Reklama

Od kilku lat jestem na emeryturze. Zygmunt, mój mąż, jeszcze coś tam dorabia, bo nie umie usiedzieć w miejscu, ale prawda jest taka, że to dla niego wygodne – być poza domem, nie zajmować się niczym i wracać tylko na gotowe. Dzieci mam dwoje – Kasię i Krzysztofa. Krzysztof od lat za granicą, do Polski wpada raz na jakiś czas, najczęściej w lecie. Kasia mieszka z rodziną dwie ulice dalej. Mam też dwoje wnucząt – Filipa i Maję.

Kocham ich

Mieszkam w tym samym domu, w którym wychowały się moje dzieci. Każdy kąt przypomina mi o tamtych czasach – zniszczona framuga po rowerku Majki, kredki wciśnięte za kaloryfer. Przechowuję ich rysunki, zeszyty, małe buciki, bo wierzę, że kiedyś ich to zainteresuje. Tak samo, jak te wszystkie rodzinne tradycje, które staram się pielęgnować z całych sił. Zwłaszcza w Święta.

Bo Święta to przecież czas wspólnoty. Zawsze tak uważałam. Uczyłam tego dzieci, że najpierw modlitwa, potem dzielenie się opłatkiem, a później kolacja – bez pośpiechu, z rozmową, śmiechem, kolędami. Tak było kiedyś. Gdy dzieci były małe, nie mogły się doczekać, aż znajdą pod choinką prezenty, ale zanim to nastąpiło – śpiewaliśmy, śmialiśmy się. Wtedy czułam, że wszystko ma sens. Że rodzina to największy dar.

Teraz już nie jestem tego taka pewna. Ostatnie Święta były chłodne. Siedzieli przy stole, ale jakby każdy osobno. Niby obecni, ale duchem gdzieś indziej, jakby przyszli tylko dlatego, że wypada. I jeszcze to zdanie: „Mamo, to tylko kolacja”, wypowiedziane przez Kasię z takim znudzeniem, że aż mnie zabolało.

Czekałam na nich

Mimo wszystko czekałam na kolejną Wigilię z nadzieją. Może w tym roku będzie inaczej, może dotrze do nich, że nie chodzi tylko o rybę czy prezenty? Może zauważą, że się staram? Znowu wyciągnęłam biały obrus, znów pod każdy talerz włożyłam sianko, zrobiłam pierogi ręcznie, z kapustą i grzybami. Bo przecież Święta to miłość, obecność.

Zerknęłam na zegarek, 17:40. Powinni już być. Barszcz doprawiony, pierogi czekają tylko na podgrzanie, karp przykryty folią, żeby nie wystygł. Obrus biały jak śnieg, na środku stół ze świecą, a pod każdym talerzem sianko. Wszystko gotowe. Tylko ich nie ma.

– Zygmunt, wyłącz ten telewizor, przecież zaraz przyjdą dzieci – powiedziałam, stojąc już w przedpokoju, jakby to miało przyspieszyć ich przyjście.

Mąż niechętnie odłożył pilota. Usiadł z dłońmi opartymi o kolana, w skarpetkach, jakby był sam. Zgasił ekran, ale nie wstał.

– Przecież zaraz będą – dodałam bardziej do siebie niż do niego i wróciłam do pokoju.

Byłam podekscytowana

Poprawiłam choinkę, choć stała idealnie. Prawą dłonią wygładziłam obrus. Odruchy. W końcu usłyszałam dzwonek. Serce mi zabiło mocniej, jak zawsze, gdy miała się zebrać cała rodzina. Otworzyłam drzwi z uśmiechem. Kasia wpadła pierwsza. Nawet nie zdjęła butów.

– Ale zimno… – rzuciła, jakby właśnie wysiadła z autobusu.

Za nią jej mąż, z telefonem przy uchu, bez słowa skinął głową i przeszedł do salonu. Dzieci wpadły jak przeciąg. Maja i Filip, więksi niż ich pamiętałam.

– Zaczniemy modlitwą, jak co roku – powiedziałam z lekkim drżeniem w głosie, bo przeczuwałam, że zaraz usłyszę coś, czego nie chciałam.

– Mamo, nie przesadzaj. Przecież to tylko kolacja – rzuciła Kasia, zdejmując buty dopiero teraz, z lekkim jękiem irytacji.

– To Wigilia, dziecko. Wigilia – odpowiedziałam z uśmiechem.

Weszli do pokoju bez słowa, bez komentarza na temat zapachu, który unosił się w domu od rana. Zygmunt wyszedł z kuchni i zajął swoje miejsce. Nic nie powiedział. Spojrzałam na dzieci i wnuki. Patrzyli w ekrany albo na swoje kolana. Żadne z nich nie zapytało, jak się czuję, co słychać. Poczułam, jak w środku robi mi się chłodno.

Byli nieobecni

Usiedliśmy przy stole. Wzięłam do ręki opłatek i podsunęłam go w stronę Kasi, ale ona tylko wzruszyła ramionami i podała dalej. Nikt się nie odezwał. Życzenia były ciche, wymuszone, bez spojrzenia w oczy. Tylko Zygmunt pochylił się do mnie i szepnął: „Zdrowia, Bożenka”. Uśmiechnęłam się, chociaż wszystko we mnie opadło. Podałam barszcz z uszkami. Kasia zjadła kilka łyżek i odsunęła talerz.

– Chociaż spróbuj pierogów – powiedziałam cicho.

– Mamo, wszystko dobre, ale nie jestem głodna – odpowiedziała i od razu sięgnęła po telefon.

Filip parsknął śmiechem, Maja coś mu pokazywała pod stołem. Spojrzałam na nich.

– A wiecie, kim jest Dzieciątko Jezus? – zapytałam, chcąc ich jakoś wciągnąć, zaciekawić.

– A to nie chodzi o Świętego Mikołaja? – zapytał Filip z przekąsem.

Zygmunt westchnął głośno.

– Daj im spokój, Bożena. Inne czasy.

– Nie chcemy nawet zaśpiewać jednej kolędy? „Wśród nocnej ciszy” może?

– Mamo, dzieci nie znają tych piosenek. Po co to wymuszać? – odpowiedziała Kasia zniecierpliwiona.

– To nie piosenka. To kolęda – wyszeptałam, odkładając łyżkę.

Byłam zawiedziona

Zapanowała cisza. Wnuki stukały palcami w tablet, mąż nalewał sobie kompot. Spojrzałam na stół – piękny jak co roku, ale jakby nie nasz. Jakby nikogo przy nim nie było naprawdę. Prezentami zajęli się szybciej niż talerzami. Dzieci rozdzierały papier z takim zapałem, jakby w środku było coś więcej niż plastikowe zabawki. Kasia siedziała z telefonem w ręce, co chwilę zerkała na zegarek. Jej mąż coś mruczał pod nosem do słuchawki.

Nikt nie powiedział, że było smacznie. Nikt nie zapytał, jak się czuję. Zabrałam się za zmywanie. W kuchni było cicho, tylko woda leciała, talerze stukały o siebie. Czasem spoglądałam na drzwi, ale nikt nie wchodził. W końcu pojawił się Zygmunt. Stanął w progu, podrapał się po głowie i rzucił:

– Nie przejmuj się, ważne, że przyszli.

– Przyszli, ale jakby ich nie było… – powiedziałam cicho, bez gniewu.

Miałam do nich żal

Nie podszedł, nie objął mnie, tylko odwrócił się i stał tak w milczeniu. Zostałam przy zlewie, z rękami w wodzie i głową ciężką od milczenia. Łzy same popłynęły. Kropla po kropli, jakby moje serce chciało się oczyścić z nadziei, która znów nie została spełniona. Święta. Miał być czas wspólnoty, a zostało tylko światło choinki i puste miejsce po ludziach, którzy byli, ale jakby ich nie było.

– Za rok nie robię kolacji – powiedziałam, patrząc przed siebie. – Może pojedziemy w góry albo zostaniemy sami. Tak będzie łatwiej.

Zygmunt nie odpowiedział, tylko skinął głową. Dla nich to tylko kolacja, a dla mnie – opowieść, modlitwa, obecność. Może już nie razem, ale przecież jeszcze żyję, jeszcze czuję. Może to jest teraz moja rola – kochać ich po cichu, nie wymagając nic w zamian?

Bożena, 61 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama