„Mojej córce wydaje się, że pieniądze rosną na drzewach. Przychodzi do mnie jak do bankomatu i nie widzi w tym nic złego”
„– No jasne, że idziemy na ten koncert. Mama mi ogarnie kasę, przecież zawsze ogarnia. Mówiłam ci, że u mnie to jak w banku. Zawsze coś wyczaruje. A jak nie, to się obrażę i będzie po temacie”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy to się stało, ale któregoś dnia zorientowałam się, że moja córka traktuje mnie jak chodzący bankomat. Przychodzi, prosi, czasem nawet żąda – i ani razu nie zapyta, czy mnie na to stać, czy to w ogóle odpowiedni moment. Zawsze znajdzie powód, by wyciągnąć ode mnie pieniądze: nowa sukienka, spontaniczny wyjazd ze znajomymi, „ważny” koncert. A jeśli nie dam? Obraza majestatu, foch i cisza przez kilka dni. Kiedyś myślałam, że to okres przejściowy. Dziś wiem, że coś przegapiłam w jej wychowaniu. I teraz ponoszę tego bolesne konsekwencje.
Zachcianki zamiast potrzeb
– Mamo, pożyczyłabyś mi cztery stówy? – zapytała mnie Zosia, nawet nie odrywając wzroku od ekranu telefonu. Stała w progu kuchni, w jednej ręce trzymając kubek z niedopitą kawą, w drugiej smartfona, na którym przeglądała coś z intensywnością godną neurochirurga.
– Na co? – zapytałam, bo chociaż znałam już odpowiedź, ciągle jeszcze próbowałam się łudzić, że może tym razem padnie coś innego niż zwykle.
– No przecież mówiłam ci – mruknęła z lekkim westchnieniem. – Sylwia organizuje wieczór panieński swojej siostry. Wychodzimy wszystkie na miasto. Trzeba się dorzucić na limuzynę i stolik w klubie.
– Ale przecież to nie twoja siostra wychodzi za mąż – próbowałam zachować spokój, choć już czułam, jak napięcie wspina mi się po plecach.
– Mamo, serio? To jak nie dam, to wyjdę na dusigrosza. Sylwia tyle razy mnie ratowała, kiedy nie miałam kasy przy sobie. A poza tym... to tylko cztery stówy.
Właśnie, „tylko”. U niej wszystko jest „tylko”. Nowa torebka? Tylko dwie stówy. Spontaniczny wypad do Zakopanego? Tylko tysiąc z hakiem. A jak się nie zgodzę, to mam minę zbitego psa przez trzy dni. Potem łaskawie się przestaje gniewać, jak gdyby nic się nie stało. A ja – durna – najczęściej ulegam, bo nie chcę konfliktu. Bo szkoda mi dziecka. Bo się martwię, że ją odrzucą, wyśmieją. Bo po prostu... jestem matką. Tylko coraz częściej zastanawiam się, czy to jeszcze jest troska, czy już zwykłe frajerstwo.
Wszystko jej się należy
Najgorsze jest to jej spojrzenie – jakby wszystko, co mam, było jej własnością z automatu. Kiedyś, pamiętam, cieszyła się z drobnych rzeczy. Z nowego długopisu, kolorowych karteczek do nauki. A teraz? Zosia ma 21 lat i żyje tak, jakby świat jej coś był winien. A ja, jakby mnie wychowano w jakiejś innej epoce. Może rzeczywiście tak było?
– Mamo, kupiłabyś mi te buty? – zapytała pewnego dnia, pokazując mi zdjęcie sneakersów za sześć stówek. – W sumie możesz to potraktować jako prezent za zdane kolokwium.
– Za zdane kolokwium? – roześmiałam się. – A to nie jest przypadkiem twoja odpowiedzialność, żeby się uczyć i zdawać?
– No ale zdałam! – odpowiedziała z oburzeniem. – Przecież mogłam oblać. A tak to mam czyste konto. I to nie byle jaki przedmiot, tylko statystyka! Jakbyś ty kiedyś miała coś takiego, to byś wiedziała.
Nie, nie miałam. Skończyłam szkołę zawodową, potem przez lata pracowałam w sklepie, na zmiany, na nogach po dwanaście godzin dziennie. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby moich rodziców prosić o pieniądze na buty za połowę ich pensji. Ale Zosia... Zosia to inna historia. Ona wychowywała się już w lepszych czasach. Ja starałam się, żeby miała wszystko, czego mi brakowało. I to chyba był błąd. Bo ona teraz nie zna granic.
Dla niej nie ma różnicy między potrzebą a zachcianką. Każda fanaberia urasta do rangi sprawy życia i śmierci. A ja? Zawsze mam być gotowa zapłacić. Jakby to był mój obowiązek. Jakbym miała drukarkę pieniędzy w szafie.
Na kredyt i na pokaz
Kiedyś ją podsłuchałam. Przypadkiem. Wracałam z pracy wcześniej, cicho weszłam do mieszkania, bo byłam zmęczona i nie miałam siły nawet na „dzień dobry”. A ona rozmawiała przez telefon.
– No jasne, że idziemy na ten koncert. Mama mi ogarnie kasę, przecież zawsze ogarnia. Mówiłam ci, że u mnie to jak w banku. Zawsze coś wyczaruje. A jak nie, to się obrażę i będzie po temacie.
Stałam w przedpokoju z torbą w ręku i poczułam się, jakby ktoś mnie spoliczkował. Nie tylko dlatego, że mówiła o mnie w taki sposób. Bardziej zabolało mnie to, że miała rację. Że rzeczywiście tak działał nasz układ. Że wiedziała, że prędzej czy później ulegnę. Że wystarczy foch, odpowiednia mina albo chwila „ciszy” i zmięknę.
Zosia żyje na pokaz. Codziennie przegląda social media, gdzie jej koleżanki wrzucają zdjęcia z wyjazdów, kolacji, butików. Wiem, że to ją nakręca. Że się porównuje. Chce być jak one. Nie widzi, że te dziewczyny pracują, niektóre dorabiają wieczorami w knajpach, niektóre oszczędzają miesiącami na to, co pokazują w internecie.
A moja córka? Moja córka chce mieć wszystko tu i teraz. Na kredyt. Na zeszyt. Na moją kartę.
– Zosia, może byś poszła do pracy, choć na wakacje? – zaproponowałam raz ostrożnie.
– Ty chcesz, żebym zmywała naczynia za siedemnaście złotych na godzinę? W jakim ty świecie żyjesz?
Właśnie... chyba w innym niż ona. I coraz bardziej się w nim gubię.
Umie mnie podejść
Zosia ma niesamowity talent – potrafi obrócić każdą sytuację tak, że to ja wychodzę na winną. I to nie w sposób otwarty, krzykliwy. O nie, ona działa subtelnie, jak rasowa manipulatorka. Wystarczy jedno westchnienie, przewrócenie oczami, milczenie przy kolacji, demonstracyjne zamknięcie się w pokoju. I już wiem, że coś zawaliłam. Że jestem najgorszą matką świata, bo nie dałam jej dwustu złotych na bilet lotniczy do Barcelony „na promocji”.
– Ale to jest okazja! – krzyknęła, kiedy powiedziałam, że nie mam tyle luzem. – A ty znowu wszystko psujesz! Czy ty musisz zawsze być taka ograniczona?
Zabolało. Bardzo. Nie przez to słowo. Ale przez ten ton, przez tę pogardę w głosie. Jakbym była jakąś zawalidrogą w jej życiu, przeszkodą do szczęścia. A ja przecież... staram się. Od zawsze się staram.
– Może gdybyś lepiej zarabiała, nie musiałabyś się tak nad każdą stówą zastanawiać – dodała jeszcze ciszej, już odwracając się do mnie plecami.
Zostawiła mnie z tym zdaniem. Nie miałam siły odpowiedzieć. Przecież całe życie zapieprzałam, żeby jej niczego nie brakowało. A teraz słyszę, że... to za mało? Czasem myślę, że ją rozpieściłam. Że to moja wina. Że dając jej wszystko, czego sama nie miałam, odebrałam jej coś znacznie ważniejszego – świadomość, że nie wszystko się należy. Że pieniądze to nie prezent od wszechświata. Że nie spadają z nieba. A już na pewno nie z mojej kieszeni.
Koniec życia w iluzji
Pamiętam ten dzień dokładnie. Zosia wbiegła do kuchni jak burza, cała w emocjach, z telefonem w ręku.
– Mamo! Muszę mieć kasę. Teraz. Jutro rano jadę z Olką do Krakowa na casting. Znalazłyśmy super hostel, tylko musimy od razu zapłacić, bo promocja!
Spojrzałam na nią uważnie. Była podekscytowana, roziskrzona, jakby chodziło o życie. Ale ja już byłam zmęczona. I nie, nie tylko fizycznie.
– Nie mam – powiedziałam cicho.
– Co?! – aż się cofnęła, jakby dostała w twarz. – Jak to nie masz? Przecież wczoraj mówiłaś, że dostałaś premię!
– Miałam zapłacić rachunki. A poza tym... chcę trochę odłożyć. Na siebie. Może w końcu zrobię sobie badania, które od dwóch lat przekładam. Albo po prostu pójdę do kosmetyczki. Też bym chciała czasem poczuć się normalnie.
Milczała przez chwilę. A potem wybuchła.
– Aha. Czyli teraz twoje paznokcie są ważniejsze niż moje marzenia?!
Nie odpowiedziałam. Zostawiłam ją z tym pytaniem. Nie dlatego, że nie miałam co powiedzieć. Tylko dlatego, że pierwszy raz w życiu... nie czułam się winna. Tego wieczoru nie było „przepraszam”, nie było łez, nie było przełomowego dialogu. Po prostu poszła do pokoju i trzaskała szafkami. Ale coś się zmieniło. We mnie. Coś się przełamało. Uświadomiłam sobie, że nie muszę się tłumaczyć, dlaczego nie chcę być jej sponsorem. Bo jestem jej matką. Nie bankiem.
Może kiedyś zrozumie
Zosia nie rozmawiała ze mną przez trzy dni. Potem czwarty. Piątego dnia zeszła do kuchni i zapytała chłodno, czy zostało coś z obiadu. Odpowiedziałam, że tak, że w lodówce. I to było na tyle. Bez czułości, bez tłumaczeń. Ja też już nie miałam potrzeby zagadywania, robienia pierwszego kroku. Zmęczyło mnie to wieczne zabieganie o jej sympatię. O zgodę, która zawsze była kupowana.
Tydzień później zobaczyłam na stole ogłoszenie – jakieś call center szukało studentów do pracy. Położone starannie, równo, na środku stołu. Przypadek? Nie sądzę. Ale nie komentowałam. Nie pytałam. Po raz pierwszy to ona miała podjąć decyzję i wziąć za coś odpowiedzialność.
Minęło kilka dni i... poszła na rozmowę. Zatrudnili ją na próbę. Dwa razy w tygodniu, po kilka godzin. Nie od razu się chwaliła, ale widziałam – wracała zmęczona, inna. Nie narzekała. Nie mówiła już „to tylko siedemnaście złotych za godzinę”. Zrozumiała, że każda złotówka ma swój ciężar. Że za każdą ktoś – nawet mama – musi po coś wstać rano, czegoś się wyrzec, czegoś odmówić.
Nie jest idealnie. Wciąż się spieramy. Ale już nie przychodzi do mnie z rozkazem „daj”. A ja nie rzucam się do portfela, żeby udowodnić, że jestem dobrą matką. Teraz wiem, że bycie dobrą matką to czasem powiedzieć: „Nie”. Nawet jeśli boli. Bo czasem, żeby dziecko naprawdę dorosło, musi w końcu samo znaleźć drogę do bankomatu.
Iwona, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja teściowa to królowa dram. Złośliwe szpileczki wbija z precyzją krawcowej, ale teraz trafiła na godnego przeciwnika”
- „Na emeryturze mój mąż całkiem skapcaniał. Jest tak nieogarnięty, że strach mu zlecić zbieranie chrustu”
- „Pieniądze to jedyna rzecz, na jakiej zależy mi w życiu. Zdecydowanie bardziej wolę mieć, niż być”

