Reklama

Od zawsze byłam tylko ja i mama – Halina. Ojca nie znałam. Mama mówiła, że odszedł, zanim jeszcze się urodziłam, i że to lepiej, bo nie był wart nawet jednego mojego spojrzenia. Nie drążyłam tematu. Miałyśmy siebie, a kiedy pojawiły się trudne pytania, mama potrafiła skutecznie zmieniać temat. Była dobra w milczeniu. Dobra w robieniu pozorów. Dobra w ... ukrywaniu rzeczy.

Wychowałam się w bloku na obrzeżach miasta. Żyłyśmy skromnie. Mama była księgową w małym biurze, ja chodziłam do szkoły i dużo czasu spędzałam u dziadków na wsi – u rodziców mamy. Dziadek, Stanisław, był moim całym światem. Pokazywał mi, jak sadzić marchew, jak wyciągać miód z ula, jak słuchać ciszy. W zimowe wieczory siedzieliśmy przy kominku i opowiadał mi historie z młodości – trochę śmieszne, trochę straszne. Traktował mnie jak księżniczkę. Zawsze mówił, że jestem „jego Anka”, jakby te dwa słowa były imieniem i nazwiskiem.

Mama nigdy nie była szczególnie wylewna, ale dziadek to nadrabiał. Nosił mnie na barana, czytał mi książki i mówił, że wszystko w życiu można przetrwać, byle mieć kochającą rodzinę. I ja w to wierzyłam. Wierzyłam, że mamy mało, ale mamy najważniejsze – siebie nawzajem. Dopiero po jego śmierci okazało się, że nie wszystko było takie, jak myślałam.

Testament mnie zaskoczył

– Nie spodziewaj się niczego – powiedziała mama, patrząc w przestrzeń. Jej głos był suchy jak papier. – Dziadek wszystko zostawił… rodzinie.

Przecież jestem rodziną – wymsknęło mi się, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Mama zamilkła. Spojrzała na mnie tak, jakby dopiero pierwszy raz mnie zobaczyła. Potem tylko pokręciła głową i wyszła z kuchni, zostawiając mnie z zimną kawą i gorącym gniewem.

Kilka godzin później, w kancelarii notarialnej, siedziałam obok kuzyna – Marka, syna nieżyjącej siostry mamy. Niby rodzina, ale tak naprawdę znałam go tylko z dziecięcych wakacji. Pamiętam, że kiedyś wrzucił mi żabę do plecaka. Potem długo unikałam go na podwórku.

Notariusz odczytał testament z kamienną twarzą. Dom na wsi i przyległa ziemia – wszystko przepisane Markowi. Mnie nie było tam w ogóle. Ani słowa. Jakby dziadek nigdy mnie nie znał.

Zerknęłam na mamę. Siedziała sztywno, z zaciśniętymi dłońmi. Nawet nie spojrzała w moją stronę.

To jakiś żart? – wyrwało mi się. – Nie rozumiem... on zawsze mówił, że ten dom będzie mój...

– Tak miało być – odpowiedziała mama cicho, gdy wyszłyśmy na ulicę.

– Co miało być?! – wrzasnęłam. – Mam się czuć jak kto? Obca?!

– Uspokój się – szepnęła.

– Nie, nie uspokoję się!

Nie odpowiedziała. Po raz pierwszy w życiu nie byłam już tylko rozczarowana

Byłam wściekła

– Powiedz mi prawdę, mamo. Dlaczego dziadek mi niczego nie zostawił?

Zadałam to pytanie wieczorem, przy stole, na którym leżały nietknięte ziemniaki i kotlet, który zdążył już wystygnąć. Mama wciąż miała na sobie żałobną czerń, ale nie wyglądała na pogrążoną w żałobie. Raczej na zmęczoną i zamkniętą w sobie jak stara szafa, do której zgubiłam klucz.

– Tak było lepiej – odpowiedziała bez emocji.

– Dla kogo?! Dla mnie? Bo jakoś nie czuję, że ktoś właśnie zadbał o moje dobro!

Podniosła wzrok, zimny jak poranny lód na szybie.

– To nie twoja sprawa.

– Nie moja?! – wstałam, krzesło zgrzytnęło po podłodze. – Ja się wychowałam w tym domu! Spędzałam każde wakacje z dziadkiem, pieliłam z nim grządki, piekłam chleb z babcią! A teraz nic? Zero? Nawet list? Nawet jedno zdanie?

– Aniu... – zaczęła, ale przerwałam jej ruchem ręki.

Czy ja w ogóle jestem twoją córką?

Jej twarz stężała. Przez sekundę zobaczyłam w jej oczach coś, co mogło być strachem. Albo bólem. Albo jednym i drugim. Nie odpowiedziała. Wstała i wyszła z kuchni. Trzasnęły drzwi od jej pokoju.

Tego wieczoru wyciągnęłam ze strychu pudło ze starymi zdjęciami i dokumentami. Siedziałam do późna, szukając czegokolwiek, co mogłoby mi dać odpowiedź. Ale zamiast odpowiedzi – przyszło jeszcze więcej pytań. Zdjęcia, na których dziadek obejmował jakiegoś chłopca – nie Marka. Kobieta z brązowymi włosami, zupełnie mi nieznana. Kartki świąteczne bez podpisów. Coś było nie tak. Coś dużego.

To był cios

Wracałam późno z pracy. Noc była chłodna, a klucz w zamku jak zwykle zacinał się w najmniej odpowiednim momencie. Przeklinałam pod nosem, aż w końcu usłyszałam znajomy głos za drzwiami. Głos mamy. Cichy, ale napięty.

– Nie mogłam jej powiedzieć, że on nie był jej dziadkiem... – mówiła.

Zamarłam. Przykleiłam się do drzwi jak dziecko podsłuchujące bajek. W domu była też ciotka – poznałam jej zachrypnięty, nosowy ton.

– Halina, to się w końcu wyda. Po co to ciągnąć? Już nie ma sensu ukrywać...

– Zostaw mnie z tym – mama przerwała jej ostrzej. – To nie twoje dziecko. To mój krzyż.

– Ale Anna ma prawo wiedzieć, że jest adoptowana.

Cisza.

– Żałuję każdego dnia – powiedziała mama. – Ale nie mogłam inaczej. Ojciec... Stanisław... On nie mógł patrzeć na nią inaczej. Próbował. Ale nigdy jej nie pokochał tak jak Marka.

Zrobiło mi się niedobrze. Nagle wiedziałam. To o mnie mówiły. O moim dzieciństwie, mojej rodzinie, moim życiu.

Wparowałam do przedpokoju, drzwi uderzyły o ścianę z hukiem.

– Jestem adoptowana?! – krzyknęłam.

Obie zamarły. Ciotka odwróciła wzrok.

– Aniu, to nie miejsce ani czas...

– TO MOJE ŻYCIE! – wrzasnęłam. – Mam prawo wiedzieć!

Mama patrzyła na mnie długo. Potem westchnęła i powiedziała tylko:

– Usiądź.

I wtedy zrozumiałam, że zaraz usłyszę coś, czego nie zapomnę już nigdy.

Prawda o pochodzeniu

– Muszę ci coś powiedzieć – mama nie patrzyła mi w oczy.

Jej dłonie drżały, gdy przesuwała palcem po uchu filiżanki. Siedziałyśmy w kuchni, przy blacie, na którym wciąż stał niedojedzony sernik.

– Co się stało? – zapytałam, czując narastający niepokój.

– To... nie jest łatwe. Przez całe życie próbowałam cię chronić. Ale jesteś dorosła. Masz prawo wiedzieć.

Zamarłam. W jej głosie było coś, czego nie znałam – strach pomieszany ze wstydem.

Nie urodziłam cię – powiedziała w końcu. – Adoptowaliśmy cię z ojcem, gdy miałaś trzy miesiące.

Poczułam, jakby ktoś odsunął mi grunt spod nóg.

– Co? – wykrztusiłam.

– Twoja biologiczna matka była bardzo młoda. Oddała cię zaraz po porodzie. My… trafiliśmy na ciebie przez fundację. Od pierwszej chwili czułam, że jesteś moja.

Wpatrywałam się w nią. W jej twarz, którą znałam na pamięć. W ręce, które piekły pierniki, które głaskały moje włosy, gdy chorowałam. A teraz nagle – obca?

– A co z ojcem?

– Nie mógł cię pokochać i odszedł.

Wstałam. Zrobiłam kilka kroków w stronę okna.

– Nie wierzę...

Poczułam, jakby świat się we mnie zawalił. Całe dzieciństwo, wakacje u dziadka, zapach chleba, ciepło kominka – wszystko stało się obce, sztuczne.

Czułam się rozdarta

Przez kilka dni nie wracałam do mieszkania. Spałam u koleżanki z pracy, karmiłam się kawą i pizzą, a każdą wolną chwilę spędzałam na długich spacerach po mieście, które nagle stało się obce. Telefon od mamy przychodził co wieczór – jeden sygnał, potem milczenie. Nie odbierałam.

Czułam się pusta. Jakby ktoś wyrwał ze mnie fundament i zostawił tylko ściany. W pracy zaczęli się pytać, czy wszystko w porządku, ale nie miałam siły nic tłumaczyć.

Któregoś dnia zajrzałam do kościoła. Sama nie wiem po co. Może, żeby posłuchać ciszy, której nie mogłam znaleźć nigdzie indziej. Usiadłam w ławce i bezmyślnie wpatrywałam się w światło przechodzące przez witraże.

W rodzinie chodzi o miłość – powiedziałam do siebie półgłosem. – Ale chyba nie w mojej.

Wyszłam stamtąd bez ulgi. Cisza wcale nie koiła.

Wieczorem, po raz pierwszy od dni, wróciłam do domu. W korytarzu czekała mama. Stała nieruchomo, z podkrążonymi oczami, w dłoniach trzymała list.

– To od niego – podała mi kartkę. – Dziadek... zostawił ci coś. Napisał to przed śmiercią, ale nie dał mi. Znalazłam w szufladzie biurka.

List był krótki. Pisał, że starał się mnie kochać, że próbował... ale że nie potrafił zapomnieć. Prosił o wybaczenie.

Nie płakałam. Patrzyłam na te słowa i czułam tylko pustkę.

– Za późno – powiedziałam, składając kartkę.

Anna, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama