Reklama

Pięć lat to sporo czasu. Można w tym czasie przeprowadzić się trzy razy, zmienić pracę, zapuścić włosy do pasa i znów je ściąć. Można też przez pięć lat kochać kogoś tak mocno, że każde spojrzenie tej osoby wydaje się najważniejsze. Ja właśnie tak kochałam — z oddaniem, cierpliwością, wiarą, że wszystko zmierza ku czemuś większemu. Gdy zbliżał się Sylwester, czułam, że to ten moment. Nie miałam wątpliwości. On na pewno też to czuł. Przecież znał mnie na wylot. Przecież był ze mną od lat. Przecież nie można kogoś kochać na pół gwizdka.

Te lata miały znaczyć więcej

Poznaliśmy się w najmniej romantyczny sposób — na parkingu pod sklepem budowlanym. Stał przede mną w kolejce do kasy z paczką śrub i poziomicą. Miał brudne buty i rozciągnięty sweter. Nie wyglądał jak książę z bajki, ale zagadał do mnie z takim spokojem i pewnością, że dałam mu numer. Dwa dni później piliśmy kawę, a dwa tygodnie później już prawie codziennie spaliśmy u siebie nawzajem.

Nie byliśmy parą z filmów. Nie było wspólnych wypadów do Paryża ani romantycznych weekendów w górach. Zamiast tego były wieczory z pizzą, śmiech w kuchni i kłótnie o pilot do telewizora. Było życie, prawdziwe, czasem nudne, czasem trudne, ale nasze. Po roku zamieszkaliśmy razem. Po trzech zaczęłam ostrożnie mówić o przyszłości. Po pięciu... miałam nadzieję.

Zbliżał się Sylwester, a ja czułam, że coś wisi w powietrzu. On był jakiś bardziej tajemniczy, trochę bardziej obecny niż zwykle. Może to przez to, że wspomniałam mimochodem, że to byłby idealny moment na coś więcej. Że w sumie wszyscy wokół już się zaręczyli, że moja mama coraz częściej wspomina o ślubach znajomych, a ja... no cóż, czułam, że to byłby naturalny krok.

Nie oczekiwałam fajerwerków. Marzyłam o ciepłym geście. O słowach „chcę z tobą spędzić resztę życia”. O pierścionku, który nie musiał kosztować fortuny. Chciałam tylko wiedzieć, że to, co budowaliśmy przez tyle lat, miało sens.

Świąteczne niedopowiedzenia

Grudzień był jak zwykle pełen bieganiny, światełek i marudzenia. On narzekał, że znowu trzeba jechać do mojej mamy, a ja udawałam, że nie widzę, jak krzywi się na każdy świąteczny obiad. Mimo to trzymaliśmy się naszych rytuałów — pierogi z zamrażarki, Kevin w telewizji, kłótnia o to, kto nie kupił prezentu dla kuzynki.

W tym roku coś było inaczej. On był... dziwnie spokojny. Jakby myślami gdzieś obok. Czasem patrzył na mnie dłużej, niż zwykle, uśmiechał się sam do siebie, po czym nagle się wycofywał. Złapałam się na tym, że zaczęłam interpretować każdy jego gest. Gdy sięgnął po telefon, miałam nadzieję, że pisze do jubilera. Kiedy szepnął coś do mojego brata przy stole, serce zabiło mi szybciej.

– Coś knujesz? – zapytałam raz, półżartem, pół na serio.

– A co, boisz się? – odpowiedział, unosząc brwi z tym swoim nieodgadnionym uśmiechem.

Nie odpowiedziałam. Nie chciałam się zdradzić, że naprawdę się spodziewam. Nie chciałam naciskać. Przecież to on powinien chcieć. Po pięciu latach nie wypadało już pytać „czy ty mnie kochasz?”. Chciałam, żeby to wyszło z jego inicjatywy. Żeby był pewny. Żeby on zrobił ten krok.

W Wigilię dostałam od niego naszyjnik. Ładny, prosty, w srebrze. Pocałował mnie w czoło i powiedział:

Jesteś najważniejsza.

Nie byłam pewna, czy to było preludium, czy właśnie... wszystko.

Wieczór pełen oczekiwań

Sylwestra postanowiliśmy spędzić we dwoje. Znajomi zapraszali nas na domówki, jedna para nawet na bal, ale powiedział, że chce mieć mnie tylko dla siebie. Poczułam się wyróżniona. Ucieszyłam się bardziej, niż powinnam. Przez całe popołudnie przygotowywałam kolację – nieśmiertelne bruschetty, pieczone ziemniaki i łosoś w miodzie. On przyniósł wino i szampana, śmiał się, że wziął lepszy, bo „będziemy mieć co świętować”.

Nie pytałam, co ma na myśli. Nie chciałam zepsuć chwili. Zjadaliśmy kolację przy świecach. On opowiadał o jakimś kliencie z pracy, a ja kiwnęłam głową, nie słuchając. Głowę miałam pełną wyobrażeń: czy uklęknie? Czy powie coś wzruszającego? Czy się popłaczę? I czy zadzwonię od razu do mamy?

Myślałem ostatnio o nas – powiedział nagle, nalewając mi wina. – Pięć lat, co?

– Pięknych pięć lat – odpowiedziałam, patrząc mu w oczy.

– No właśnie – uśmiechnął się i skinął głową.

Przez chwilę milczeliśmy. Serce mi waliło. Czekałam, aż wyciągnie coś z kieszeni. Nie wyciągnął. Wstał tylko, podszedł do okna i popatrzył na ulicę.

– Uwielbiam to, że nigdzie nie musimy dziś iść. Tylko my – powiedział spokojnie.

Zrobiło mi się zimno. Nie chciałam być niewdzięczna, ale zaczęłam czuć ukłucie rozczarowania. Minęła dwudziesta trzecia. Potem dwudziesta trzecia trzydzieści. Wypiliśmy kolejny kieliszek. On przytulił mnie, jakby wszystko było idealne. Czekałam dalej, z nadzieją, której nie chciałam jeszcze przyznać, że powoli znikała.

Północ i puste słowa

O północy otworzyliśmy balkon, żeby obejrzeć fajerwerki. Sąsiedzi z góry już coś odpalili, dzieciaki biegały po chodniku, krzycząc „Szczęśliwego Nowego Roku!”. Trzymałam w dłoni kieliszek szampana, ale jakoś nie miałam ochoty pić. Patrzyłam na niego ukradkiem, szukając jakiegokolwiek znaku.

– No to... wszystkiego dobrego, moja piękna – powiedział, podnosząc kieliszek i całując mnie w policzek.

– Tobie też – odpowiedziałam, zmuszając się do uśmiechu.

W głowie miałam zamęt. W sercu – pustkę. To był ten moment, najważniejszy w roku, a ja czułam się, jakbyśmy przegapili coś istotnego. Jakby coś miało się wydarzyć, ale się nie wydarzyło. Może zbyt mocno uwierzyłam, że miłość zawsze kończy się bajką? Po północy poszliśmy do salonu. On rozsiadł się na kanapie, włączył jakąś muzykę i przeciągnął się zadowolony.

– Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent noworoczny – rzucił wesoło i podał mi małą torebkę.

Poczułam, jak wszystko we mnie się spina. Wzięłam ją z drżącymi rękami. Spojrzałam do środka. Żel pod prysznic. Wersja limitowana, lawendowo-waniliowa. Stałam chwilę z torebką w rękach, nie wiedząc, czy się roześmiać, czy rozpłakać.

Podoba ci się zapach? – zapytał beztrosko.

– Tak, pachnie... ładnie – wyszeptałam.

Wtedy zrozumiałam. Nie będzie żadnych zaręczyn. Nie ma planów, nie ma wspólnej przyszłości. Jest żel pod prysznic. Po pięciu latach.

Pierwszy dzień nowego życia

Obudziłam się wcześnie. On jeszcze spał, z głową wciśniętą w poduszkę, oddychając spokojnie, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Wstałam cicho i weszłam do kuchni. Zalałam kawę, usiadłam przy stole i patrzyłam w okno. Na zewnątrz śnieg rozpuszczał się w kałuże. Ludzie spacerowali z psami, ulice były ciche, jakby cały świat jeszcze spał po balu, który mnie ominął.

Wzięłam żel pod prysznic, postawiłam go na blacie. Patrzyłam na niego przez chwilę. Pachniał ładnie. Wszystko we mnie krzyczało, że to drobiazg, że nie powinnam przesadzać, że przecież nie o prezent chodzi. Ale przecież właśnie chodziło. O to, jak bardzo rozmijały się nasze oczekiwania. O to, że on żył w innej rzeczywistości niż ja. Że pięć lat wspólnego życia dla mnie znaczyło coś innego niż dla niego.

Weszłam do sypialni i zaczęłam się pakować. Spakowałam tylko swoje rzeczy. Kosmetyki, ubrania, książki. Zostawiłam wspólne zdjęcia na półce. Nie czułam złości. Czułam zawód, rozczarowanie, zmęczenie czekaniem. Obudził się, kiedy zamykałam walizkę.

– Co robisz? – zapytał zaspanym głosem.

– Jadę do siebie – odpowiedziałam spokojnie.

– Dlaczego? O co ci chodzi?

– Wiesz doskonale. Tylko nie chcesz tego zobaczyć.

Nie zatrzymał mnie. Nie pobiegł za mną. Tylko siedział na łóżku z rozwichrzonymi włosami i miną kogoś, kto naprawdę nie rozumie, co się właśnie wydarzyło. Wyszłam. I pierwszy raz od dawna poczułam, że znów jestem sobą.

Bez fajerwerków

Nowy Rok zaczęłam w starym pokoju u rodziców, z kubkiem herbaty i puchatym kocem, który pamiętał jeszcze moje licealne wieczory. Nie czułam się dumna ani silna. Nie robiłam rewolucji. Po prostu powiedziałam „dość” i się spakowałam. Po pięciu latach miłości, nadziei, wspólnych planów – odeszłam.

Znajomi pytali, co się stało. Mówiłam krótko: „nie nadążaliśmy za sobą”. To było kulturalne kłamstwo, za którym kryło się coś o wiele trudniejszego. Prawda była taka, że ja żyłam nadzieją, a on – wygodą. Ja czekałam na coś więcej, a on był już u celu. Czasem chciałam do niego napisać. Powiedzieć, że nie chodziło o pierścionek, tylko o to, że nie widział, jak bardzo potrzebowałam potwierdzenia, że jesteśmy na tej samej ścieżce. Że mnie kocha, że chce ze mną przyszłości. Nie napisałam. On też się nie odezwał.

Miesiąc później zaczęłam znów chodzić sama do kina. Po dwóch miesiącach pojechałam na weekend nad morze. Sama. Bałam się, a jednocześnie czułam dziwny spokój. Przestałam oglądać się za siebie. Dziś nie czuję żalu. Może trochę smutku, kiedy widzę pary, które się śmieją, obejmują. Ale wiem, że zrobiłam dobrze. Że czasem największym wyrazem szacunku do siebie jest odejście. Nawet jeśli boli.

Żel pod prysznic zużyłam do końca. Pachniał znajomo. Ale już nie przypominał o nim. Tylko o mnie. O tej, która w końcu postanowiła wybrać siebie.

Iga, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama