„Myślałam, że moje życie skończyło się w momencie zakopywania trumny męża. Wiedziałam, że już się nigdy nie podniosę”
„Przestałam odbierać telefony. Nie odbierałam też domofonu. Nie chciałam ludzi. Każde słowo wypowiedziane przez kogoś innego przypominało mi, że mój głos już nikogo nie obchodzi. Że kiedy mówię jego imię, to nikt już na to imię nie odpowiada”.

Stałam na cmentarzu, zziębnięta, z rękami zaciśniętymi na mokrym parasolu, patrząc, jak jego ciało znika pod warstwą zimnej ziemi. Ludzie szeptali słowa pocieszenia, ale brzmiały dla mnie jak bzyczenie much. Czułam się martwa od środka, jakby razem z nim pogrzebano wszystkie kolory i dźwięki mojego świata. Wróciłam do pustego mieszkania i od tej pory żyłam z dnia na dzień, nie wiedząc, po co. Nie umiałam już ani śmiać się, ani płakać. Tylko egzystowałam.
Trumna w deszczu
Deszcz nie przestawał padać, jakby niebo też rozpaczało. Stałam wśród ludzi, których nie poznawałam nawet z twarzy, a oni składali mi kondolencje, ściskali dłoń, przytulali – a ja nic nie czułam. Chciałam tylko, żeby to się skończyło. Żeby przestali mówić. Żeby przestali patrzeć.
Z trudem patrzyłam, jak trumna mojego męża znika pod warstwami ziemi. Mój Piotr. Człowiek, z którym byłam ponad dwadzieścia lat. Może nie zawsze się rozumieliśmy, kłóciliśmy się o drobiazgi, ale nigdy nie umiałam wyobrazić sobie życia bez niego. A teraz… musiałam.
Po pogrzebie nie pojechałam z nikim na stypę. Wróciłam pieszo do naszego mieszkania. Każdy krok był ciężki, jakbym miała beton w butach. W domu panowała cisza, która wcześniej by mnie uspokajała, ale teraz brzmiała jak krzyk. Jego kapcie w przedpokoju. Niedopita herbata na stole. Jego zapach w poduszce. Usiadłam na kanapie i patrzyłam w pusty telewizor. Nie włączałam go. Nie potrzebowałam żadnych dźwięków, żadnych twarzy. Tylko jego.
Wieczorem ktoś zadzwonił. Nie odebrałam. Potem kolejny telefon. I jeszcze jeden. W końcu odłączyłam kabel. Nie chciałam słuchać „jak się trzymasz?”, „czy czegoś ci potrzeba?”. Potrzebowałam tylko jego, ale nikt nie mógł mi go przywrócić. Położyłam się na naszym łóżku, w ubraniu, i po prostu patrzyłam w sufit. Nie płakałam. Nawet łzy chyba już mnie opuściły.
Samotność w 4 ścianach
Minęły trzy tygodnie. Dni zlewały się w jeden, a ja funkcjonowałam jak automat. Wstawałam, myłam zęby, ubierałam się, przygotowywałam jedzenie, którego potem i tak nie jadłam. Lodówka wciąż była pełna, bo sąsiedzi i znajomi przynosili zupy, zapiekanki, ciasta. Dziękowałam grzecznie, ale zaraz po ich wyjściu wszystko wkładałam do zamrażarki albo po prostu wyrzucałam.
Przestałam odbierać telefony. Nie odbierałam też domofonu. Nie chciałam ludzi. Każde słowo wypowiedziane przez kogoś innego przypominało mi, że mój głos już nikogo nie obchodzi. Że kiedy mówię „Piotr”, to nikt już na to imię nie odpowiada. Ściany też milczały. Tak samo jak podłogi, szafy, drzwi, które kiedyś trzaskał ze złością, albo zamykał cicho, kiedy myślał, że śpię.
Wieczorami siadałam na fotelu przy oknie i patrzyłam w światła pobliskiego sklepu spożywczego. Ludzie chodzili tam z siatkami, z dziećmi, z psami. Żyli. A ja tylko patrzyłam. Jak przez szybę akwarium, z wnętrza wody, gdzie już nie ma powietrza.
Pewnej nocy obudziłam się zlana potem. Śnił mi się. Stał na balkonie i mówił coś, czego nie rozumiałam. Gdy podeszłam bliżej, zniknął. Rano długo siedziałam przy kuchennym stole, trzymając zimną filiżankę kawy. Bałam się zasnąć znowu, bo wiedziałam, że ten sen nie wróci. Wszystko, co kiedyś było wspólne – nasze łóżko, krzesła, łazienka – teraz kłuło mnie jak drzazgi.
Stare zdjęcia, nowe rany
Pewnego popołudnia, kiedy deszcz bębnił o parapet, jakby chciał mnie do czegoś zmusić, otworzyłam szafę w sypialni. Nie wiem, czemu to zrobiłam. Może szukałam czegokolwiek, co odciągnęłoby mnie od bezsensownego gapienia się w ściany. Może chciałam znów zobaczyć, jak wyglądało moje życie, zanim stało się puste.
Na najwyższej półce stało pudło, które Piotr nazwał kiedyś „skarbcem”. Zsunęłam je ostrożnie, ale i tak coś w środku zadzwoniło. Usiadłam na dywanie i zdjęłam pokrywkę. Były tam zdjęcia z naszych wyjazdów, żółte bilety z kina, bransoletka, którą kupił mi nad morzem po naszej pierwszej poważnej kłótni. Zrobiło mi się gorąco, jakbym cofnęła się w czasie i słyszała każde jego słowo.
Wzięłam jedno zdjęcie. Stał na nim, opierając się o barierkę na molo. Uśmiechał się, a ja pamiętałam dokładnie, jak tego dnia narzekał, że wieje, i jak mu się włosy plątały od wiatru. Poczułam, że coś ściska mnie w klatce piersiowej. Nie był to płacz, ale coś bliskiego. Nagle usłyszałam w głowie jego głos, tak wyraźny, że odwróciłam się, jakby miał stać w drzwiach.
– Znowu wszystko wspominasz, co? – powiedział kiedyś, kiedy przyłapał mnie na przeglądaniu albumu. – Żyj trochę teraźniejszością, Ewa.
Teraz teraźniejszości nie było. Była tylko przeszłość, która parzyła jak rozżarzony metal. Położyłam zdjęcia na podłodze i zaczęłam je układać. Stare, nowe, z wakacji, z urodzin, śmieszne, kiczowate… Było ich mnóstwo. Każde przypominało mi, jak wyglądało życie, kiedy miałam przy sobie człowieka, który wypełniał mi przestrzeń.
Zanim się zorientowałam, siedziałam na dywanie już godzinę, otoczona fotografiami jak ścianami. Nigdy wcześniej nie czułam się wśród nich tak samotna.
Głos zza ściany
Zaczęłam zauważać, że ktoś mieszka po drugiej stronie ściany. Nie że wcześniej nie wiedziałam – wiedziałam, oczywiście. Ale wcześniej tamci sąsiedzi byli cicho. A teraz… ktoś nowy się wprowadził.
Wieczorami słyszałam szuranie mebli, jakieś urywane śmiechy, czasem nawet muzykę. I choć początkowo mnie to drażniło, potem zaczęłam nasłuchiwać. Siadałam na sofie z kubkiem zimnej herbaty i czekałam, aż coś znów się odezwie. Ktoś mówił przez telefon. Ktoś głośno komentował film. Ktoś śpiewał fałszywie, ale z pasją.
Pewnej nocy, kiedy nie mogłam zasnąć, usłyszałam kobiecy głos:
– Nie dam rady już dzisiaj, padam.
Potem męski:
– To zostaw, serio. Jutro też jest dzień.
Uśmiechnęłam się. Po raz pierwszy od pogrzebu. Następnego dnia, w sobotę, spotkałam tę kobietę na klatce. Miała włosy w nieładzie i torbę z warzywami. Spojrzała na mnie z uśmiechem.
– Dzień dobry sąsiadko.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, choć mój dawno nieużywany głos zaskrzypiał.
– Wszystko dobrze?
Skinęłam głową i już miałam wejść do mieszkania, ale dodała:
– Jakby co, jestem pod trójką. Mam na imię Renata.
Nie odpowiedziałam nic więcej, ale jej obecność jakoś rozjaśniła korytarz. Zaczęłam łapać się na tym, że czekam, aż znów ją usłyszę przez ścianę. Jakby jej życie przesiąkało przez mury i przypominało mi, że świat się nie zatrzymał. Nawet jeśli mój stanął.
Herbata i cisza
Zbliżały się święta. W sklepach pojawiły się lampki i sztuczny śnieg na witrynach, a ja po raz pierwszy od miesięcy wyszłam na dłużej niż piętnaście minut. Czułam się niepewnie, jakby każdy mógł poznać po mojej twarzy, że jestem wdową. Ludzie ciągnęli choinki, pakunki, dzieci w czerwonych czapkach – a ja szłam z pustym plecakiem, tylko po chleb.
Po powrocie zastałam kartkę wsuniętą pod drzwi. „Wpadnij na herbatę – Renata z trójki”. Pismo było pochyłe, lekko krzywe. Przez chwilę się zawahałam. Miałam w głowie sto wymówek. Ale w końcu... poszłam.
Drzwi otworzyła w ciepłym swetrze i wełnianych skarpetkach.
– Już myślałam, że nie przyjdziesz – powiedziała z uśmiechem. – Siadaj, mam imbir i miód.
Siedziałyśmy przy małym stole w jej kuchni. Pachniało piernikiem i czymś jeszcze – jakimś wspomnieniem. Nie zadawała wielu pytań. Nie próbowała mnie „naprawiać”. Po prostu była. Opowiadała o swoim psie, o tym, jak przenoszenie mebli przyprawiło ją o ból pleców, o tym, że nie umie piec, ale i tak co roku robi podejście do sernika.
– Wiesz – powiedziała nagle, mieszając herbatę – czasem nie trzeba dużo, żeby się nie rozsypać. Czasem wystarczy, że ktoś siedzi obok.
Przytaknęłam. I choć nie odpowiedziałam, poczułam, że jej obecność w tej chwili jest czymś więcej niż zwykłą herbatą. Tego wieczoru po raz pierwszy nie zasnęłam z ciężarem na piersi. Nie dlatego, że coś się zmieniło. Ale dlatego, że przestałam być w tym zupełnie sama.
Życie po śmierci
Nie budziłam się już codziennie z myślą, że nie dam rady. Zdarzały się dni, kiedy wciąż nie chciało mi się wstać z łóżka, ale były też takie, w których wypijałam herbatę do końca i włączałam radio. Czasem nawet wyjrzałam przez okno nie po to, żeby pogrążyć się we wspomnieniach, ale żeby zobaczyć, czy pada śnieg.
Nie zapomniałam o Piotrze. Nigdy nie zapomnę. Są dni, kiedy tęsknota łapie mnie nagle – w sklepie, gdy mijam jego ulubione wafelki, albo kiedy słyszę piosenkę, którą śpiewał pod prysznicem. Ale nauczyłam się z tym żyć. Bo strata nie znika. Po prostu przestaje krzyczeć.
Renata zagląda do mnie czasem z herbatą albo prosi o pomoc w zawieszeniu firanek. Mamy swój rytm – niedoskonały, spokojny. Nie zastępuje mi Piotra, nie chodzi o to. Ale jej obecność przypomniała mi, że nadal jestem. Że mogę jeszcze coś poczuć, usłyszeć, powiedzieć. Że nadal potrafię się śmiać, choć to śmiech inny niż dawniej – cichszy, mniej pewny, ale prawdziwy.
Czasem siadam z kubkiem przy oknie i myślę o tym, jak długo trwał mój żal. I jak powoli uczyłam się wstawać, nie po to, żeby coś osiągnąć, ale po prostu – żeby być. I to wystarczy. Bo życie się nie kończy, kiedy kogoś chowamy. Zostaje w nas. Zmienione. Czasem cichsze. Ale to wciąż życie.
Ewa, 58 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Gdy sama wynajęłam mieszkanie, byłam przerażona. Teraz w końcu żyję własnym życiem i nikt nie mówi mi, co mam robić”
- „Myślałam, że mąż ciężko haruje na nocki, a on miał swoje sekrety. Postanowiłam puścić go w skarpetach”
- „Rocznicę ślubu miałam świętować z mężem, a spędziłam ją z teściową. Mój luby znalazł sobie wtedy ciekawsze zajęcie”

