Reklama

Nie pamiętam, kiedy dokładnie zaczęłam się budzić zmęczona. Może to było gdzieś między kolejnym mailem od Tomasza z dopiskiem „do poprawy” a chwilą, gdy po raz pierwszy zaczęłam zerkać na zegarek już o dziesiątej rano, marząc, żeby było osiemnasta.

– Karolina, mamy update w sprawie raportu. Możesz to ogarnąć przed lunch breakiem?

– Jasne – westchnęłam. „Ogarnięcie” w tym biurze oznaczało robienie rzeczy za trzy osoby, w ciągu dwóch godzin, bez pomyłki.

Atmosfera w firmie? Formalnie: dynamiczna. Nieformalnie: napięta jak sznurek w tanim dresie. Nikt się nie śmiał, nikt nie rozmawiał głośno. Wszystko odbywało się w trybie pasywno-agresywnej ciszy.

Tomasz, nasz szef, był typem człowieka, który nie pamięta imion, ale doskonale kojarzy błędy. Miałam wrażenie, że tylko czekał, żeby komuś udowodnić niekompetencję. Przypominał mi nauczyciela z liceum, który zadawał pytania nie po to, by usłyszeć odpowiedź, tylko by pokazać, że i tak wie lepiej.

– Ciekawe, że akurat ty dostałaś to zlecenie. Może miałaś szczęście – rzucił raz, kiedy po miesiącach harówki udało mi się zamknąć projekt przed czasem.

Szczęście, nie kompetencje, nie pracowitość, nie to, że potrafiłam koordynować zespół rozproszony po trzech strefach czasowych. Po prostu – szczęście. Kiedyś byłam pełna pomysłów, energii, siły. Teraz miałam wrażenie, że ktoś codziennie rano wykręca mi duszę jak mokrą szmatę. Niby jeszcze coś tam zostało, ale już niewiele.

Ledwo dawałam radę

Obudziłam się o szóstej trzydzieści, zanim jeszcze zadzwonił budzik. Leżałam chwilę bez ruchu, wpatrując się w sufit. W głowie miałam pustkę, ale w ciele dziwne napięcie. Jakby coś we mnie czekało na komendę. Wstałam bez przekonania, ubrałam się, zrobiłam sobie herbatę. Siedziałam przy stole i nie mogłam przełknąć ani jednego łyka. Był czwartek. Czwarte piętro, znowu spotkanie zespołu, znowu przegląd raportów, znowu mail od Tomasza z uwagami. Wszystko przewidywalne, powtarzalne, nieznośne.

W drodze do pracy zazwyczaj puszczałam sobie coś w słuchawkach, ale tym razem nie miałam na to siły. Wysiadłam kilka przystanków wcześniej, przeszłam się powoli, jakbym liczyła na to, że coś się wydarzy, że los podejmie decyzję za mnie. Nie wydarzyło się nic.

Weszłam do biura chwilę po dziewiątej. Klaudia rozmawiała z kimś przez telefon, uśmiechnięta, jakby dzień był wyjątkowo przyjemny. Usiadłam przy biurku, zalogowałam się i od razu zobaczyłam wiadomość od Tomasza. Krótkie „Spotkajmy się na chwilę o 9:30, sala A”. Nic więcej. Poczułam ukłucie w żołądku.

Chciałam to skończyć

Otworzyłam folder „Dokumenty” i zaczęłam pisać: „Z dniem dzisiejszym składam wypowiedzenie z zachowaniem okresu wypowiedzenia”. Nie siliłam się na rozwinięcia. Zapisałam, wydrukowałam, podpisałam.

Weszłam do sali konferencyjnej o dziewiątej trzydzieści, punktualnie. Tomasz siedział z telefonem w ręku, nawet nie spojrzał na mnie. Usiadłam naprzeciwko i bez słowa położyłam kartkę na stole. Przeczytał ją raz, potem jeszcze raz, po czym uniósł wzrok i spojrzał na mnie obojętnie.

– Nie wiem, co pani sobie wyobraża… Ale życzę powodzenia – powiedział po prostu, bez pytania dlaczego.

– Dziękuję – odpowiedziałam cicho, wstałam i wyszłam.

Zamknęłam się w łazience. Dłonie mi drżały, nie wiedziałam, co czuję: strach mieszał się z ulgą, niedowierzanie z przeczuciem, że dopiero zaczynam rozumieć, co zrobiłam. Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do Marty.

– Zrobiłam to – powiedziałam, gdy tylko odebrała.

– Co zrobiłaś?

– Złożyłam wypowiedzenie.

Nie dowierzała

Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem usłyszałam jej głos, cichy, pełen wzruszenia.

– Zrobiłaś to naprawdę?

– Tak.

– Wiesz co, jestem z ciebie dumna. I wiem, że teraz jest ci trudno, ale za jakiś czas będziesz sobie za to wdzięczna.

Patrzyłam przez okno, na ludzi przechodzących przez ulicę. Zwyczajny dzień. A dla mnie – początek końca.

Minęły dwa dni. Wciąż przychodziłam do pracy, miałam jeszcze miesiąc wypowiedzenia. Starałam się nie zwracać na siebie uwagi, robiłam, co trzeba, nie wdawałam się w rozmowy. W piątek wróciłam do domu w milczeniu. Leżałam na kanapie i gapiłam się w sufit. Nie cieszyłam się, nie byłam spokojna. W mojej głowie krążyło jedno pytanie: czy naprawdę wszystko zaprzepaściłam?

Nie zliczę, ile razy w ciągu tamtych tygodni wchodziłam na portal społecznościowy tylko po to, żeby zobaczyć zdjęcia uśmiechniętych twarzy z mojego byłego biura. Nowe posty, pochwały dla zarządu, relacje z integracji. Klaudia dodała zdjęcie z podpisem: „Nowy początek. Warto było czekać”. Nawet nie musiała mnie oznaczać – i tak czułam się, jakby to było o mnie.

Podjęłam dobrą decyzję

Poranki były najgorsze. Budziłam się i przez kilka sekund miałam wrażenie, że wszystko jest po staremu. A potem przypominałam sobie, że jestem w zawieszeniu. Bez planu, bez pracy, z decyzją, która wydawała się nagle zbyt gwałtowna, zbyt emocjonalna, zbyt nieprzemyślana.

Minął ponad miesiąc, kiedy spotkałam Ankę – dawną koleżankę z działu sprzedaży. Wpadłyśmy na siebie w tramwaju, obie w biegu, obie zaskoczone. Poszłyśmy na kawę.

– Słyszałam, że odeszłaś przed tym całym zamieszaniem – powiedziała. – Z jednej strony szkoda… a z drugiej… może ci zazdroszczę.

Spojrzałam na nią zdziwiona.

– Myślałam, że teraz tam jest lepiej?

– Nowy zarząd, piękne prezentacje, uśmiechy na zdjęciach. Ale ludzie? Ci sami. Tomasz ma nowe stanowisko, ale to wciąż on. Tylko teraz udaje, że mu zależy.

Przyjrzałam się jej uważnie. W oczach miała zmęczenie.

– Z zewnątrz wygląda pięknie, ale wiesz, co się dzieje w środku… – dodała cicho. – Ty się uratowałaś.

Byłam szczęśliwa

Wracając do domu, nie mogłam przestać o tym myśleć. Nie chodziło o to, że tam się coś zmieniło ani że ja coś przegapiłam. Chodziło o to, że po raz pierwszy w życiu nie czekałam, aż ktoś mnie uratuje. Sama podjęłam decyzję.

Nowa praca nie była żadnym spełnieniem marzeń. Biuro mniejsze, ludzie normalniejsi, ale też zajęci sobą, zarobki niższe, brak karty sportowej, brak szkoleń. Tylko że tym razem nie o to chodziło. Nikt nie komentował mojego sposobu pisania maili, nikt nie analizował mojego tonu, nikt nie przypisywał sobie moich pomysłów. W pierwszym tygodniu nowa szefowa podeszła do mnie z wydrukiem, wskazała coś długopisem.

– To jest świetne. Pomyślałaś, żeby rozwinąć ten wątek?

Nie znała mnie jeszcze dobrze, nie miała żadnych oczekiwań, nie próbowała mnie uginać. Po prostu zaprosiła do działania.

Po pracy wracałam do domu i nie kładłam się od razu na kanapie. Miałam ochotę ugotować coś ciepłego, poczytać książkę. Czułam się, jakbym po długim czasie znowu była sobą. Odeszłam późno, ale nie za późno. Wróciłam do siebie. I choć droga była krótka, zajęła mi lata.

Karolina, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama