Reklama

Nie wiem, kiedy święta przestały mnie cieszyć. Może wtedy, gdy po raz pierwszy po Wigilii spędzonej z Heleną — moją teściową — zamknęłam się w łazience i popłakałam się jak dziecko? A może wcześniej, kiedy Tomasz zaczął mówić „po co się tak spinasz, to tylko święta”? Jakby to wszystko — gotowanie, sprzątanie, dekoracje — samo się robiło.

Mam 35 lat, dwójkę dzieci, męża, który całe dnie spędza w pracy, a kiedy już wraca, siada na kanapie z telefonem i znika. Zostaje mi dom. I wieczna klista do odhaczenia: podłogi, okna, zakupy, prezenty, ciasta, barszcz, pierogi, milion rzeczy do ogarnięcia. I tylko ja — jednoosobowa ekipa do zadań specjalnych. A potem przyjeżdża Helena. Na trzy dni przed Wigilią, z walizką, w której więcej środków czystości niż ubrań. Bo przecież nie wiadomo, czy „Joasia wszystko dokładnie zrobiła”. No właśnie.

Sama chciałam tych świąt. Takich z ciepłem, zapachem cynamonu i wspólnym ubieraniem choinki. Ale co roku kończy się tak samo — z poczuciem, że nie jestem wystarczająco dobra. Że moja zupa jest „za intensywna”, dzieci „rozpuszczone”, a okna... no właśnie. Zawsze są jakieś smugi. Nawet jak myję je po dwa razy.

– Tomek, możesz dziś po pracy chociaż zawieźć dzieci do mamy? Ja muszę jeszcze dokończyć sprzątanie i...

– Joasia, no bez przesady. Nie dramatyzuj, nie robimy świąt dla królowej angielskiej. – Uśmiecha się, jakby to był żart. A ja tylko patrzę na jego plecy, kiedy znika w łazience.

Wieczorem, gdy dzieci rysują bombki dla Mikołaja, przytulam ich najmocniej, jak potrafię. Tylko dla nich to wszystko. Dla ich śmiechu, dla ich radości, że „Mama upiekła pierniczki”. I tak sobie myślę, że jeśli one kiedyś wspomną ten czas jako magiczny, to wszystko było warte. Nawet te cholerne smugi.

Teściowa wpadła na kontrolę

– Witaj, Joasiu – powiedziała chłodno Helena, przekraczając próg z walizką, której kółka zgrzytnęły na progu. – O, już choinka ubrana? W moich czasach to się czekało do Wigilii.

– Dzieci nie mogły się doczekać – uśmiechnęłam się z trudem.

Nie minęło pięć minut, a już zaczęła swój inspekcyjny obchód. Znałam go na pamięć: najpierw palcem po półce w salonie, potem kran w łazience, a na koniec – okna.

Stałam w kuchni i próbowałam skupić się na lepieniu pierogów, ale dźwięk jej obcasów na panelach przyprawiał mnie o dreszcze. Po chwili usłyszałam:

– Joasiu… nie chcę się czepiać, ale te okna... No popatrz, jakie smugi. Widziałaś? Ja zawsze przecieram gazetą. Ściereczką nigdy się nie domyje dobrze.

Odwróciłam się powoli. Stała przy dużym oknie w salonie, patrząc na nie z miną inspektora BHP.

– Mhm, pewnie masz rację – wycedziłam przez zęby. – Myłam je wczoraj dwie godziny, ale może coś przeoczyłam.

– No widzisz. Gdybyś dodała trochę octu...

– Heleno, może chcesz sama umyć jeszcze raz?

Zamarła. Patrzyła na mnie przez chwilę, jakby oceniała, czy sobie żartuję.

– Ależ nie, skąd. Ja tylko mówię, że w święta wszystko powinno błyszczeć. Goście zaraz będą, dzieci... Dobrze jakby dom wyglądał jak należy.

Wyszłam z salonu, zanim coś palnę. W kuchni czekał mnie kolejny front robót, a pod powiekami zbierały się łzy.

– Tomasz, twoja mama znowu... – zaczęłam, kiedy wszedł.

– Daj spokój, przecież to tylko okna. Wiesz, jaka ona jest.

Tak. Wiem. I wiem też, że w tym domu jestem sama. Nawet z ludźmi dookoła.

Nic jej nie pasowało

Zaczęło się od makowca. A może od tego, że Helena nie pozwoliła mi wbić do ciasta ani jednego jajka.

– Daj, ja to zrobię – powiedziała, odbierając mi miskę, jakby obawiała się, że coś zepsuję. – Za gęste zrobiłaś. Wiesz, ciasto musi oddychać.

Stałam z boku, jak pomoc kuchenna we własnym domu. Kroiłam orzechy i patrzyłam, jak Helena przejmuje kontrolę nad wszystkim – ciastem, piekarnikiem, lodówką, nawet moim planem dnia. Półsłówkiem komentowała każdą rzecz, którą robiłam. Że za cienko wałkowałam, że nie tak się uciera mak. Że w jej czasach kobiety wiedziały, co to poświęcenie.

– Bo ty, Joasiu, to chyba trochę nie czujesz ducha świąt – rzuciła, oceniając moją krzywo złożoną serwetkę. – Teraz młode to wszystko chcą szybko, łatwo. Święta to nie tylko prezenty i ozdoby.

Odłożyłam nóż.

– A może dla ciebie święta to tylko czyste firanki, nie ludzie przy stole?

Zamarła. Zawiesiła wzrok gdzieś między mną a stolnicą. Przez chwilę nie padło ani jedno słowo.

Ja tylko chcę, żeby wszystko wyglądało godnie – odpowiedziała w końcu lodowato.

– A mi zależy, żeby ktoś mnie potraktował jak człowieka, a nie jak sprzątaczkę – rzuciłam ostrzej, niż planowałam.

Wtedy do kuchni wszedł Tomasz. Zatrzymał się w drzwiach, jakby nie wiedział, co się dzieje.

– Coś się stało?

– Nic – odparłyśmy równocześnie.

– To może... może ja po dzieci pojadę – wymamrotał i zniknął.

Zostałyśmy same. Helena z powrotem sięgnęła po wałek. Ja – po dumę. I wyszłam. Choć czułam, że jestem o krok od eksplozji.

Nawet Wigilię zepsuła

Barszcz była za kwaśny. Uszka „za miękkie”. Kompot przesłodzony. Helena komentowała wszystko z uśmiechem, jakby rzucała komplementy, a nie ciosy. Dzieci się kręciły, coś szeptały, Tomasz udawał, że nie słyszy.

Siedziałam na końcu stołu, obok pustego krzesła. Specjalnie go nie zajął nikt — „dla wędrowca”. A może dla mnie. Tak się właśnie czułam.

– Wiesz, Joasiu, dzieciom by się przydały lekcje manier. Widzisz, jak trzymają widelec? – powiedziała Helena, wskazując na starszego syna.

Zamarłam. Dłoń z łyżką zawisła w powietrzu. Spojrzałam na Tomka — patrzył gdzieś poza okno.

Nie przeginaj, mamo – powiedział cicho, ale za późno.

Wstałam. Ścierka, którą miałam na kolanach, spadła na podłogę. Dłonie mi się trzęsły.

– Masz rację, wszystko jest nie tak. Nawet ja – wyrzuciłam z siebie. – Ale wiesz co? Tobie nigdy nic nie pasuje. Zawsze coś znajdziesz. Smuga, fałdka na serwecie, dziecko, które zbyt głośno oddycha!

– Joanna! – Helena spojrzała na mnie z takim oburzeniem, jakby to ona była ofiarą.

– Dla ciebie liczy się stół i obrus, nie ludzie przy nim! – kontynuowałam, już nie panując nad głosem.

– Nie pozwolę, żebyś mówiła do mnie w ten sposób!

– A ja nie pozwolę, żebyś robiła ze mnie idiotkę w moim własnym domu!

– Przestańcie, błagam – Tomasz w końcu się odezwał. – To są święta...

– Właśnie – syknęłam. – A ja ich nienawidzę.

I wyszłam. Bez kurtki, bez torebki. Wybiegłam z domu jak z płonącego budynku, czując, jak z moich oczu lecą łzy – gniewne, gorące. Zostawiłam ich wszystkich za sobą. Może pierwszy raz naprawdę.

Byłam zmęczona

Siedziałam w samochodzie na parkingu. W radiu leciały świąteczne piosenki, które zawsze mnie wzruszały, ale dziś brzmiały jak z innej planety.

Nie chciałam wracać. Nawet nie wiedziałam, czy mam po co. Wzięłam telefon. Napisałam do Justyny: „Możesz pogadać?”. Nie odpisała. Spojrzałam na swoje odbicie w szybie. Rozmazany tusz, zmarszczki przy ustach. „Wesołych Świąt” – pomyślałam z ironią.

Włączyłam nagrywanie głosowe. Czułam, że jak czegoś nie powiem, to się uduszę.

– Jestem zmęczona. Po prostu zmęczona. Rok w rok ta sama walka. Smugi na oknach, uśmiech na siłę, wszystko jak w teatrze. A ja? Gdzie ja jestem w tym wszystkim?

Zamilkłam. Nagle ktoś zapukał w szybę. Starsza kobieta, chyba ekspedientka z pobliskiego sklepu.

– Wszystko w porządku? – zapytała przez szybę, niepewnie.

Otworzyłam okno.

– Tak… tylko odpoczywam. Święta, wie pani...

Święta to trudny czas. Dla wielu. – Uśmiechnęła się krótko i odeszła.

Dla wielu. Nie tylko dla mnie. To mnie jakoś zatrzymało. Poczułam, że mogę jeszcze chwilę posiedzieć, ale już nie z żalem — z cichym zrozumieniem. Że nie muszę wszystkiego naprawić od razu. Ale muszę zacząć od siebie.

Potrzebuję wsparcia męża

Wróciłam późno, bliżej północy. Na ulicy panowała cisza, jakby świat zapadł w świąteczny sen. W domu ciemno, tylko w salonie paliła się jedna lampa. Czułam zapach goździków i mandarynek. I cisza. Wreszcie cisza.

Tomasz siedział przy stole. W rękach trzymał pusty kubek. Kiedy mnie zobaczył, podniósł wzrok. Wyglądał na starszego niż rano.

– Wszystko w porządku? – spytał.

– Nie wiem – usiadłam naprzeciwko. – Ale już nie będę udawać, że jest.

Patrzył na mnie chwilę w milczeniu, jakby nie wiedział, od czego zacząć.

– Myślisz, że nie widzę, jak się spalasz? Jak się starasz? Ja po prostu... nie wiem, co robić. Nie wiem, jak ci pomóc.

To może czas się nauczyć – powiedziałam cicho. – Bo ja dłużej nie pociągnę. Nie chcę być tą, która znosi wszystko. Mam dość.

– Nie wiedziałem, że aż tak...

– Bo nigdy nie zapytałeś.

Znowu ta cisza. Tym razem inna – nie napięta, tylko... uczciwa.

– Napijesz się herbaty? – zapytał.

Zawahałam się. Spojrzałam w stronę dziecięcego pokoju.

– Tak, jeśli obiecasz, że zrobisz coś z twoją mamą.

I tak siedzieliśmy. Pierwszy raz od dawna — bez ekranów, bez rozmowy o zakupach i rachunkach. Bez ról. Dwoje ludzi, którzy chyba zgubili siebie po drodze. I dopiero teraz próbują się znaleźć.

Joanna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama