„Myślałam, że miłość nie może nikogo skrzywdzić. Teraz, gdy straciłam wszystko, jestem całkiem innego zdania”
„Zaczęłam chodzić na palcach. Żeby nie denerwować. Żeby nie przytłaczać. Żeby nie być tą, która ciągle czegoś chce. A ja chciałam tylko bliskości. Jego spojrzenia przy kolacji, dłoni, która przypadkiem dotknie mojej, tak jak dawniej. Coraz częściej słyszałam, że się czepiam”.

- Redakcja
Myślałam, że miłość to coś bezpiecznego, coś, co nie potrafi zranić. Że jeśli kochasz i jesteś kochana, nic złego nie może się wydarzyć. Wierzyłam w to przez większość życia – ślepo i naiwnie. Aż przyszedł dzień, kiedy wszystko się rozpadło. Zostałam sama, z sercem w kawałkach, i z pytaniami, na które nie chciałam znać odpowiedzi. Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze i nie poznawałam tej kobiety. Kobiety, która oddała wszystko w imię miłości. Teraz wiem, że miłość może być piękna. Ale może też odebrać ci wszystko. Dosłownie wszystko.
Tam, gdzie zaczyna się bajka
Poznałam go później, niż się spodziewałam. Miałam trzydzieści dwa lata, kilka rozczarowań za sobą i już prawie nauczyłam się nie wierzyć w przypadki. A jednak to był przypadek. Zgubiłam kartę płatniczą w sklepie spożywczym. On ją znalazł. Zadzwonił do banku, a potem do mnie. Umówiliśmy się, że odda mi ją osobiście, bo – jak stwierdził – „tak będzie najbezpieczniej”. Był uśmiechnięty, pewny siebie, ubrany niedbale, ale z klasą. I pachniał… pachniał jak ktoś, kogo chce się więcej.
– Zgubić kartę to nic, ale zgubić okazję do rozmowy z taką kobietą – to już grzech – powiedział na pożegnanie.
Zadzwonił jeszcze tego samego wieczoru. Potem zaprosił mnie na kawę. A potem już poszło lawinowo. Długie spacery, szybkie kolacje, jego dłoń na moim karku, mój śmiech w jego ramionach. Po raz pierwszy od lat nie analizowałam, nie rozkładałam wszystkiego na czynniki pierwsze. Dawałam się ponieść. Było jak w bajce, naprawdę. Przyjaciółki mówiły, że promienieję. Mama dziwiła się, że w końcu kogoś przyprowadziłam.
– To ten? – zapytała raz, kiedy wyszliśmy od niej po kolacji.
– Nie wiem – odpowiedziałam wtedy – ale chcę, żeby był.
Chciałam w to wierzyć. Że tym razem to się uda. Że to będzie ta miłość, przed którą ostrzegały mnie koleżanki, mówiąc z przekąsem „uważaj, bo za dobrze się układa”.
Trafiłam na mur
Zamieszkał ze mną po czterech miesiącach. Bez wielkich deklaracji, bez oświadczyn, ale z walizką i swoją ulubioną kawą w słoiku. Cieszyłam się jak nastolatka, mimo że do trzydziestki już dawno zdążyłam się przyzwyczaić. Rano robił mi śniadania, wieczorami przynosił wino. W pracy przysyłał mi głupkowate memy i wiadomości, że tęskni. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że nie tylko do mnie.
Zaczęły się drobne rzeczy. Nocne wyjścia do „kolegi”, które wracały z opóźnieniem i zapachem kobiecych perfum na jego kurtce. Tłumaczenia, że to koleżanka z pracy, że poszli na drinka, że on przecież tylko słuchał, bo ona się rozstaje. A ja słuchałam jego. Bo przecież kochał. Bo widziałam to w jego oczach. Przynajmniej wtedy tak myślałam. Któregoś wieczoru wrócił późno. Zmęczony, zgaszony, obcy. Podeszłam, chciałam go objąć, jak zawsze. Odwrócił się plecami.
– Jestem zmęczony – rzucił cicho. – Pogadamy jutro.
Nie pogadaliśmy. Rano wyszedł wcześnie, a ja zostałam z pytaniami. Zaczęłam je zadawać coraz częściej. Czy coś się zmieniło? Czy ja zrobiłam coś nie tak? Ale on tylko uśmiechał się smutno i mówił, że wszystko gra. A potem zaczęły się zamknięte drzwi do łazienki, ekran telefonu zawsze do dołu, wyciszony dźwięk, nieodebrane połączenia.
Chciałam wierzyć, że to tylko chwilowe. Że każdy związek ma swoje cienie. Ale czułam, że coś się rozkleiło. Że zaczynam być kimś, kto bardziej prosi, niż jest wybierany.
Miłość na cudzych warunkach
Zaczęłam chodzić na palcach. Żeby nie denerwować. Żeby nie przytłaczać. Żeby nie być „tą, która ciągle czegoś chce”. A ja chciałam tylko bliskości. Jego spojrzenia przy kolacji, dłoni, która przypadkiem dotknie mojej, tak jak dawniej. Coraz częściej słyszałam, że się czepiam. Że nie daję mu przestrzeni. Że nie każdy lubi gadać o emocjach. Więc przestałam. Zamiast mówić – myślałam. A w głowie układał mi się jeden wielki bałagan.
– Kochasz mnie jeszcze? – zapytałam kiedyś, patrząc mu prosto w oczy.
– No przecież z tobą jestem – odpowiedział i wzruszył ramionami. – Po co te pytania?
Zabrzmiało to jak obowiązek. Jakby był, bo wypada. A nie dlatego, że chce. Pewnego dnia, kiedy wróciłam wcześniej z pracy, zastałam go siedzącego w kuchni. Rozmawiał przez telefon, nie zauważył mnie od razu. Uśmiechał się. Głos miał inny niż zwykle. Ciepły. Lekki. A potem powiedział:
– Tak, też tęsknię. Ale dzisiaj nie dam rady, przepraszam. Ona wróci wcześniej.
Zamarłam. On tylko spojrzał na mnie, nie spuszczając telefonu z ręki, i wyszedł do sypialni. Po kilku minutach wrócił jak gdyby nigdy nic.
– Coś się stało? – zapytał, jakby to on miał prawo pytać.
– Tak. Coś właśnie się skończyło – odpowiedziałam.
Nie tłumaczył się. Wziął kurtkę i wyszedł. A ja zostałam, siedząc na zimnej podłodze, zastanawiając się, czy to już koniec. Czy może jeszcze nie. Bo miłość miała przecież nie mieć granic. Ale zaczęła mieć warunki. I ja przestałam je spełniać.
Prawda i kłamstwo w jednym
Nie wrócił tamtego wieczoru. Ani następnego. Pisałam do niego, dzwoniłam, próbowałam zrozumieć. W końcu odebrał. Powiedział tylko jedno:
– Muszę to wszystko przemyśleć. Nie dzwoń, proszę.
Jakbyśmy byli parą, która kłóci się o kolor firanek, a nie kobietą i mężczyzną, którzy dzielili jedno łóżko, jedno życie i te same poranki przez ponad dwa lata. Byłam wściekła. I przerażona. Spakowałam jego rzeczy, położyłam torbę pod drzwiami. Napisałam mu krótką wiadomość: „Twoje rzeczy czekają. Ja już nie.” Trzy dni później odebrałam maila. Nie był podpisany jego imieniem. Ale wiedziałam, że to od niej. Treść była krótka i niemal bez emocji:
Nie wiem, czy jesteś świadoma, że twój partner od dawna ma relację z kimś innym. Może powinnaś wiedzieć, skoro się do mnie odzywa w nocy, a rano wraca do ciebie. To nie fair wobec żadnej z nas.
Zaparło mi dech. Nie wiem, co mnie bardziej zabolało – fakt, że mnie zdradzał, czy że byłam tą „drugą” w relacji, która miała być tylko moja. Nagle wszystko, co mówił, nabrało nowego znaczenia. Gdy mówił „kocham”, myślałam, że mówi do mnie. Teraz nie byłam już tego taka pewna. Obiecywał. Codziennością. Obecnością. Ciszą, która miała znaczyć „z tobą jestem bezpieczny”.
Chciałam tylko być kochana
Nie robiłam scen. Nie rzucałam talerzami. Nie pisałam wiadomości do tamtej kobiety. Zwinęłam się w sobie. Byłam ciszą. I w tej ciszy zaczęłam dostrzegać, jak bardzo się zmieniłam przez ostatnie miesiące. Jak bardzo starałam się zasłużyć na coś, co powinno przychodzić naturalnie – na miłość. Kochałam go z całych sił. Tak bardzo, że zapomniałam, jak kocha się siebie.
Odszedł definitywnie tydzień później. Przyszedł po swoje rzeczy, które wcześniej zostawiłam pod drzwiami. Nie powiedział nic ponad „dziękuję”. Nie poprosił, żebym się zastanowiła. Nie zapytał, czy sobie radzę. Wyszedł. A ja zamknęłam za nim drzwi i usiadłam na podłodze, jak wtedy. Tylko że teraz nie płakałam.
Ludzie pytali, co się stało. Mówiłam, że się rozstaliśmy. Że tak czasem bywa. Że nic wielkiego. Ale we mnie działo się wszystko. Nagle zobaczyłam, ile w tej relacji było moich starań, a jak niewiele jego. Ile razy godziłam się na mniej, byle tylko nie zostać sama. Ile razy tłumaczyłam to, co było niewytłumaczalne.
Zaczęłam wracać do siebie. Powoli. Milimetr po milimetrze. Zaczęłam jeść regularnie. Zaczęłam znów czytać książki, które kiedyś kochałam. I przestałam szukać go w każdej twarzy mijanej na ulicy. Bo miłość, której tak pragnęłam, okazała się iluzją. A ja chciałam tylko jednego – być kochana prawdziwie. Bez warunków. Bez gier.
Zostałam sama z prawdą
Długo wierzyłam, że miłość wystarczy. Że jeśli kogoś kochasz naprawdę, to go uzdrowisz, uratujesz, zatrzymasz. Że prawdziwe uczucie może przezwyciężyć wszystko – zdradę, chłód, obojętność. Ale teraz wiem, że to nieprawda. Miłość nie działa jak plaster, który zakrywa rany. Czasem to właśnie ona je zadaje.
Minęło kilka miesięcy. Wciąż mam w mieszkaniu ślady po nim – jego kubek, który zapomniał zabrać, notatki na marginesach moich książek. Czasem mam ochotę wszystko wyrzucić, ale coś mnie powstrzymuje. Może dlatego, że te rzeczy przypominają mi nie tylko jego. Przypominają też mnie – tę naiwną, oddaną, bezgranicznie wierzącą w dobro kobietę, którą byłam. A której już nie ma.
Dziś nie wierzę już w miłość, która obiecuje wszystko, ale daje tylko złudzenie. Nie czekam, aż ktoś mnie uratuje. Już nie liczę, że ktoś się nagle opamięta i wróci. Nikogo nie wypatruję. Skupiłam się na tym, żeby żyć – naprawdę. Bez udawania, bez stwarzania pozorów, bez wmawiania sobie, że coś jest lepsze, niż jest.
Zrozumiałam jedno: nie chcę już miłości, która potrafi mnie zniszczyć. Wolę samotność, która daje spokój, niż bliskość, która boli. To nie znaczy, że się zamknęłam. Po prostu przestałam wierzyć, że każda historia z „kocham” w środku kończy się dobrze. Bo ta moja nie kończy się dobrze. Ale kończy się prawdziwie. I w tym – może po raz pierwszy od dawna – czuję się bezpiecznie.
Alicja, 34 lata
Czytaj także:
- „Wśród krzaków jeżyn poznałam smak słodkiego uczucia. Przekonałam się, że nawet dojrzałe owoce mogą boleśnie ukłuć”
- „Zostałem tatą na pełen etat, bo straciłem pracę. Teraz żona mnie utrzymuje, a ja udaję, że wcale się tego nie wstydzę”
- „Myślałam, że awaria klimatyzacji w biurze to tragedia. W sierpniowym upale odkryłam jednak uroki gorącego uczucia”

