiedziałam, że przyjdą z pełnymi brzuchami, niechętni, zmęczeni jedzeniem. Staś kręcił nosem, Hania wyjadała tylko to, co słodkie. Wszystko inne zostawało na talerzu.

Pewnego wieczoru, gdy dzieci już spały, usiadłam z Heleną przy herbacie. Postanowiłam spróbować raz jeszcze.

– Mamo – zaczęłam łagodnie – ja wiem, że chcesz dla nich dobrze, ale mam wrażenie, że cały dzień tylko jedzą. Bez przerwy.

– Przecież dzieci muszą jeść! Rosną, potrzebują energii – ucięła szybko.

– Tak, ale nie co dziesięć minut. I nie biegając za nimi z talerzykiem. To rozleniwia, zaburza apetyt, uczy złych nawyków.

Wzruszyła ramionami.

– Ty to wszystko komplikujesz. Ja ci powiem jedno – mój Jacek też był dokarmiany i jakoś wyrósł.

Zamilkłam. Widziałam te zdjęcia Jacka z dzieciństwa. Okrągła buzia, zbyt obcisłe spodenki, ciężkie ruchy. On sam mówił, że dopiero jako nastolatek z ogromnym trudem pozbył się nadwagi.

– Ale czy naprawdę chcesz, żeby Staś i Hania przeszli przez to samo? – zapytałam cicho.

Helena spojrzała na mnie z zaskoczeniem. Po raz pierwszy nie miała gotowej odpowiedzi, ale zamiast przyznać mi rację, tylko pokręciła głową i poszła do swojego pokoju.

A ja wiedziałam jedno: tej bitwy nie wygram. Nie z nią. Muszę po prostu przeczekać. I potem zacząć wszystko od nowa.

Elwira, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama