Reklama

Naprawdę nie wiem, co mnie podkusiło, żeby znowu zgodzić się na te „wspaniałe wakacje z wnukami”. Serio. Co roku obiecuję sobie, że to ostatni raz. Ale jak tylko moja córka zarzuci tym swoim błagalnym wzrokiem, jak tylko usłyszę „mamusiu, przecież one tak uwielbiają u ciebie na wsi”, to mięknę. No i mam za swoje.

Na początku jest zawsze cudownie. Piekę ciasto, rozstawiam leżaki, dzieciaki rysują kredą po chodniku, a ja wmawiam sobie, że to taka sielanka. I wtedy przychodzi dzień, kiedy zaczyna się piekło. Tym razem wszystko zaczęło się od… ogórków. Bo jak człowiek po sześćdziesiątce mówi: „dzieci, zejdźcie do piwnicy po słoik ogórków”, to ma nadzieję, że dzieci to zrobią. A nie... zorganizują sobie ogórkowy tor przeszkód, robiąc z mojej piwnicy miejsce zbrodni o zapachu kiszonki. Słowo daję, jeszcze nigdy nie byłam tak bliska zadzwonienia do córki i odesłania jej pociech.

Miałam dość

– Dziewczynki, zeszłaby któraś po ogórki do piwnicy? – zawołałam z kuchni, wycierając ręce o fartuch. – Mam ochotę na kanapkę z kiszonym.

Najpierw cisza. Potem szuranie krzeseł, tupot i odpowiedź starszej:

A ile słoików, babciu?

– Jeden wystarczy, tylko sprawdźcie, żeby był cały, niepopękany.

– Jasne! – wrzasnęła młodsza.

Zeszły. W duchu pogratulowałam sobie, że znalazłam im zajęcie. Naiwna. Po dziesięciu minutach zaczęłam się niepokoić, a po trzydziestu – rozważałam zejście na dół z wałkiem. Zaraz potem usłyszałam huk. Potem – pisk. Po nim – łomot. A potem już tylko wrzaski.

– Co tam się wyprawia?! – wrzasnęłam, zbiegając po schodach.

Otwarłam drzwi do piwnicy, a tam… cała podłoga w kiszonce, a w środku moje wnuczki.

– Co to ma być?! – wydarłam się.

– Babciu! Zobacz! – pisnęła młodsza. – Zrobiłyśmy tor przeszkód! A tam była hopka z półki! Ale się rozjechało...

Spojrzałam na szczątki mojego zapasu na zimę i przysięgłam sobie: to są ich ostatnie wakacje u mnie.

Zacisnęłam powieki

Stałam w tej piwnicy, a pod nogami chlupotało. Dosłownie. Ogórkowa breja wciskała się w moje kapcie, a dziewczynki patrzyły na mnie z miną niewiniątek.

– A teraz mi powiedzcie, kto na to wpadł? – warknęłam.

To był wspólny pomysł – wydukała starsza.

– Jasne – prychnęłam. – I co? Myślałyście, że jak sobie zrobicie tor przeszkód z moich kiszonych, to będę klaskać?

– Nie, ale… miałyśmy czasówkę! – zawołała młodsza z dumą. – Rekord był 7 sekund! Jechałam na brzuchu jak pingwin!

Zacisnęłam powieki. Naprawdę. Miałam ochotę położyć się na tej brei i wyć.

– Do góry marsz! – warknęłam. – I nie ważcie się dotykać niczego po drodze. Ręce trzymać w górze jak przy aresztowaniu!

– Ale babciu… – zaczęła starsza.

– Żadnego „ale”! – przerwałam jej. – Mam ochotę zadzwonić do waszej matki i powiedzieć, że jeśli natychmiast nie zabierze tego ogórkowego oddziału specjalnego z mojego domu, to osobiście wystawię wad przy bramie z karteczką „DO ODBIORU”!

Wróciły na górę skulone, a ja... zaczęłam zbierać szczątki. I wtedy poślizgnęłam się na skórce.

Nie żartowałam

Po godzinie szorowania podłogi w piwnicy wróciłam na górę z mokrą nogawką i zapachem octu w nozdrzach. Zastałam je w kuchni. Siedziały przy stole jak na przesłuchaniu. Ręce złożone na blacie, miny jakby czekały na ostateczny wyrok. Na kuchence pyrkała pomidorowa. W środku – ostatnia garść makaronu, bo dziewczyny wcześniej „robiły spa dla lalek”. W zlewie – różowy lakier do paznokci.

– No – zaczęłam, nalewając zupę, w której pływała połowa mojej cierpliwości. – Wiecie już, co zrobiłyście źle?

– Że nie założyłyśmy ochraniaczy? – zgadła młodsza z nadzieją.

– Że nie powycierałyśmy ogórków przed ułożeniem trasy? – dodała starsza.

Zrujnowałyście mi piwnicę! – wybuchłam, uderzając chochelką o blat. – I że w tym roku nie będzie kiszonego do schabowego!

Zamilkły. Na sekundę.

– Babciu, ale może jeszcze coś zostało? – szepnęła młodsza. – Tam na górnej półce chyba był taki z 2019...

– Z 2019 to jest co najwyżej przeterminowana konserwa – syknęłam. – Z ogórków nic nie zostało!

Wlepiły wzrok w zupę. I wtedy starsza nieśmiało podniosła głowę:

– A może... my ci pomożemy zrobić nowe?

Zawiesiłam rękę z łyżką w powietrzu. No nie, myślą, że mnie tak łatwo wziąć na sentyment?

– Tak? I co, będziecie je kisić z brokatem?

– Nie! – pisnęły obie. – Na serio! Możemy iść z tobą na targ!

Popatrzyłam na nie podejrzliwie. A potem... westchnęłam.

– Dobrze. Ale jedna rzecz: jeszcze jedna taka akcja i dzwonię po matkę. I nie żartuję.

Byłam poirytowana

W sobotę rano ubrałam je jak na wojnę – w czapki z daszkiem, plecaki, nawet dałam każdej po dziesięć złotych „na swoje zachcianki”, żeby nie jęczały przy każdej budce.

– Cel: ogórki gruntowe. Stan: twarde, jędrne, bez pleśni. Jak któraś przytarga kabaczka, zostaje na targu do końca sezonu – oznajmiłam, zatrzaskując furtkę.

Na początku szło dobrze. Dziewczynki faktycznie się starały. Starsza naciągnęła sprzedawczynię na zniżkę „bo to dla babci”, a młodsza niosła siatkę z taką dumą, jakby to były klejnoty królewskie. Spokój nie trwał długo.

– Babciu! – zapiszczała młodsza. – Tam mają królika! Możemy zobaczyć?

Nie ma mowy – odpowiedziałam szybko. – Ostatnim razem jak coś „zobaczyłyście”, to wróciłam z karpiem w reklamówce. W czerwcu.

– Ale tylko spojrzymy! – błagała starsza. – Obiecujemy!

I już stały przy klatce. Uśmiechnięte, rozanielone, głaszczące to futrzane nieszczęście. I nagle słyszę:

– Babciu, on się do nas przytulił! Możemy go kupić?

– A może od razu hodowlę otworzymy?! – warknęłam, wyrywając im ręce z klatki. – I nazwiemy go Ogórek.

– Fajnie! – pisnęły obie jednocześnie.

Zrobiłam w tył zwrot.

Dość tej wyprawy! Wracamy, zanim skończycie z papugą w kieszeni i z kozą na smyczy.

Po drodze pogubiły ogórki, ale nie komentowałam. Wolałam to niż przygarnięcie królika. I tak już mam dwie świnki morskie po zeszłorocznej „chwili słabości”.

Uśmiałam się

Po powrocie do domu wzięły się do roboty, aż nie poznałam własnych wnuczek. Młodsza myła ogórki, starsza układała chrzan i liście wiśni z takim skupieniem, jakby to były relikwie.

– Dobrze – mruknęłam, nadzorując ich z krzesła w kuchni. – Ale jak coś sknocicie, to tym razem same to potem zjecie. I niech was nawet nie kusi doprawiać syropem malinowym jak ostatnio kiszone pomidory.

– Po prostu się pomyliłyśmy – wybąkała starsza.

– Nie. Próbowałyście mnie otruć. Przysięgam.

Przyglądałam się ich wysiłkom z rozbawieniem. I wtedy młodsza, trzymając słoik z ogórkami, powiedziała z błyskiem w oku:

– Babciu, a może potem zrobimy z tego tor przeszkód... ale taki prawdziwy, w ogrodzie! Na przykład z wiader i sznurka!

– Jeszcze jedno słowo „tor”, a przeszkodą będziesz ty – przerwałam jej beznamiętnie. – Będę cię przestawiać z miejsca na miejsce jak płotek na zawodach konnych.

Parsknęły śmiechem. O dziwo, nie uciekały. Widać miały resztki instynktu samozachowawczego. W końcu słoiki zostały zakręcone, a ja usiadłam przy stole z herbatą i westchnęłam.

Dobra robota. Ale niech wam się nie wydaje, że to zmazało tamten cyrk w piwnicy.

Czyli jednak dzwonisz do mamy? – zapytała starsza z niepokojem.

– Jeszcze nie. Ale nie myślcie, że zapomniałam.

Czułam dziwne ciepło

Wieczoru siedziałam na tarasie z kubkiem melisy w dłoni i patrzyłam, jak dziewczynki biegają po ogrodzie. Śmiały się, skakały przez węża ogrodowego, a ja z zaskoczeniem stwierdziłam, że… trochę mi przeszło. Nie to, żebym zapomniała. O nie. Każdy roztrzaskany słoik mam w pamięci. Ale jakoś... jak patrzyłam na nie, jak układają się w hamaku i opowiadają sobie „historyjki z ogórkowej katastrofy”, to zrobiło mi się dziwnie ciepło.

– Babciu! – wrzasnęła młodsza. – A możemy jutro zrobić lemoniadę z pokrzywy?

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Nie.

Zaśmiały się. I wtedy starsza podeszła, usiadła obok mnie i powiedziała:

– Babciu… i tak cię kochamy. Nawet jeśli jesteś czasem... no, taka trochę zła.

– Nie jestem zła – mruknęłam. – Jestem doświadczona. I uczulona na rozwałkowane kiszonki.

Wróciły do zabawy. A ja... no cóż. Pewnie znowu się złamię za rok. Ale przysięgam – najpierw podpiszą u notariusza umowę o nieczynieniu szkód. I przywiozą własne ogórki.

Beata, 63 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama