Reklama

Nie wiem, czy to wiek, czy ta cała samotność, ale czasem człowiekowi się wydaje, że już nic nowego go nie spotka. Że wszystko, co miało być, już było. Dzieci – odchowane. Wnuki – wiecznie zajęte. Mąż… no cóż, Heniek odszedł siedem lat temu i nie zdążył nawet powiedzieć, gdzie schował zapasowe klucze od piwnicy.

Lubiłam czytać

Zawsze miałam słabość do książek. Może dlatego, że w książkach jest porządek – każda historia ma swój początek, rozwinięcie, zakończenie. A życie? Życie to raczej taka powieść pisana przez rozkojarzonego autora bez korekty.

– Pani Barbaro, mamy teraz nową inicjatywę – powiedziała bibliotekarka, gdy przyszłam oddać kolejny romans. – Klub Czytelniczy dla seniorów. Spotykamy się co dwa tygodnie. Kawa, ciastko, książki… Może panią zainteresuje?

– Jeśli będzie kawa i ktoś, kto nie czyta tylko kryminałów o mordercach z Gniezna, to może i przyjdę – odparłam z lekkim uśmiechem. A prawdę mówiąc – byłam zaintrygowana.

I tak oto wylądowałam przy stoliku w lokalnej bibliotece z dziesięciorgiem nieznajomych, dyskutującymi o… „Krzyżakach”.

– Uważam, że to arcydzieło – odezwał się siedzący naprzeciwko mnie mężczyzna w okularach, tonem, jakby właśnie wygłaszał wykład na uniwersytecie.

– Arcydzieło? A pan w ogóle wie, co to znaczy płynna narracja? – nie mogłam się powstrzymać.

– Proszę pani, „Krzyżacy” to klasyka! – oburzył się.

– Klasyka? Drętwa opowieść o chłopcu i jego mieczu. Nudna jak wykład z historii na kacu.

Kłóciliśmy się

Zerknęłam na niego – siwy, postawny, chyba nawet przystojny, ale miał ten typowy wyraz twarzy: „ja wiem lepiej”. I wtedy spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby właśnie poczuł się wyzwany na intelektualny pojedynek. I od tego się zaczęło.

Nie miałam zamiaru się z nim znowu wdawać w dyskusję. Przyszłam na kolejne spotkanie z założeniem, że będę milczeć, słuchać i ewentualnie się uśmiechać. Ale on znowu pierwszy zabrał głos. I znowu powiedział coś, co nie tyle mnie zirytowało, co wyprowadziło z równowagi.

– Sienkiewicz stworzył postacie, które kształtowały narodową tożsamość. Zamiast się czepiać stylu, warto się skupić na wartościach, które niosą – rzucił z przekonaniem i tym swoim tonem, który brzmiał jak „przestań mówić głupoty”.

– Wartości? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam ugryźć się w język. – Dla mnie Zbyszko to napompowany dzieciak z problemami emocjonalnymi, a Danusia… nawet nie chcę zaczynać.

Spojrzał na mnie przez okulary, przechylił głowę jak sędzia w sądzie i odpowiedział spokojnie, ale z nutą wyższości:

– Proszę wybaczyć, ale myli się pani. To są archetypy. Symboliczne postacie.

– Symbolem to może być dla mnie bohater, który ma w sobie coś więcej niż tylko siłę w rękach i wierność kobiecie, której nie zna – odpowiedziałam już bez ceregieli. – Dla mnie ta książka to bajka dla dorosłych, tylko napisana cięższym językiem.

– Czyli wszystko, co nie jest romansem, to bajka? – wypalił z lekkim uśmiechem.

Był uparty

W sali zrobiło się cicho. Czułam, jak kilka osób spogląda na nas z rozbawieniem, ktoś chyba nawet chrząknął, próbując nie parsknąć śmiechem. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, prowadząca próbowała przejąć kontrolę nad spotkaniem i skierować rozmowę z powrotem na tory ogólnej analizy tekstu. Ale nie odpuściłam.

– Nie wszystko musi być romansem – powiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – Ale dobrze napisana historia powinna wywoływać emocje. A nie nudzić jak lekcja historii z zamierzchłych czasów.

Kolejnego dnia przyszłam z zamiarem nie odzywania się wcale. Miałam dosyć jego tonów, jego pewności siebie i jego definicji „wartości”. Usiadłam w rogu sali, z herbatą, daleko od pana Marka. I wtedy zgasło światło. Najpierw ktoś rzucił, że pewnie korki. Potem, że biblioteka nie ma agregatu. Wszyscy szeptali, aż w końcu zapadła cisza. Dziwna, gęsta, jakbyśmy wszyscy w tej ciemności bali się siebie nawzajem.

– Może zamiast siedzieć tu jak śledzie, poszłaby pani na spacer? – usłyszałam obok siebie głos pana Marka.

Zaskoczył mnie

Nie odpowiedziałam od razu. Po chwili wstałam.

– Na piętnaście minut – powiedziałam chłodno, bardziej do siebie niż do niego.

Na zewnątrz powietrze było rześkie. Szliśmy powoli, bez celu, bez planu.

– Lubiła pani kiedyś spacerować wieczorem? – zapytał nagle. – Moja żona uwielbiała. Jesień była jej ulubioną porą.

Zatrzymałam się.

– Była?

– Zmarła dwa lata temu. Cicho, spokojnie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nie znałam go od tej strony. Miałam go za nadętego belfra, a nie za człowieka, który potrafi mówić o stracie tak prosto, bez patosu.

– Mój mąż też odszedł nagle. Bez słowa. Też jesienią.

Długo szliśmy bez słów. I pierwszy raz było mi z nim zwyczajnie dobrze.

Nie spodziewałam się

Na kolejne spotkanie pan Marek przyniósł… kalendarz. Taki papierowy, z dużymi kratkami przy datach.

– Żeby nie zapominać, kiedy idziemy na spacer – powiedział bez uśmiechu, ale z tym swoim spokojem, który zaczął mnie rozbrajać.

– A co, zamierza pan to robić regularnie?

– Skoro już pani raz się zgodziła…

Wpisałam kilka dat. Potem doszły kolejne. Biblioteka zeszła na dalszy plan. Zamiast siedzieć przy stole i dyskutować o „wielkich dziełach”, wybieraliśmy park albo kawę w cukierni.

– Może i nie czyta pan romansów, ale umie pan planować – powiedziałam, patrząc na zapisane strony kalendarza.

– A pani… zaskakująco dobrze zna miasto.

– Bo długo po nim chodziłam sama.

Spojrzał na mnie z troską, której się nie spodziewałam.

Zbliżyliśmy się

Któregoś dnia przyniósł mi książkę. Nie była to biografia wojskowego, tylko romans. Taki z okładką w pastelach i zakochanymi w deszczu.

– Dla równowagi – powiedział, jakby się tłumaczył. – Sam przeczytałem. Nie bolało.

Śmiałam się długo. A potem przeczytałam ją jednym tchem. Może nie dlatego, że była dobra, ale dlatego, że dał ją on. Nie wiem, kiedy nasze rozmowy przestały dotyczyć tylko książek. Zaczęliśmy mówić o tym, co nas boli, czego się boimy, za czym tęsknimy.

– Nie boi się pani starości? – zapytał raz.

– Boję się samotności – odpowiedziałam bez namysłu. – Ale ostatnio… trochę mniej.

Zobaczyłam wtedy w jego oczach coś ciepłego. Może wdzięczność, może ulgę, a może to była tylko moja wyobraźnia. I tak było mi dobrze.

Nie byłam już sama

Kalendarz Marka zrobił się gruby od papierków. Bilety do teatru, rachunki z kawiarni, notatki z pogody. Wpisał nawet moje imieniny, chociaż mówił, że nie obchodzi takich dni. Nie nazywaliśmy tego, co się między nami działo ani uczuciem, ani przyjaźnią, ani żadnym innym wielkim słowem. To było po prostu coś, co było. I co trwało.

– A jutro? Herbata czy kawa? – zapytał pewnego dnia, stukając palcem w kolejną datę.

– Może jedno i drugie – odpowiedziałam. – A może coś z kremem.

Spojrzał na mnie i pierwszy raz się naprawdę uśmiechnął.

– Nie sądziłem, że z romantyczki może być taki przewodnik miejski – rzucił z nutą żartu.

– A ja nie sądziłam, że reportażysta może być taki sentymentalny – odpowiedziałam cicho.

Basia, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama