Reklama

Dorosłe życie nie jest łatwe i przyznam, że czasem wieje nudą i powtarzalnością. Wstaję codziennie o 6:45, nawet w weekendy. Mój budzik brzmi jak ryk wkurzonego potwora — dźwięk, którego nienawidzę, a jednocześnie nie potrafię bez niego funkcjonować. Dwadzieścia minut na kawę, pięć na makijaż, dziesięć na prasowanie koszuli, chociaż i tak pracuję zdalnie. Rutyna daje mi złudzenie kontroli. Właściwie całe moje życie jest jedną wielką tabelką w Excelu.

Mam stabilną pracę w dziale marketingu dużej firmy, własne mieszkanie (jeszcze spłacam kredyt), karnet na siłownię, który czasem wykorzystuję, i kilka seriali w zakładkach „Oglądaj dalej”. Wszystko się zgadza. Jestem taka ogarnięta, zorganizowana, rozsądna... i zmęczona. Nie, nie fizycznie. Tak… w środku. Ale nie dramatyzuję. Przecież tak wygląda dorosłość, prawda?

Nie lubię urodzin. Dla mnie to nie święto, tylko coś w rodzaju kontroli. Liczenie lat, których nie pamiętam. Ocenianie, czy jestem tam, gdzie powinnam. Zazwyczaj kończy się to kieliszkiem prosecco i cichym westchnieniem: „No dobra, jeszcze rok przetrwany”.

Kiedyś, jak byłam dzieckiem, rysowałam. Całymi godzinami. Potrafiłam siedzieć na podłodze, rozkładać kredki wokół siebie jak największe skarby. Mama mówiła, że mam wyobraźnię. Wierzyłam jej, ale z tego się wyrasta, prawda? Zresztą... kto ma dziś czas na takie fanaberie?

Poczułam coś w rodzaju ukłucia

— Wszystkiego najlepszego, staruszko — powiedziała moja przyjaciółka, Magda z uśmiechem i wręczyła mi płaski, kolorowy pakunek. — Wiem, że nie lubisz niespodzianek, ale… trudno, przeżyjesz.

Rozerwałam papier i od razu parsknęłam śmiechem. W środku był zestaw do malowania – farby, pędzle i szkicownik. Wszystko zapakowane w eleganckie pudełko, jakby ktoś naprawdę wierzył, że będę z tego korzystać.

— Co ja, dziecko? Będę teraz kolorować obrazki po pracy? — rzuciłam lekko, z udawaną wdzięcznością. — Może jeszcze kredki do kompletu?

Magda wzruszyła ramionami i nalała nam wina.

To tylko prezent. Serio. Może ci się spodoba. Jak nie, oddasz bratankowi.

Uśmiechałam się, ale w środku poczułam coś w rodzaju ukłucia. Nic poważnego. Po prostu... dziwne wrażenie, że ktoś właśnie zasugerował, że moje życie jest zbyt uporządkowane, zbyt przewidywalne. Zresztą, może miała rację. W końcu tylko pracuję, sprzątam, śpię — i tak w kółko.

Po imprezie schowałam pudełko na najwyższą półkę w szafie, pomiędzy starą walizkę a segregatory z dokumentami. Nie jestem typem kobiety, która ma czas na fanaberie. A już na pewno nie na coś tak bezużytecznego jak malowanie. Odstawiłam kieliszek do zlewu i zgasiłam światło w kuchni. Myśl o zestawie z farbami zniknęła mi z głowy tak samo szybko, jak się pojawiła.

Byłam tylko ja, kartka i farby

To był jeden z tych wieczorów, kiedy wszystko zdawało się tak ciche, że aż dzwoniło w uszach. Za oknem mżyło, światła z latarni rozmazywały się na szybie. Siedziałam na kanapie z telefonem w dłoni, ale nikt nie pisał. Netflix mnie nudził, książka leżała nietknięta od tygodni. Przez chwilę po prostu siedziałam i wpatrywałam się w punkt na ścianie.

Wstałam. Zajrzałam do szafy, nie bardzo wiedząc po co. I wtedy spojrzałam w górę. To głupie pudełko z farbami nadal tam było. Wyciągnęłam je, jakby trochę z nudów, a trochę z przekory.

— No dobra, malarka — mruknęłam do siebie. — Pokaż, co potrafisz.

Rozłożyłam rzeczy na stole. Pędzle pachniały nowością, kartki były czyste, jakby złośliwie zapraszały mnie do kompromitacji. Usiadłam i zaczęłam. Nie myślałam o tym długo. Po prostu namoczyłam pędzel i zrobiłam kreskę. Potem kolejną. I jeszcze jedną.

Wyszło niezgrabnie. Kolory się zlewały, ręka mi drżała. Całość przypominała coś pomiędzy plamą a przypadkowym eksperymentem dziecka, ale nie mogłam przestać. Z każdą minutą robiło się ciszej, jakby ktoś wyłączył wszystkie moje myśli. Nagle poczułam się, jakby jutra miało nie być. Byłam tylko ja, kartka i farby.

— Nie sądziłam, że takie głupie machanie pędzlem może uciszyć głowę — powiedziałam półgłosem.

Odłożyłam pędzel dopiero wtedy, gdy zrobiło się naprawdę późno. Kartka wyschła krzywo, kolory wsiąkły w siebie jakby bez planu. A jednak nie wyrzuciłam tego swojego dzieła — zostawiłam je na stole.

Malowałam coraz częściej

Nie zaczęłam malować codziennie, nie od razu. Na początku to były pojedyncze wieczory, kiedy nie chciało mi się włączać telewizora. Potem poranki w weekendy, zanim świat się rozbudził. Z czasem szkicownik przestał leżeć na półce – był na stole, zawsze gotowy.

Nie malowałam niczego konkretnego — po prostu siadałam i tworzyłam to, co mi przyszło do głowy. Czasem były to zamazane sylwetki, czasem dziwne kształty, których nawet nie próbowałam nazwać. Nie miało to żadnego znaczenia. Przestałam sprawdzać, czy coś „wyszło”. Po prostu było.

Zauważyłam, że robię się spokojniejsza, że coraz mniej rzeczy mnie irytuje, że nawet głupie spotkania w pracy nie ciążą mi tak, jak kiedyś. Malowanie nie było relaksem ani ucieczką... może czymś pomiędzy — chwilą, kiedy nikt niczego ode mnie nie chciał.

Z Magdą spotykałyśmy się rzadziej, ale raz zapytała mnie przez telefon:

— Co tam, Van Gogh?

Jeszcze nie odcięłam sobie ucha, ale kto wie — rzuciłam w odpowiedzi.

Śmiała się długo. Ja też. Zaskakujące, jak szybko zniknęła we mnie ta cyniczna część, która zwykle komentowała wszystko z dystansem. Nie chodziło o to, żebym była w czymś dobra. Lubiłam po prostu ten moment. Chwilę, w której pozwalałam sobie na robienie czegoś bez celu. Po prostu. I malowałam coraz częściej.

Chyba naprawdę znikałam

Siedziałam na podłodze w salonie. Obok mnie leżał szkicownik — taki sam jak miesiące temu, a jednak zupełnie inny. Otworzyłam go na pierwszej stronie i zaczęłam przeglądać. Pierwsze rysunki były ostrożne, niemal szkolne. Linie równe, kolory bezpieczne. Potem zaczęły się zmieniać: nagle coś zaczęło się rozlewać, wykraczać poza brzegi. Pojawiły się plamy, rozbryzgi, rzeczy, których nie planowałam. Niektóre kartki były niemal zapełnione, inne zostawiłam w połowie, jakby nie chciało mi się kończyć albo jakbym chciała, żeby zostało tam miejsce.

Patrzyłam na nie długo. Nie oceniałam, czy są ładne ale próbowałam je zrozumieć, wczuć się w ich ekspresję. Zobaczyłam w nich to, czego nie powiedziałam nikomu przez ostatnie lata. Smutek, wyczerpanie, zniecierpliwienie, czasem tęsknotę, chociaż nie wiedziałam za czym. Pamiętałam siebie jako dziecko, siedzącą na podłodze z rozrzuconymi kredkami. Pamiętałam, jak mama śmiała się, patrząc na mnie z kuchni. Kiedy mówiła, że jak rysuję, to znikam. I chyba naprawdę znikałam — z ogromną radością.

Nie wiem, kiedy przestałam się bawić. Może wtedy, gdy zaczęłam liczyć czas. Może gdy ktoś powiedział, że trzeba być produktywną. Albo po prostu uznałam, że na pewne rzeczy jest się już za dużym.

Zamknęłam szkicownik.

Jestem sobą bardziej niż kiedykolwiek

Obudziłam się wcześniej niż zwykle. Nie dlatego, że coś mnie zbudziło — po prostu otworzyłam oczy i poczułam, że nie chcę jeszcze sięgać po telefon, nie chcę sprawdzać maila ani włączać czajnika. Zamiast tego poszłam do stołu, usiadłam i otworzyłam szkicownik. Kartka była czysta, świat za oknem jeszcze szary. Pociągnęłam pierwszą linię, potem kolejną. Nie miałam pomysłu. I właśnie to było najlepsze.

Zdecydowałam, że od teraz zostawiam sobie codziennie pół godziny na zabawę. Nie na odpoczynek, nie na relaks, a właśnie na zabawę. Na coś bez celu, bez planu, bez potrzeby osiągania perfekcji. Nie dlatego, że to mi się należy, tylko dlatego, że tego chcę. Malowanie nie sprawiło, że moje życie się zmieniło. Wciąż miałam pracę, rachunki i puste wieczory, ale zyskałam też miejsce na coś jeszcze. Na coś tylko dla mnie.

Nie jestem artystką. Nie mam wystawy, nie planuję niczego z tym robić, ale kiedy siadam przy stole z pędzlem w ręku, jestem sobą bardziej niż kiedykolwiek. Nie trzeba być dzieckiem, żeby się bawić. Wystarczy być odważnym dorosłym.

Natalia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama