Reklama

Na początku wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie. Żadnych fajerwerków, żadnych wielkich gestów ani wielkich słów. Tylko rozmowy. Spokojne, bez pośpiechu. Kilka wspólnych kaw, dwa wieczory przy winie, jedno popołudnie w parku. Znałam to tempo. Pasowało mi. Było bezpieczne. I może właśnie dlatego dałam się w to wciągnąć. Nie miał w sobie niczego nachalnego. Mówił, że nie lubi ludzi, którzy się popisują. Nosił się skromnie, nie obnosił się z niczym. Twierdził, że ceni prostotę i uczciwość. Wtedy te słowa brzmiały wiarygodnie.

Był uważny. Pytał, co u mnie, zapamiętywał szczegóły. Lubił, kiedy mówiłam o pracy, nawet o tych nudnych rzeczach, które ja sama chciałam przemilczeć. A kiedy wspomniałam o swoich oszczędnościach – nie zapytał o kwoty, tylko o plany. Pamiętam to dobrze. Uśmiechnął się i powiedział, że marzenia trzeba pielęgnować, ale z głową. Nic wtedy nie wzbudziło podejrzeń. Wręcz przeciwnie – był pierwszym od dawna, przy którym można było odetchnąć. Tak przynajmniej się wydawało. Bo potem wydarzyło się coś, co zmieniło wszystko.

Oczarował mnie

Poznaliśmy się w najnudniejszym miejscu na świecie – na szkoleniu. W przerwie poszłam po herbatę i zobaczyłam, że ktoś przede mną zabrał ostatni plaster cytryny.

– O, przepraszam, może pani wziąć moją – powiedział z uśmiechem.

– Serio? A potem się okaże, że ukradłam komuś witaminę C – mruknęłam, zerkając z ukosa.

– W takim razie będzie na pół. Solidarność w zdrowiu – uśmiechnął się, a ja... no cóż, odwzajemniłam ten uśmiech.

Nazywał się Tomek. Miał ten rodzaj głosu, który działa jak balsam na zmęczone nerwy. Opowiadał, że prowadzi własną działalność, coś z serwisem komputerowym, ale to „w fazie przebudowy”. Nie wnikałam. Po szkoleniu odprowadził mnie do tramwaju. Mimo że miał auto. Po prostu „chciał się jeszcze przespacerować”.

– A ty zawsze taka... złośliwa? – zapytał, kiedy rzuciłam żartem, że szkoda, że nie ma szkolenia z wykrywania idiotów.

Z wiekiem człowiek traci cierpliwość do bzdur – odparłam, zakładając okulary przeciwsłoneczne. – Ale to nie znaczy, że nie potrafię być miła.

No to chyba mam szczęście – powiedział.

I wtedy pomyślałam, że może faktycznie. Może tym razem trafił mi się ktoś, kto myśli podobnie.

Zaskoczył mnie

Po trzech randkach na mieście zaprosiłam go do mojego mieszkania. Miał na sobie tę samą granatową koszulę, w której go poznałam, tylko tym razem była rozpięta o guzik za dużo.

Przyniosłem coś dobrego – oznajmił. – Tylko ostrzegam: nie jestem kucharzem. Jak coś spadnie na podłogę, to znaczy, że tak miało być.

– To świetnie, bo ja akurat mam nowy mop – odparłam z przekąsem, wpuszczając go do mieszkania.

Rozejrzał się, nieśmiało.

Masz tu bardzo przytulnie – powiedział, patrząc na moje regały z książkami i doniczkami. – I ładnie zapach. Jakby... herbata z miodem?

– To olejek z dyskontu – wyjaśniłam. – Chociaż relaks zaczyna się dopiero wtedy, jak się człowiek pozbędzie myśli o pracy.

– W takim razie dzisiaj obowiązuje zakaz rozmów o pracy – zarządził. – Opowiedz mi o czymś, co cię cieszy.

Zaskoczył mnie. Większość facetów mówi: „mów coś o sobie” i gapi się na telefon. A ten patrzył uważnie, jakby naprawdę chciał wiedzieć.

– Cieszy mnie święty spokój. Ciepłe skarpety. I to, że mam konto bez debetu – rzuciłam z uśmiechem.

Parsknął śmiechem.

Brzmisz jak kobieta, która wie, czego chce.

– Może, ale to nie znaczy, że już wszystko dostałam – powiedziałam, a potem, po chwili ciszy, dodałam: – Ale jestem ostrożna. Bardzo.

Skinął głową. I nawet nie mrugnął.

Prawił mi komplementy

Zaczęliśmy się spotykać regularnie. Kawa w sobotę, spacer w niedzielę, czasem kino. Nigdy nie przychodził z pustymi rękami. To były drobiazgi: czekolada, książka, raz nawet przyniósł mały kaktus w doniczce.

– Żebyś miała coś, co nie umrze z powodu twojego zapracowania – zażartował.

Lubiłam te nasze spotkania. Nie było w nich napięcia, żadnych gier. A przynajmniej tak mi się wydawało. Z czasem zaczął pojawiać się coraz częściej. Raz z kolacją, innym razem „w drodze do domu”.

– Wiesz, czuję się u ciebie lepiej niż u siebie – powiedział kiedyś, rozpinając kurtkę i rzucając ją na mój fotel, który do tej pory służył wyłącznie jako półka na świeżo wyprane swetry.

– U mnie jest ciszej, bo nie ma sąsiadów z wiertarką – mruknęłam, ale gdzieś w środku było mi przyjemnie. Miło usłyszeć, że ktoś lubi być właśnie tu, właśnie z tobą.

Pewnego dnia przyniósł zepsuty laptop.

Możesz mi użyczyć komputera na chwilę? Muszę coś ważnego wysłać, a ten trup już nie chce współpracować.

Bez zastanowienia podałam mu swój. Coś pisał, coś klikał.

– Już, gotowe. Dziękuję, jesteś złota.

Wtedy nie zwróciłam uwagi, że moje hasło do bankowości miałam zapisane w notatniku na pulpicie.

Coś mnie tknęło

Pewnego dnia wspomniał, że ma trochę gorszy miesiąc.

– Klient mi nie zapłacił, a muszę pokryć jakieś zaległości w ZUS-ie. Będzie z górki, ale muszę jakoś przetrwać tydzień, dwa – powiedział, spoglądając na mnie znacząco.

– No dobra, ile ci brakuje? – westchnęłam.

– Nie chciałem cię o to prosić. Głupio mi. Pięć stów by mi uratowało skórę. Oddam w przyszłym tygodniu, przysięgam.

Przelałam mu pieniądze jeszcze tego samego wieczoru. Nie było „dziękuję”, tylko:

– Jesteś wyjątkowa. Mało kto tak ufa.

Tydzień później znowu „klient zawalił przelew”, potem „konto mu zablokowali”, potem „przykręciło się coś z urzędem skarbowym”. Niby nic wielkiego, kilkaset złotych tu, kilkaset tam. Wszystko miało wrócić. Oczywiście.

– Masz zaskórniaki, nie? Ty zawsze jesteś taka poukładana – powiedział raz, jakby to był największy komplement.

– Aż tak dobrze mnie już znasz?

– Dobrze cię obserwuję – mruknął z uśmiechem.

Coś mnie tknęło. Bo nagle przypomniałam sobie, że mój laptop zniknął z komody. Pomyślałam wtedy, że może jestem zbyt przewrażliwiona.

Wystawił mnie

Zniknął w środę. Tak po prostu. Miał przyjść na kolację. Miał przynieść moje ulubione pierogi ze sklepu za rogiem. Nie przyszedł. Nie zadzwonił. Nie odpisał. Na początku myślałam, że coś się stało. Że może wypadek. Może znów coś z tym jego nieszczęsnym autem. Ale nie – telefon dzwonił. Tylko nikt nie odbierał.

– Martwię się. Daj znać, proszę – nagrałam się na skrzynkę. Dwa razy. A potem jeszcze raz.

Po trzech dniach zaczęłam sprawdzać wszystko. Jego profil zniknął z mediów społecznościowych. Mail nieaktywny. Numer telefonu... „abonent czasowo niedostępny”. Próbowałam znaleźć go po nazwie firmy, którą podawał. Nie istniała. NIP, który kiedyś zobaczyłam na jakimś dokumencie – też fikcja. A potem weszłam na swoje konto bankowe. Najpierw myślałam, że się pomyliłam. Brakowało kilku tysięcy złotych.

– Nie... – szepnęłam.

W historii przelewów wszystko było jak w bajce: systematyczne wypłaty, zawsze okrągłe sumy. Raz 800 zł, potem 1500, potem 2000. Przelewane... na jego konto. Zgłosiłam sprawę na policję. Złożyłam zawiadomienie, choć widziałam po minie funkcjonariusza, że to nie pierwszy raz.

– No niestety... Zdarza się. Czasem bardzo sprytnie to rozgrywają – powiedział.

Sprytnie. Okazało się, że nie wiedziałam, jak on się naprawdę nazywał.

Straciłam zaufanie do ludzi

Minęły dwa miesiące. Policja oświadczyła, że sprawa jest w toku.

– Może pani spróbować złożyć pozew cywilny – poradziła mi funkcjonariuszka z takim entuzjazmem, jakby mówiła o przepisie na kisiel.

– A pozew przeciwko komu? Przeciwko uśmiechowi, który pachniał winem? – syknęłam, wstając z krzesła.

Konto zamknęłam, zmieniłam wszystkie hasła. Kaktusa, którego mi kiedyś podarował, wystawiłam na klatkę schodową. Zniknął po godzinie. Moje koleżanki mówiły, że to nie była twoja wina. A ja tylko kiwałam głową. Bo nie wypadało powiedzieć: „Nie była, ale i tak czuję się, jakbym pozwoliła się ogołocić – nie tylko z kasy, ale z resztek zaufania”.

Kiedyś znalazłam jego zdjęcie w telefonie. Zrobione przypadkiem, kiedy coś gotował w mojej kuchni. Łudziłam się, że to miłość, że mogliśmy mieć coś zwykłego, spokojnego. Jednak on wybrał inaczej. Teraz gdy słyszę hasło „związek oparty na zaufaniu”, robi mi się słabo. Czy to była miłość? Nie. To była dobrze rozegrana gra. A ja byłam planszą, po której przesuwał się bardzo zręczny gracz.

Arleta, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama