Reklama

Od jakiegoś czasu czułam się dziwnie – coś mnie kłuło w brzuchu, coś bolało w krzyżu. Czasem miałam wrażenie, jakby mi coś siedziało na żołądku. Ale winiłam za to nieszczęsną fasolkę szparagową przywiezioną z działki teściowej... Śmiałam się sama z siebie, że znowu mnie wzdęło jak balon. A że okresu nie miałam? Kiedyś miałam problemy hormonalne, miesiączki skakały mi, jak chciały – raz były, raz nie. Zrzucałam to na stres, zmęczenie, zabieganie. Kto by się tam przejmował?

Brzuch nie przestawał mnie boleć

Marek zbywał moje skargi. „Na pewno coś ci się wydaje”, „To znowu kobieca histeria”. Tak, on zawsze wszystko wie lepiej. Z czasem przestałam mu mówić, co czuję. I robiłam dalej wszystko – bo przecież muszę. Do czasu, aż przyszedł ten dzień, który wywrócił nasze życie do góry nogami. W pracy, jak zawsze, stres, kawa rozlana na biurko i telefon dzwoniący bez końca. Wstałam, żeby się przeciągnąć, i wtedy poczułam ten znajomy ucisk w brzuchu. No tak, fasolka. Przysięgłam sobie, że to ostatni raz – koniec z warzywami od teściowej. Ale ból nie przechodził. Przeciwnie – wracał falami, jak przypływ na morzu paniki.

– Agata, wszystko gra? – spytał Paweł z logistyki, który zwykle nie zwracał na mnie uwagi, chyba że trzeba było przynieść papiery.

– Jasne – odpowiedziałam, zaciskając zęby. – Fasolka mi się zemściła. Mała rewolucja w kiszkach.

Do domu wróciłam półprzytomna. Marek rozłożony na kanapie, dzieci w piżamach o siedemnastej, a kuchnia wyglądała jak po bitwie.

– Brzuch mnie boli – mruknęłam, próbując nalać sobie herbaty.

– To pewnie te twoje wymysły kulinarne. Ile razy mam mówić, że to ci szkodzi? – rzucił, nie odrywając wzroku od meczu.

– Tak, na pewno – odburknęłam.

– Dobra, nie przesadzaj. Jakaś lekka niestrawność i robisz z tego tragedię.

Pochyliłam się nad zlewem, a potem... klęknęłam. Czułam, jak wszystko wiruje. Ostatnie, co usłyszałam, to głos Marka:

– O nie, znowu jakieś kobiece akcje.

Takiej diagnozy się nie spodziewałam

Obudziłam się na szpitalnym łóżku z kroplówką w ręce i głową ciężką jak po całonocnym maratonie bajek o Śwince Peppie. Coś mi pikało koło ucha, a powietrze pachniało lizolem i zmęczeniem. Mrużąc oczy, próbowałam sobie przypomnieć, co się właściwie wydarzyło. Był ból, Marek coś krzyczał, potem błysk syreny... I tyle.

– Jak można nie wiedzieć, że się jest w ciąży? – usłyszałam czyjś szept.

Aż mnie wcisnęło w poduszkę. Przecież to o kimś innym. Ja jestem tu tylko z powodu fasolki. No, może jakimś zapaleniem wyrostka. Albo jakimś kobiecym kryzysem egzystencjalnym. Ale ciąża? Nad moim łóżkiem nachylił się lekarz. Młody, zbyt wypoczęty jak na kogoś pracującego na oddziale ratunkowym.

– Pani Agato, przywieziono panią z objawami ostrego bólu. Zrobiliśmy badania. Jest pani w ciąży. Zaawansowanej. I właśnie zaczyna się poród.

– Przepraszam, co? – prawie się zaśmiałam. – To jakaś pomyłka. Ja mam dwójkę dzieci i o żadnym następnym nie myślę.

– Nie ma tu żadnej pomyłki – odparł spokojnie. – Mamy zapis KTG. Dziecko ma się dobrze. A pani zaraz zacznie rodzić.

Leżałam bez słowa. W głowie miałam tylko jedno: jakim cudem człowiek może nie zauważyć, że rośnie mu nowy człowiek w środku? Czy byłam aż tak zmęczona? Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Musiałam zadzwonić do Marka.

Jak mam mu to powiedzieć?

Leżałam na szpitalnym łóżku z telefonem w dłoni, jakbym trzymała granat bez zawleczki. Długo wpatrywałam się w ekran, zanim nacisnęłam zieloną słuchawkę. Serce waliło mi jak młot. Co ja mu powiem? „Cześć kochanie, właśnie sobie leżę na porodówce, chociaż sądziłam, że to tylko fasolka”?

– Halo? – odezwał się jego głos, zaspany i zirytowany jednocześnie. – Co jest?

– Bo... jestem w ciąży. A właściwie... zaczęłam rodzić.

Cisza. Tak długa, że zaczęłam się zastanawiać, czy się nie rozłączył.

– Co ty właśnie powiedziałaś? – wykrztusił w końcu.

– Że rodzę. W sensie – jestem w ciąży. Byłam. Nadal jestem. No i... to już się zaczyna.

– Ty sobie chyba jaja robisz. Przecież ty nawet nie miałaś brzucha!

– A jednak. Lekarz potwierdził. Wszystko się zgadza. Nie wiem, jak to się stało.

– No chyba się domyślam, jak się stało – rzucił, już całkiem rozbudzony.

Oddałam słuchawkę położnej, bo ja już naprawdę nie miałam siły. Słyszałam, jak Marek coś mamrocze, potem jego głos zaczął się łamać. Kiedy wszedł na salę, wyglądał jak po przejściu przez huragan. Stał w drzwiach, z oczami wielkimi jak spodki. Spojrzał na mnie i tylko powiedział:

– Agata... naprawdę?

Skinęłam głową. I wtedy pierwszy raz zobaczyłam, jak mój mąż naprawdę nie wie, co powiedzieć.

Niespodzianka dla wszystkich

Wróciliśmy do domu z pakunkiem owiniętym w różowy kocyk i kompletnym brakiem planu. Nie mieliśmy łóżeczka, nie mieliśmy pieluch, nie mieliśmy nawet wolnego pokoju. Za to mieliśmy trzecie dziecko i bardzo duże oczy starszaków.

– Mamo, a skąd to dziecko? – zapytała Ania, nasza siedmiolatka, marszcząc brwi.

– Z fasolki – rzucił Marek beznamiętnie, wpatrując się w wózek.

Nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, chociaż miałam łzy w oczach. Wszystko było tak absurdalne, że aż nierealne. Jakby ktoś wręczył mi niemowlaka i powiedział: „To twoje, powodzenia!” Zamieszanie było totalne. Dzieci chciały dotykać, nosić, kąpać. Pies szczekał jak opętany. Marek chodził w kółko. A ja? Siedziałam z dzieckiem na rękach i próbowałam nie rozpłakać się z bezsilności.

– Gdzie ona ma spać? – zapytał Marek. – Na stole?

– Może w pralce? – odburknęłam.

Wieczorem, gdy dom w końcu ucichł, spojrzeliśmy na siebie.

Ty naprawdę nie wiedziałaś? – zapytał cicho.

– Naprawdę – odpowiedziałam. – Nie miałam pojęcia.

Patrzył na mnie z mieszaniną złości, współczucia i... żalu. A ja czułam, jakbym wróciła do siebie dopiero teraz. Choć było już o jedno życie za późno na przygotowania.

Miałam wrażenie, że snię

Minęły dwa tygodnie, a ja nadal nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Dom przypominał pole bitwy, tylko zamiast czołgów – pampersy, rozlane mleko i klocki Lego. Spałam po trzy godziny, jadłam na stojąco i zastanawiałam się, czy człowiek może umrzeć z przemęczenia, nie opuszczając salonu. Marek starał się, ale w jego wersji „pomagam” znaczyło „trzymam dziecko przez dziesięć minut i mówię, że jest urocze”.

– Nie ogarniam już tego – powiedział któregoś wieczoru, siadając obok mnie. – Praca, dzieci, teraz to wszystko... Przecież nie planowaliśmy.

– Wiem – odpowiedziałam. – Ale czy my kiedykolwiek coś planujemy?

Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– A ty? Jak ty się trzymasz?

– Jak plastelina. Giętka, zmęczona i porzucona w kącie – mruknęłam.

Śmiał się. Smutno. Ale to był śmiech. Zdarzało się, że kłóciliśmy się o głupoty – kto ma wstać, kto zawalił zakupy, kto nie zamknął pasty do zębów. Ale potem, patrząc na to małe coś, co gulgotało przez sen w wózku, znowu byliśmy po jednej stronie. Nie było bajki. Była próba przetrwania. I cicha nadzieja, że może się uda. Może.

Nadal się nad tym zastanawiam

Nie wiem, jak to wszystko się skończy. Czasem myślę, że żyjemy na tykającej bombie z opóźnionym zapłonem, a czasem – że jednak jakoś to wszystko skleimy. Nie jesteśmy idealni. Nasz dom nie pachnie świeżością, a nasze życie nie przypomina instagramowej bajki. Ale żyjemy. I mamy tę małą fasolkę, która okazała się człowiekiem. Ma na imię Zuzia.

Czasem patrzę na nią i myślę: „Jak to możliwe, że cię nie czułam? Że nie zauważyłam?”. Ale zamiast biczować się, przytulam ją mocniej. Bo może to właśnie tak działa życie – cicho, niespodziewanie, bez zapowiedzi. Przychodzi i zmienia cię od środka, nawet jeśli nie jesteś na to gotowa.

Marek też czasem patrzy na nią z tą swoją zdezorientowaną miną i mruczy:

– To się nie dzieje naprawdę. To jest jakiś sen. Albo ukryta kamera.

Ale potem poprawia jej kocyk. I całuje ją w czoło. Nie wiem, czy to cud, czy absurd. Może jedno i drugie. Ale wiem jedno – po tym wszystkim nic już nie będzie takie samo. I może... to dobrze.

Agata, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama