Reklama

Nie planowałam żadnych zmian. Miałam czterdzieści osiem lat, mieszkałam sama, pracowałam w bibliotece i żyłam jak z zegarkiem w ręku. Rano kawa, potem tramwaj, potem książki, komputer, cisza. Po pracy zakupy, czasem rozmowa z sąsiadką na klatce. Niby wszystko było w porządku, ale czułam się jak widz, nie uczestnik. Tamtego dnia chciałam tylko upiec ciasto z jabłkami. Zwyczajne, z przepisu mamy. Skończyła mi się mąka, więc poszłam do sklepu. Nie wiedziałam, że to wyjście zmieni moje życie. Przez czysty przypadek. Przez jedno ciasto. Przez kartkę z przepisem.

Miałam zwyczajne życie

– Nie zapomnij mleka! – krzyknęła za mną sąsiadka z naprzeciwka, kiedy mijałam ją na schodach. Uśmiechnęłam się i pomachałam ręką.

Codziennie robiła zakupy, ale codziennie czegoś zapominała. Ja odwrotnie – wszystko miałam zaplanowane. Tego dnia jednak na liście znalazła się jedna pozycja więcej: mąka. I nie dlatego, że miałam wyjątkową ochotę na wypieki. Po prostu wpadł mi do ręki stary przepis na ciasto z jabłkami, zapisany odręcznie przez moją mamę.

Wzięłam go do ręki, bo szukałam jakiegoś paragonu w szufladzie i wypadł z zeszytu, który dawno nie był otwierany. Chyba nie zaglądałam tam od śmierci mamy. Stałam nad blatem kuchennym z tą kartką i przez chwilę nie mogłam się ruszyć. Pamiętałam jej pismo, te zaokrąglone literki, lekko pochylone w prawo. Pamiętałam, jak robiła to ciasto, pachniało cynamonem i cytryną.

Zeszłam do sklepu osiedlowego, jak zawsze. Mały, ciasny, z przygasłym światłem i ekspedientką, która wyglądała jakby od trzydziestu lat miała wszystko i wszystkich serdecznie dosyć. Wzięłam mąkę, cukier waniliowy i dodatkowo jeszcze dwa jabłka, chociaż w domu już były. Takie rzeczy się nie psują, mówiła mama.

Nie miałam pojęcia, że jeszcze tego samego dnia nie wrócę do domu sama. Że coś – a raczej ktoś – zatrzyma mnie pomiędzy alejką z przyprawami a chłodnią z nabiałem. I że to ciasto, które miało być tylko wspomnieniem mamy, będzie początkiem historii, której nie przewidziałabym nawet w najodważniejszych książkach.

Ciasto, którego nie planowałam

Zawsze robiłam zakupy szybko. Weszłam, wzięłam co trzeba, zapłaciłam, wyszłam. Ale wtedy, nie wiem czemu, stanęłam przy przyprawach i długo się wpatrywałam w torebki z cynamonem. Jakby zależało mi na wyborze tego najlepszego. Albo jakbym nie chciała jeszcze wracać do domu. A może… po prostu coś we mnie czekało.

– Przepraszam… – odezwał się męski głos za moimi plecami. – Widzę, że się pani zna. Który z tych cynamonów nada się do szarlotki? Chciałem zrobić, ale nie mam pojęcia, który kupić.

Odwróciłam się i spojrzałam na niego – lekko siwiejący mężczyzna, może pięćdziesięcioletni, z koszykiem w ręce i zagubionym wzrokiem. Miał ciepłe oczy i trochę zbyt długi szalik, który zwisał mu aż do pasa.

– Ja zwykle biorę ten – wskazałam jedną z torebek. – Ale w sumie nie wiem, czy to naprawdę robi różnicę.

Uśmiechnął się. Był jakiś… spokojny. Nieprzyspieszony.

– I wszystko jasne – powiedział. – Dziękuję za ratunek. Dostałem przepis od sąsiadki i pomyślałem: raz się żyje. Ale zupełnie nie ogarniam zakupów.

– To niech pan uważa, to wciąga – odparłam, sama zdziwiona, że jeszcze potrafię żartować z kimś obcym.

Przez chwilę staliśmy obok siebie, trzymając te same przyprawy. I ta chwila nie była niezręczna. Przeciwnie – była zaskakująco naturalna.

– Może… skoro już pani doradza, to… pomoże mi pani też przy pieczeniu? – zapytał niespodziewanie.

Spojrzałam na niego i się roześmiałam.

Spotkanie przy piekarniku

– Nie wiem, czy się nie pakuje pan w kłopoty – rzuciłam z uśmiechem. – Mam swoje zasady: jak już piekę, to słuchamy starych piosenek i rozmawiamy o życiu. Żadnych politycznych kłótni.

To brzmi jak najuczciwsza umowa na świecie – odpowiedział i wyciągnął rękę. – Jurek. Mieszkam dwa bloki dalej, od niedawna.

– Marta – odpowiedziałam i podałam mu dłoń.

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby przyjąć zaproszenie. Może samotność, może jego łagodny ton, może to, że nagle poczułam się mniej przeźroczysta. Pół godziny później stałam w jego kuchni. Trochę zagraconej, trochę niechlujnej, z jedną rośliną, która ledwo zipała, i radiem grającym cicho w tle. Przyniosłam swoje jabłka, on miał formę i masło. Zaczęliśmy.

– A więc… rozumiem, że to debiut kulinarny? – spytałam, rozbijając jajka.

– Totalny. Gdyby nie sąsiadka z trzeciego piętra, nawet bym nie wiedział, że piekarnik ma kilka funkcji.

Roześmiałam się. Krojąc jabłka, kątem oka przyglądałam się, jak niezdarnie rozciera masło z mąką.

– To będzie bardzo brzydka szarlotka – rzucił z rozbawieniem – ale może dzięki temu wyjątkowa.

– Czasem z najbrzydszych rzeczy wychodzi coś dobrego – powiedziałam, zanim zdążyłam się zastanowić, co właściwie mówię.

Nie patrzyliśmy sobie długo w oczy. Ale wystarczyła chwila, by zrobiło się ciepło. I nie tylko od piekarnika.

Sekret nie do zignorowania

Szarlotka wyszła... dziwna. Trochę za bardzo przypieczona z jednej strony, trochę niedopieczona z drugiej. Spód za gruby, jabłka nierówno pokrojone. Ale pachniała tak, jak powinna. Jak dzieciństwo. Jak niedziela. Jak mama. Usiedliśmy przy kuchennym stole z dwiema herbatami i tym krzywym ciastem między nami. W tle cicho grała stara piosenka Niemena, a ja czułam się tak spokojnie, jakby nic więcej nie było już potrzebne.

– Masz dzieci? – zapytał Jurek po chwili milczenia.

– Jednego syna. Studiuje we Wrocławiu. A ty?

– Troje. Ale… z poprzedniego życia. Tak to nazywam. Rozwód. Rano, kiedy się budzę i przez chwilę zapominam, że jestem rozwiedziony, wszystko wydaje się możliwe. A potem przypominam sobie, że jednak nie wszystko.

Słuchałam. Bez oceniania. Może dlatego powiedział więcej.

Wiesz, nie chodzi nawet o to, że się rozstaliśmy. Tylko o to, jak to było... ciche. Bez walki, bez krzyku. Po prostu przestaliśmy się widzieć. Żyliśmy obok.

Patrzyłam na jego twarz. Nie było w niej zgryzoty. Raczej rezygnacja. Jakby pogodził się z tym, że nic dobrego już go nie spotka.

– A potem – dodał – kupiłem piekarnik. I jabłka.

Nie odpowiedziałam. Wzięłam kawałek ciasta i podałam mu.

– Brzydkie, ale smaczne – powiedział, uśmiechając się.

Trochę jak życie, co? – rzuciłam.

I znów zapanowała cisza. Ale nie taka niezręczna. Raczej taka, w której człowiek słyszy siebie.

Szarlotka i złamane serce

Spotkaliśmy się jeszcze trzy razy. Za każdym razem było coś do pieczenia – kruche z malinami, drożdżówki, ciasto jogurtowe. I za każdym razem rozmawialiśmy trochę więcej. O dawnych planach, o zmęczeniu, o tym, jak łatwo jest zrezygnować z siebie. Żadne z nas nie mówiło tego głośno, ale było jasne: oboje baliśmy się zbliżenia. Za dużo ran, za dużo rozczarowań. A potem nagle zniknął.

Wysłałam mu wiadomość. Bez odpowiedzi. Po dwóch dniach poszłam pod jego blok, przeszłam się wokół, jak idiotka. Cisza. Zasłonięte okna. Na skrzynce inna kartka z nazwiskiem. Pomyślałam, że może się wyprowadził, może wrócił do byłej, może ktoś mu nagle przypomniał, że życie to nie ciasto z jabłkami i herbata przy starych piosenkach. Było mi głupio, że się łudziłam. Jeszcze bardziej głupio, że tęskniłam. W końcu był prawie obcym człowiekiem. Ale zostawił we mnie coś dziwnego – to uczucie, że wciąż mogę kogoś obchodzić. Że jeszcze coś może się wydarzyć.

Minęły trzy tygodnie. W piątek wieczorem zadzwonił domofon. Zdziwiłam się, bo nikogo się nie spodziewałam.

– To ja… – usłyszałam głos Jurka. – Zrobiłem wszystko źle. I wszystko za szybko. Ale… mam jabłka. I świeżo starty cynamon.

Wpuściłam go bez słowa. Kiedy stanął w drzwiach, wyglądał jakby nie spał przez kilka dni. I trzymał papierową torbę z jabłkami. Zwykłymi, szarymi renetami. Spojrzałam na niego i powiedziałam:

– Tym razem ty kroisz jabłka.

Upiekliśmy nowy początek

Nie wiem, jak się pisze nowe życie. Ale wiem, jak się robi ciasto z jabłkami. I może to wystarczy na początek. Z Jurkiem spotykaliśmy się raz w tygodniu. Potem dwa. Później przestałam liczyć. Nie wszystko było jak z filmu – czasem mnie drażnił, czasem milczał za długo, a czasem znikał do swoich dzieci, które do dziś mnie nie poznały.

Ale nie chodziło o perfekcję. Chodziło o obecność. O kogoś, z kim można obejrzeć film i nie musieć udawać, że się go rozumie. Kogoś, kto zaparzy herbatę i nie zapomni, że słodzę jedną łyżeczkę. Kogoś, kto nie pyta: „co dalej?”, tylko mówi: „co dzisiaj pieczemy?”. Mama mówiła kiedyś, że prawdziwa bliskość nie jest wtedy, gdy się całuje w deszczu, tylko gdy się razem szuka zgubionej skarpetki przed wyjściem do pracy. Zrozumiałam to dopiero teraz.

Nie przeprowadziliśmy się do siebie. Nie obiecywaliśmy wieczności. Nie mówiliśmy, że wszystko się ułoży. Ale w mojej kuchni zawsze jest już więcej jabłek niż potrzeba. I zawsze mam w szufladzie cynamon. Na wszelki wypadek. Gdyby zadzwonił. Albo gdyby chciał znów zniknąć – żebym miała co piec, kiedy będę czekać. Czasem życie nie potrzebuje wielkich zmian. Czasem wystarczy kartka z przepisem. Albo człowiek, który przyniesie jabłka.

Marta, 48 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama