Reklama

Mam siedemnaście lat, ale czasem mam wrażenie, że więcej wspólnego mam z matkami niż z koleżankami z klasy. Od trzech lat praktycznie sama wychowuję młodsze rodzeństwo – Kubę i Maję. Mama pracuje na dwie zmiany, a ojciec? Ojciec zniknął, kiedy miałam czternaście lat. Powiedział, że „to dla dobra wszystkich”. Może dla niego.

Każdy mój dzień wygląda tak samo

Wstaję o szóstej, szykuję śniadanie, pakuję plecaki, rozplątuję dzieciom włosy i łagodzę kłótnie. Potem szkoła. Po szkole zakupy, lekcje, pranie. Wieczorami padam na twarz, a i tak jeszcze słyszę przez sen krzyk Mai albo kichnięcie Kuby. Mama najczęściej wraca, kiedy już śpię, albo znika, zanim otworzę oczy.

Ona mówi, że jestem „jej złotem”, „jej wsparciem”. Ale nikt nie pyta, jak ja się z tym czuję. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio ktoś zrobił coś tylko dla mnie. Nie wiem, jak to jest nie musieć o nikogo dbać.

Czasem patrzę na dziewczyny z klasy, jak kłócą się z rodzicami o godzinę powrotu do domu, i myślę: „Fajnie by było, gdyby ktoś miał czas się o mnie pokłócić”. Ale potem znów słyszę: „Zuzia, gdzie są moje kredki?”, „Zuzia, on mnie uderzył!” i zapominam.

Bo nie mam wyboru. Muszę być dorosła. Nawet jeśli nikt nie widzi, że w środku ciągle jestem tylko dziewczyną, która bardzo chciałaby być dzieckiem.

Obudziłam się wcześniej niż zwykle. Było jeszcze ciemno, ale wiedziałam, że nie zasnę. Nie dziś. To przecież Dzień Dziecka. Nie żeby ktoś o nim pamiętał – przynajmniej nie o mnie. Ale dla Kuby i Mai to nadal ważne święto. Chciałam, żeby miały coś, co będą wspominać.

W kuchni było zimno, więc owinęłam się swetrem mamy. Przynajmniej pachniał znajomo. Zrobiłam kanapki – z pasztetem i ogórkiem, jak lubią. Pokroiłam jabłka, nalałam herbaty do termosa. W pokoju rozłożyłam koc, na środku ułożyłam talerze, obok postawiłam kubki z plastikowymi słomkami. Z kartonu po mleku wycięłam coś, co miało przypominać korony, pomalowałam je flamastrami. Zrobiłam też dwa „dyplomy” – jeden dla Kuby, drugi dla Mai. Pisałam flamastrem, który się już kończył, ale jakoś dał radę.

Obudziłam ich z uśmiechem.

– Wstawajcie, dziś wyjątkowy dzień! – powiedziałam, rozgarniając zasłonę.

– Co się dzieje? – zapytał Kuba, jeszcze zaspany.

– Piknik! W naszym pokoju! Specjalnie dla was.

Maja pisnęła z radości, Kuba udawał, że jest za duży na takie rzeczy, ale widziałam, jak się cieszy. Zjedli wszystko, potem założyli korony i biegali po mieszkaniu, krzycząc „Jesteśmy królem i królewną!”.

– A ty, Zuzia? Ty też coś dostałaś? – spytała Maja, siadając mi na kolanach.

Uśmiechnęłam się, jakbym się niczego nie spodziewała.

– Ja mam was. To mi wystarczy.

Ale kiedy pobiegli do swoich zabaw, zostałam sama. I przez chwilę poczułam, jak bardzo mi nic nie wystarcza.

Tego dnia mama wróciła wcześniej niż zwykle

Usłyszałam klucz w drzwiach, zanim zdążyłam wstawić wodę na kolację. Zaskoczyło mnie to – zazwyczaj widywałyśmy się dopiero koło dziewiątej. Maja z krzykiem pobiegła w jej stronę, Kuba zaraz za nią. Zostawiłam kubek z herbatą na blacie i poszłam do przedpokoju.

Mama była jakaś inna. Miała rozpuszczone włosy, co zdarzało się tylko w weekendy. I uśmiech – taki prawdziwy, nie ten automatyczny, który zwykle rzucała między jednym westchnieniem a drugim.

– Zuziu, chodź na chwilę – powiedziała cicho.

Weszłam za nią do kuchni. Wyjęła z torby małe, ozdobne pudełko, jakich używała kiedyś, gdy jeszcze miałyśmy choinkę i święta z prezentami.

To dla ciebie – podała mi je, patrząc w oczy.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Serce mi zabiło mocniej. W środku był cienki, srebrny łańcuszek z zawieszką w kształcie gwiazdy. Może tani, może z taniego sklepu, ale był dla mnie.

– Przecież... ja już nie jestem dzieckiem – powiedziałam, ściskając pudełko.

– A właśnie że jesteś. Jesteś moją córką. I wiem, że za dużo ci oddałam, za wcześnie. Ale dziś chciałam, żebyś wiedziała – widzę cię. Nie tylko jako pomoc. Jako moją dziewczynkę.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz płakałam przy niej. Tym razem nie uciekałam do łazienki. Pozwoliłam sobie. Przytuliła mnie i nic nie mówiła.

I wtedy pierwszy raz od dawna poczułam, że ktoś się o mnie troszczy.

Tej nocy długo leżałam z otwartymi oczami, gapiąc się w sufit. Łańcuszek z gwiazdką zostawiłam na nadgarstku, jakby miał mi przypominać, że to naprawdę się wydarzyło. Nie chciałam go zdejmować. Nie jeszcze.

W pokoju panowała cisza. Maja spała na boku, Kuba cicho pochrapywał przez nos zatkany katarem. A ja myślałam. O tym, ile razy słyszałam: „Zuzia, pomóż z obiadem”, „Zuzia, przypilnuj dzieci”, „Zuzia, musisz zrozumieć”. Ale nikt nigdy nie zapytał, czy mam siłę. Czy w ogóle chcę.

Dziś po raz pierwszy mama to zrobiła. Przez kilka sekund. Ale te sekundy były jak tlen. I nagle zrobiło się pusto. Bo teraz już wiedziałam, jak to jest być zauważoną. I znów wracała ta cisza – ta sama, która była przedtem, i która pewnie przyjdzie jutro.

Leżąc tak, przypomniałam sobie, jak kiedyś – jeszcze zanim tata odszedł – mama leżała ze mną w łóżku, opowiadała bajkę o dziewczynce, która znalazła księżyc w jeziorze. Śmiała się wtedy cicho i głaskała mnie po głowie. Czasem śpiewała kołysankę. Głos miała miękki, nie ten zmęczony, dzisiejszy.

Zamknęłam oczy i zaczęłam ją nucić pod nosem. Cicho, tak jak ona kiedyś. Wtedy poczułam, jak po policzku spływa mi łza. Jedna. Potem druga. Nie zatrzymałam ich.

Może już za późno na bajki. Może już nie jestem dzieckiem.

Ale ta część mnie, która jeszcze w to wierzyła, szeptała, że kiedyś znów mnie przytuli. I będzie tylko mama. I ja.

Rano wszystko wróciło do normy

Jakby wczorajszy wieczór był tylko snem, który rozpłynął się w świetle kuchennej jarzeniówki. Mama znów była cicha, spięta, ubrana w szare spodnie i kurtkę, z kubkiem kawy w jednej dłoni i telefonem w drugiej.

– Zuzia, przypilnuj Kuby. I niech Maja ubierze się porządnie, bo jest chłodno – powiedziała, zanim wybiegła z mieszkania.

Nie zapytała, jak się czuję. Nie spojrzała nawet na mój nadgarstek, gdzie ciągle nosiłam łańcuszek. Zostawiła za sobą tylko zapach taniej perfumy i niedopitą kawę.

Patrzyłam na to wszystko i czułam, jak z każdą minutą coś we mnie zastyga. Wiedziałam, że nie mogę się rozczulać. Musiałam się ogarnąć. Jak zawsze.

Pomogłam dzieciom, wyprawiłam ich do szkoły i przedszkola, a potem usiadłam przy kuchennym stole. Patrzyłam przez okno na balkon sąsiadów, gdzie stał dziecięcy rowerek. Niebieski, z odklejającą się naklejką.

Wzięłam telefon i bez namysłu napisałam do mamy krótką wiadomość: „Dziękuję za wczoraj. Naprawdę.” Nie odpisała. I chyba nawet nie czekałam.

Po południu zrobiłam zakupy, ugotowałam makaron z serem, pomogłam Kubie z zadaniem. Maja w trakcie kąpieli rozlała pół butelki szamponu, ale nie krzyczałam. Byłam zmęczona, ale spokojna. Może dlatego, że wciąż czułam pod palcami chłodny metal gwiazdki.

Tego wieczoru, zanim zasnęłam, zrozumiałam jedno: czasem nie trzeba wielkich słów. Czasem wystarczy, że przez chwilę – naprawdę krótką – ktoś spojrzy na ciebie tak, jakbyś się liczyła. I to zostaje.

Następnego ranka nie spieszyłam się tak bardzo. Zrobiłam śniadanie, jak zwykle – jajka na miękko, chleb z dżemem. Maja znów się rozlała po stole, Kuba narzekał, że mleko za gorące. Wszystko było tak, jak zawsze. A jednak coś się zmieniło.

Na stole czekał mój kubek. Ten, którego nigdy nikt nie ruszał – z napisem „Zmieniam świat”. Stał odwrócony do mnie. A na nim – przyklejona mała karteczka, zapisana znajomym, pochyłym pismem.

„Dziękuję, że jesteś. Kocham Cię. Mama.”

Nie wiedziałam, czy mam się śmiać, czy płakać. Siedziałam z tą kartką w dłoni, jakby była biletem na coś ważnego. Może właśnie na to – na bycie zauważoną. Nie jako pomoc domowa, nie jako siostra do wszystkiego, ale jako córka. Po prostu.

Nie mówiłyśmy o tym później. Mama tylko pocałowała mnie w czoło, kiedy wychodziła. Zwyczajnie, lekko, bez słów.

W drodze do szkoły wiatr rozwiewał mi włosy. Szłam powoli, z kubkiem w ręce i karteczką schowaną w kieszeni. Nikt jej nie widział – i dobrze. To było moje. Moje słowa, których nie wypowiedziano na głos. List bez papieru, ale bardziej prawdziwy niż jakikolwiek inny.

Tamtego dnia nikt nie powiedział mi, że jestem dzieckiem. Ale ja już nie potrzebowałam tego słyszeć. Wiedziałam.

Nadal byłam dorosła. Nadal za dużo zależało ode mnie.

Ale miałam dowód, że ktoś to widzi. I to wystarczyło, żeby nie czuć się samotną.

Minęło kilka dni. Mama znów wraca późno, znów zapomina powiedzieć „dobranoc”, znów zostawia mi listy zakupów na lodówce. Kuba i Maja nie przestają się kłócić o pilota, a ja nadal wstaję pierwsza i zasypiam ostatnia. Ale coś się zmieniło. We mnie.

Kartkę z kubka schowałam do portfela, między legitymację a stary bilet do kina. Czasem wyciągam ją ukradkiem, jakby była talizmanem. Bo w tym jednym zdaniu było wszystko, czego potrzebowałam.

Już nie jestem tylko tą, która ogarnia. Która robi śniadania, ścieli łóżka, zasuwa z siatami. Jestem też córką. Dziewczyną, która chce czasem usiąść bez słowa i nie musieć nic. Która może się potknąć. I która ma prawo marzyć – nie tylko o ciszy i świętym spokoju, ale o czymś więcej. O zwyczajnym cieple, dotyku dłoni, o pytaniu: „A ty, Zuzia, czego chcesz?”.

Nauczyłam się nie czekać na cuda. Ale doceniam drobiazgi. Ten kubek z karteczką. To jedno zdanie. Pocałunek w czoło. Uśmiech, który nie trwał nawet sekundy. Bo dla kogoś innego to nic – a dla mnie to był dowód, że ktoś mnie widzi.

Nie wiem, co będzie za rok. Może się wyprowadzę, może pójdę na studia, może zostanę tu dłużej. Ale już nie dam sobie wmówić, że jestem tylko po to, żeby pomagać. Bo jestem kimś więcej. I wiem, że jeśli kiedyś będę mamą, zrobię wszystko, żeby moje dziecko nie musiało być dorosłe zbyt wcześnie.

Zuza, 17 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama