„Myślałam, że teściowa jest mi bliższa niż własna matka. Po latach zrozumiałam, że w życiu można liczyć tylko na siebie”
„Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Długo odwlekałam pójście do lekarza. Mówiłam sobie, że to tylko zmęczenie, może brak witamin. Ale kiedy po raz trzeci zemdlałam w kuchni, już nie dało się udawać”.

- Redakcja
Była środa, taka jak każda inna. Z budzika wybrzmiała ta sama melodia, która od lat przypominała mi, że nie żyję dla siebie. Wstałam, przetarłam oczy, wypiłam jedną trzecią zimnej kawy, bo przecież nie miałam czasu na więcej, i ruszyłam do łazienki, żeby ogarnąć się przed wyjściem do pracy.
Byłam głową domu
Zanim przekroczyłam próg domu, zdążyłam jeszcze rozwiesić pranie, wyjąć mięso na obiad, odpisać córce, że pamiętam o jej dentyście i przypomnieć mężowi, że zostawiłam dla niego kanapki.
Od trzydziestu lat byłam tą, która wszystko ogarniała, która pamiętała o urodzinach wszystkich członków rodziny, o wizycie u kardiologa teściowej, o rocznicy ślubu siostry męża, o zamówieniu karpia na święta. Mój mąż mówił czasem z dumą:
– Małgosia nasz dom trzyma w ryzach.
A ja przytakiwałam z uśmiechem, ale w środku czułam się jak spracowany zegarek. Teściowa przez lata była mi bliższa niż moja matka. Mówiła przy koleżankach:
– Moja Małgosia to nie to, co inne synowe. Jak trzeba, to przyjedzie, pomoże, zakupy zrobi, lekarza ogarnie. Ma serce ze złota.
I ja w to wierzyłam. Wierzyłam, że jestem dla niej kimś więcej niż tylko dodatkiem do jej syna. Że jak kiedyś przyjdzie dzień, w którym to ja będę potrzebować pomocy, to ona też się nie odwróci.
Nie narzekałam
Tak byłam wychowana – kobieta powinna być podporą, cichą bohaterką. A jednak od jakiegoś czasu coraz częściej zastanawiałam się: a co, jeśli któregoś dnia to ja nie dam rady?
– Dzień dobry, mamusiu. Jak się czujesz dzisiaj? – zapytałam zaraz po tym, jak zdążyłam zaparzyć sobie herbatę i usiąść z telefonem przy stole.
– A, jak się mam czuć, dziecko? Trochę mnie nogi bolą, pogoda pewnie się zmienia – westchnęła teściowa, a ja już wiedziałam, że to będzie jedna z tych rozmów, w których więcej będzie zamartwiania się niż konkretów.
– Może mam ci coś kupić? Potrzebujesz czegoś ze sklepu? Albo może lekarza? – dopytywałam.
– Nie, nie trzeba, kochanie. Zresztą… ty już tyle dla mnie robisz. Ja zawsze powtarzam, że mam najlepszą synową. Taka ciepła, taka uczynna.
Dziwnie to zabrzmiało. Tak jakby próbowała spłacić jakiś dług. Przecież to było normalne, że się dba o rodzinę. Teściowa była już w podeszłym wieku, mieszkała sama od czasu, kiedy jej mąż zmarł, a mój mąż… no cóż, on wiecznie był zajęty. To ja pamiętałam o wszystkim. Przychodziłam, pomagałam, ogarniałam leki, recepty, nawet ogródek jej podlewałam w lato.
Byłam w szoku
Pamiętam ten dzień bardzo wyraźnie. Długo odwlekałam pójście do lekarza. Mówiłam sobie, że to tylko zmęczenie, może brak witamin, może menopauza. Ale kiedy po raz trzeci zemdlałam w kuchni, już nie dało się udawać.
Lekarz rodzinny natychmiast wystawił skierowanie na badania, a potem wszystko potoczyło się jak lawina. Biopsja, rezonans, konsultacje. Siedziałam w białym gabinecie i słuchałam słów, które nie chciały się zmieścić w głowie. Nowotwór. I to nie w początkowym stadium.
Pierwszą osobą, której powiedziałam, był mój mąż.
– Ale przecież masz leczenie, tak? Mają cię prowadzić? – zapytał bez wyrazu.
– Tak. Chemia, potem być może operacja.
– No to nie przesadzaj. Masz lekarzy, masz szpital. Nie jesteś sama.
Chciałam zapytać, czy pojedzie ze mną na pierwszą chemię albo czy będzie w domu, kiedy wrócę. Ale nie powiedziałam nic. Wstałam od stołu i wyszłam do sypialni.
Dzieciom powiedziałam przez telefon. Córka rzuciła tylko:
– Ojej, mamo, ale przecież dzisiaj to leczą, prawda? Trzymaj się.
Syn był akurat za granicą, napisał wiadomość po dwóch dniach: „Będzie dobrze, dasz radę”. Tylko tyle.
Nie przejęli się
Teściowej powiedziałam tak, jak mówi się coś niezręcznego, co może popsuć komuś dzień. Z szacunkiem, ale bez oczekiwań.
– Oj, Małgosiu… no przecież ty jesteś silna. Na pewno wszystko będzie dobrze – powiedziała, a potem natychmiast dodała, że musi kończyć, bo ma właśnie kurczaka w piekarniku.
Zostałam sama z terminarzem wizyt, wynikami badań i torbą leków. Czasem wydawało mi się, że jestem tą samą osobą, która jeszcze niedawno szykowała rosół dla chorej teściowej i robiła dzieciom zakupy, ale świat jakby o tym zapomniał. Teraz wszystko było inaczej.
Wchodząc na pierwszą chemię, byłam przerażona, ale nikomu tego nie powiedziałam. Miałam wrażenie, że grunt usuwa mi się spod nóg, ale wciąż robiłam dobrą minę. Zawsze byłam silna. Aż do teraz.
Jechałam na kolejną chemię sama, jak zwykle. Mąż nie zaproponował, że mnie zawiezie. Powiedział, że ma ważne spotkania. Syn nie odbierał, córka akurat miała kolokwia. Nie miałam do nikogo żalu, przynajmniej tak sobie powtarzałam. W końcu to była moja choroba.
Radziłam sobie sama
Siedziałam w fotelu, podłączona do kroplówki, i patrzyłam przez okno. W sali było cicho, oprócz mnie dwie inne kobiety, z którymi czasem wymieniałyśmy zdawkowe słowa. Po wszystkim z trudem doczłapałam się do autobusu, potem jeszcze kawałek piechotą.
Wróciłam do domu i pierwsze, co zrobiłam, to usiadłam w kuchni, żeby odpocząć. Nie miałam siły nawet zdjąć płaszcza. Telefon wyciągnęłam z torby automatycznie. Postanowiłam zadzwonić do teściowej.
Nie odebrała. Spróbowałam jeszcze raz, potem napisałam wiadomość. „Wróciłam ze szpitala. Może zadzwonisz?”. Cisza. Dwie godziny później spróbowałam do córki. Połączenie przerwane. Poczułam dziwne ukłucie, ale powiedziałam sobie, że pewnie są zajęte. Włączyłam telewizor, żeby nie słyszeć ciszy. Obrazy przesuwały się przed oczami, ale nie potrafiłam skupić się na niczym. I wtedy zadzwonił telefon. Na ekranie widniało imię teściowej. Odebrałam szybko.
– Halo?
Byli zajęci sobą
Nie usłyszałam jej głosu. Telefon się nie rozłączył. Może przypadkiem kliknęła zieloną słuchawkę? I wtedy usłyszałam:
– Ona to wszystko za bardzo przeżywa. Ja nie mam siły się tym zajmować. Przecież to jej problem, nie mój. Każdy ma coś na głowie. Jak będzie chciała, to niech sobie kogoś do pomocy znajdzie.
Zamarłam. To był jej głos. Mówiła do kogoś, może do sąsiadki. Słowa wbijały się we mnie jak małe gwoździki. Trzymałam telefon, jakby miał mnie oparzyć, a potem po prostu go wyłączyłam. I wiedziałam, że nie zadzwonię więcej. Ani do niej, ani do córki, ani do nikogo z rodziny.
Minęło kilka miesięcy. Leczenie zakończone, badania kontrolne dobre. Wróciłam do sił, ale nikomu o tym nie powiedziałam. Nie miałam ochoty dzielić się tym, co we mnie się zmieniło. Przestałam dzwonić, przestałam odwiedzać. Nie wysłałam życzeń na imieniny, nie zaproponowałam, że zrobię święta. Mąż po jakimś czasie zauważył, że coś jest inaczej.
– Dlaczego jesteś taka inna? – zapytał pewnego wieczoru.
– Bo w końcu jestem sobą. Bez oczekiwań, bez poświęceń – odpowiedziałam spokojnie.
Patrzył na mnie, jakby mnie nie znał. A ja nie miałam już potrzeby tłumaczyć się komukolwiek. Czułam ulgę i smutek. Byłam wolna, ale samotna i zaczęłam się zastanawiać: czy ja naprawdę kiedykolwiek miałam rodzinę?
Małgorzata, 55 lat
Czytaj także:
- „Mąż oszczędzał na wszystkim, a potem się dziwił, że nasze wakacje nad morzem zamieniły się w horror”
- „Uciekłam na Mazury, by wreszcie odpocząć od tabelek w Excelu. Sąsiad z domku obok jednak spędzał mi sen z powiek”
- „Teściowa chce od nas kasy za czynsz, bo mieszkamy pod jej dachem. Ciekawe, kto skąpej jędzy poda wodę na starość”

